Gdy pada hasło „opolska wielokulturowość” na myśl przychodzi mniejszość niemiecka. Tymczasem najliczniejszą grupą nieautochtonicznych mieszkańców Śląska Opolskiego mogą być Kresowianie. Tylko do 1950 r. przyjechało ich do opolskiego 180 tys. Wielu wciąż żyje wspomnieniami o Kresach.
Ilu jest dziś na Opolszczyźnie Kresowian i ich potomków, poczuwających się do związku z południowo-wschodnimi województwami II Rzeczpospolitej – nie wiadomo. Największy ruch przesiedleńczy po przesunięciu granic Polski na zachód miał miejsce w latach 1944-1946, a druga tura – w końcu lat 50. Ze spisu powszechnego przeprowadzonego w 1950 r. wynikało, że na 809 tys. ówczesnych mieszkańców woj. opolskiego ogółem, tych „przybyłych z ZSRR” było 180 tys.
Rozproszyli się po całej Opolszczyźnie i zamieszkali wśród lokalnych społeczności. Były miejsca, gdzie stanowili większość – np. w ówczesnym powiecie głubczyckim, gdzie było ich prawie 70 proc. w ogólnej liczbie ludności. W samym Opolu tuż po wojnie stanowili prawie połowę mieszkańców.
Od pierwszych przesiedleń minęło prawie 70 lat. Tradycję i pamięć o tych, co odchodzą, kultywują ich dzieci i wnuki. Wielu z nich - choć dorastało albo już rodziło się na Opolszczyźnie lub na Dolnym czy Górnym Śląsku – nie czuje się jednak Ślązakami. Tak jak np. była prezes opolskiego oddziału Stowarzyszenia Wspólnota Polska Krystyna Rostocka, której cała rodzina – prababcia, dziadkowie i rodzice – po II wojnie światowej trafili na Opolszczyznę. Ona sama urodziła się już w Opolu.
Największy ruch przesiedleńczy po przesunięciu granic Polski na zachód miał miejsce w latach 1944-1946, a druga tura – w końcu lat 50. Ze spisu powszechnego przeprowadzonego w 1950 r. wynikało, że na 809 tys. ówczesnych mieszkańców woj. opolskiego ogółem, tych „przybyłych z ZSRR” było 180 tys.
„A jednak wciąż ciągnie mnie na wschód. Czuje tęsknotę za tamtymi stronami, a kiedy tam jadę, wiem, że jestem u siebie” – mówi Rostocka.
Serca na wschodzie zostawiło wielu obecnych mieszkańców Opolszczyzny. Słychać to, kiedy opowiadają o gwarnych uliczkach i podwórkach rodzinnych miast – Lwowa, Wilna, Stanisławowa, Drohobycza, Sambora. Przyjechali na Śląsk w ciasnych, brudnych, czasem nawet niezadaszonych wagonach. Pokonali setki kilometrów, by osiąść na obcej ziemi, a potem przez dziesiątki lat tęsknić za tym, co zostało na dawnych ziemiach polskich.
Krystyna Dobosiewicz wyjechała ze Lwowa 25 kwietnia 1945 roku z mamą i siostrą. Miała wtedy 16 lat. Miały jechać „w warszawskie” albo do Wrocławia, trafiły do Opola. „Nasz transport jechał do Wrocławia, ale trwały tam jeszcze wtedy walki uliczne, więc zostaliśmy w Opolu” – wspomina Dobosiewicz. Potem do matki i córek dotarli dwaj bracia, a w 1946 r. dojechał z Anglii ojciec. Zostali w Opolu, z czym pani Krystyna nie pogodziła się do dziś.
Opole ani trochę nie przypomina jej ukochanego Lwowa. Tam były sklepy i wystawy, w które wpatrywała się jako dziewczynka. Były koleżanki i bliscy, znane zakamarki. Był wielkomiejski gwar i przyjazny zgiełk. Stolica polskiej piosenki - zdaniem pani Krystyny - jest mniej urokliwa. Nie ma tu choćby eleganckich parków, takich jak lwowski park Jezuicki czy Stryjski z misterną bramą zbudowaną z pięciu łuków i pomnikiem Kilińskiego. Nie ma tramwajów, których stukot budzi rano i usypia wieczorem. „A ja – choć może zabrzmi to dziwnie - tęsknię za tymi tramwajami” – śmieje się pani Krystyna.
Pierwszy raz po przesiedleniu odwiedziła Lwów jeszcze w latach 60. „To było dla mnie wielkie przeżycie. Szłam właśnie przez Park Jezuicki, w pobliżu którego, niedaleko uniwersytetu, mieszkaliśmy z rodzicami i strasznie płakałam” – wspomina.
Potem była we Lwowie jeszcze kilka razy. Zawsze wywoływało to wielkie emocje, choć zarazem widziała przebijające na każdym kroku „dziadostwo” lat 70. i 80. Teraz – opowiada - w centrum Lwowa jest już ładniej niż 20-30 lat temu. Ukraińskie władze odrestaurowują miasto i przywracają mu dawny blask. Ale ukochany Lwów zmienił się tak bardzo - przede wszystkim ze względu na ludzi, którzy w nim teraz mieszkają – że dziś pani Krystyna nie wyobraża sobie, by tam wrócić.
Kazimierz Wasilewski z Opola w rodzinnym Stanisławowie zostawił nie tylko wspomnienia z dzieciństwa, ale i swoją wielką miłość – Jadzię. On miał lat 18 lat, a ona 16 kiedy wraz z matką, zimą 1940 roku, NKWD zabrało je na Sybir. Pan Kazimierz zdążył ją tylko uścisnąć przez chwilę. „Powiedziała mi: +Kaziu, jak wrócę, to będziemy do końca życia razem. Jak nie wrócę, to przyjdę po ciebie, gdy będziesz odchodził z tego świata i zabiorę cię tam, gdzie nie ma Sybiru, wojen i żadnych nieszczęść+” – opowiada dziś Kazimierz Wasilewski.
Kilka lat później dowiedział się, że Jadzia zmarła na Syberii. „Poprzysięgłem wtedy, że się nigdy nie ożenię. Ale życie pisze swoje scenariusze” – mówi Wasilewski.
Pierwsze powojenne lata pan Kazimierz spędził w Nysie, gdzie dotarł z wojskiem i stacjonował w 33. Nyskim Pułku Piechoty. Kilka lat po wojnie spotkał Stefanię. Też była z Kresów, z Tarnopola. „Razem było nam tu łatwiej, na tej obcej ziemi. Mogliśmy wspominać” – opowiada Kazimierz Wasilewski. Pobrali się i przeżyli razem 40 lat.
Wiele razy po wojnie wraz wyjeżdżał z żoną do Tarnopola i Stanisławowa przechrzczonego na Iwano-Frankiwsk. Ale oba miasta wyglądają zupełnie inaczej niż te zapamiętane przed wojną. Tam gdzie mieszkał nie ma już ani znajomego ganeczku, gdzie siadywali mieszkańcy, ani studni, z której brało się wodę. Ani podwórkowych wygódek, które zastąpiła kanalizacja.
Pan Kazimierz ze szczególnym sentymentem wspomina podwórza, na których kiedyś toczyło się życie. „Nikt na Kresach nie siedział w domu, tylko właśnie na podwórku, balkonie, ganku - albo w oknie. Dzięki temu między ludźmi ciągle był kontakt. Rozmawiali, śpiewali, snuli opowieści. To był jakiś inny świat. Nie lepszy, nie gorszy – inny” – opowiada Wasilewski.
Na Opolszczyźnie przeżył i przepracował ponad 60 lat. Zapewnia, że choć po wojnie ten i ów ostrzegał go przed „niemieckim” Śląskiem, jemu z miejscową ludnością zawsze żyło się dobrze. „Rosjanie mówili o tutejszych +germańcy+, by usprawiedliwiać rabunki i gwałty. My, Kresowianie, widzieliśmy, że Ślązacy to wspaniali Polacy, którzy na Polskę czekali długo. Podziwialiśmy ich za uczciwość, pracowitość i porządek” – mówi pan Kazimierz.
I dodaje, że choć pielęgnuje w sobie pamięć o latach i miejscach młodości, nie chciałby wrócić już dziś do Stanisławowa. Ma wiele wspomnień również z życia w powojennej Polsce - 40 lat udanego małżeństwa, dzieciństwo córki. „Tu pochowałem wszystkich, których pokochałem i szanowałem – teściów, żonę, która odeszła niedawno. Na mnie też czeka miejsce obok niej. Tu już zostanę” – kwituje.
Adela Lechka, z domu Jankowska, wspomina zwłaszcza niezwykłą przyrodę Kresów i... pewien miód spadziowy, którego kosztowała jako dziecko. Urodziła się w Czortkowie w województwie tarnopolskim. Jej rodzina mieszkała przy jarach, gdzie zawsze rosło zboże. Na jego kłosach zbierała się gęsta, kleista rosa, którą ojciec pozwalał delikatnie ściągać małej Adeli i zjadać. „To był miód spadziowy o smaku takim, jakiego nie miał żaden inny z tych, które przez lata próbowałam” – opowiada Lechka.
Na Opolszczyznę trafiła w 1945 r. z rodzicami i roczną siostrą. Miała 9 lat. Osiedlili się w Mąkoszycach w powiecie brzeskim. Nikogo tu nie znali, zamieszkali między Ślązakami i Niemcami. „Ale nigdy nie było między nami i tutejszymi żadnych waśni. Bywało za to śmiesznie, zwłaszcza na początku, kiedy my nie znaliśmy niemieckiego, a oni polskiego” – opowiada pani Adela.
Choć obcy, to bywało, że pomagali sobie wzajemnie ryzykując wiele. Pani Alina wspomina, że w miejscu, gdzie zamieszkali w Mąkoszycach, płynęła rzeczka. Po drugiej stronie tej rzeczki żyła Niemka z dwiema córki. Zawsze gdy rodzina pani Adeli słyszała, że sołdaci ze stacjonującego w pobliżu wojska radzieckiego wychodzili na przepustki, matka słała przez kładkę Adelę, by ta ostrzegała niemieckie sąsiadki. „Mama chowała je nawet u nas na strychu na czas tych przepustek, żeby +ruscy+ nie mieli z nich pociechy” – wspomina pani Adela.
Serca na wschodzie zostawiło wielu obecnych mieszkańców Opolszczyzny. Słychać to, kiedy opowiadają o gwarnych uliczkach i podwórkach rodzinnych miast – Lwowa, Wilna, Stanisławowa, Drohobycza, Sambora.
Niemki wyjechały z opolskiego kilka lat po wojnie. Podczas jednej z wycieczek do Niemiec, już w dorosłym życiu, pani Adela znalazła jedną z dziewczyn. „Kiedy się spotkałyśmy strasznie płakała powtarzając, że to ja ją uchroniłam przed krzywdą” – mówi Lechka.
Adela Lechka, choć na Opolszczyźnie mieszka już wiele lat, tu wychowała dzieci i doczekała wnuków, wciąż czasem odczuwa dokuczliwą tęsknotę za Wschodem. Brakuje jej wielkich przestrzeni i przyrody, spokoju i łąk. Wspomnień nie mąci nawet fakt, że pani Adela tam właśnie widziała początek wojny - broń ładowaną do pociągów, pierwsze wojskowe samoloty, które matka nazywała „litakami”.
Po wojnie w rodzinnym wytęsknionym Czortkowie była tylko raz i - jak mówi – nigdy już się tam nie wybierze. „Przeżyłam tam podczas tego pobytu bardzo niemiłą rzecz, ale wolę do niej nie wracać. W każdym razie sercem wciąż tam jestem, ciałem nigdy już nie będę” – podsumowuje.
Bogusław Kasprzysiak z Sambora, położonego kilkadziesiąt kilometrów od Lwowa, z rodzinnych stron – prócz ich urody – pamięta głównie czas zsyłek na Sybir i wojnę. Np. to jak Rosjanie zaatakowali „katiuszami” wycofujących się z tych stron w 1944 r. Niemców. „To było coś strasznego. Świat się nam walił” – opowiada Bogusław Kasprzysiak.
Podczas jednego z takich ataków w ostatniej chwili schowali się z rodziną do piwnicy budynku. Przeżyli wszyscy jego bliscy, ale pamięta, że jedna z „katiusz” przebiła strop i spadła na schody zabijając dużego psa. „Mama powiedziała wtedy, że nas chyba Bóg ochronił” – mówi Kasprzysiak.
W kwietniu 1945 r., gdy tylko pojawiła się okazja, rodzina Kasprzysiaka pierwszym transportem przyjechała – przez Rzeszów - do Opola. Ona sam miał wtedy 9 lat.
Tu osiadł i wrósł. Ma rodzinę - dzieci i wnuki. Ale gdy tylko może, wspomina Kresy. Stara się bywać na wszystkich spotkaniach Kresowian, które odbywają się w Opolu. Dlaczego? „Bo ciągle mam cholerny sentyment ma do tamtych czasów, stron, tamtych ludzi” – mówi.
Ten sentyment pognał go też na Wschód. Pierwszy raz po 1945 roku był w Samborze w 1979 r., ostatni - rok temu. „Miasteczko bardzo się zmieniło. Rozbudowało się – choć momentami brzydką architekturą socjalizmu. Ale mimo to ciągnie mnie w tamtym kierunku” - wyznaje.
Ciągnie tak jak naukowca Politechniki Opolskiej prof. Marię Kalczyńską, pod której redakcją naukową ukazała się w ubiegłym roku monografia „Kresowianie na Śląsku Opolskim” zawierająca 54 artykuły 47 autorów. Prof. Kalczyńska w książkę włożyła całe serce, bo dzieje Polaków wypędzanych i przesiedlanych z Kresów to też dzieje jej rodziny.
Do Opola z Wilna trafiła w jednym z ostatnich transportów, w 1959 r., jako roczna dziewczynka. Do dziś w miarę możliwości stara się bywać w miejscach swego pochodzenia tak często, jak to możliwe. Tak jak wielu żyjących Kresowian lub ich potomków.
„Na każdą wyprawę organizowaną przez którąkolwiek organizację kresową działającą na Opolszczyźnie jedzie autokar wypełniony po brzegi. A drugie tyle osób czeka na możliwość wyjazdu na liście rezerwowej” – relacjonuje prof. Kalczyńska.
Wyjeżdżą nie tylko przesiedleni, ale i ludzie, którzy dowiadują się – czasem przypadkiem – że np. ich dziadkowie wywodzili się z Kresów. „Przez lata komunizmu temat przesiedleń był nieobecny, nie można było o tym mówić. Ale w ludziach jest potrzeba dochodzenia swoich korzeni i szukania tożsamości. Dlatego dziś wielu nadrabia zaległości i odkrywa rodzinne dzieje” – wyjaśnia prof. Kalczyńska.
Stąd też kolejne spotkania organizowane przez Kresowiaków albo dla nich. 15 czerwca w Opolu odbyły się III Opolskie Dni Kresowe; na niedzielę w Łosiowie zaplanowany został VIII Wojewódzki Przegląd Piosenki Kresowej; jesienią w Wójcicach pod Nysą odbędą się Opolskie Dni Madonn Kresowych.
Planuje się też kolejne konferencje. „Najbliższa - +Kresowianie na świecie+ - ma się odbyć 12 listopada” – zapowiada prof. Kalczyńska, która jest w gronie organizatorów.
Pojawiają się kolejne publikacje – monografie, zbiory wspomnień. Kresowiacy przypominają w nich o sobie i swoich bliskich. „Każda z tych historii to osobny dramat ludzi rozdzielonych przez powojenne podziały, rozrzuconych po świecie, często mających za sobą wielkie dramaty związane z przesiedleniami. Mówić o nich, znaczy dla nas nie zapominać i oddać należne im miejsce w historii” – zauważa prof. Kalczyńska.
Katarzyna Kownacka(PAP)
kat/ hes/