Z perspektywy mniejszych miast i wsi wybory z 4 czerwca 1989 roku opisuje Aleksandra Boćkowska w reporterskiej książce „Można wybierać”. Żadnej fiesty na ulicach nie było – mówi o pierwszym dniu po wygranych przez Solidarność wyborach.
Polska Agencja Prasowa: Przygotowując reportaż o 4 czerwca 1989 odwiedziła pani m.in. Lubaczów, Żagań, Dębicę, Korycin, omijała natomiast największe ośrodki miejskie. Skąd taki wybór miejsc?
Aleksandra Boćkowska: Zaczęłam od Korycina, bo zobaczyłam w "Dzienniku Telewizyjnym" z tamtego dnia wyborców z Korycina, którzy mówią o swoich oczekiwaniach. Jedna pani miała nadzieję, że będzie wreszcie sznur do snopowiązałek, inny pan, że wolność i niepodległość. Tych ludzi nie odnalazłam, ale dostałam ciekawą historię o wzniosłości i rozczarowaniu.
Od początku wiedziałam, że pojadę do Zielonej Góry, bo w dniu wyborów trwały tam próby do festiwalu piosenki radzieckiej, który zaczynał się dwa dni później. Lubaczów i Świnoujście wynikły z geografii – chciałam mieć relacje z miast leżących blisko granicy. Okazało się, że w Lubaczowie 10 km od granicy z ZSRR, jeśli ktoś wyjeżdżał, to do Berlina Zachodniego, a w położonym przy niemieckiej granicy Świnoujściu Związek Radziecki zajmował jedną czwartą miasta – stacjonowała tam armia radziecka.
Do Dębicy pojechałam, bo było to jedyne miasto, gdzie nie było drugiej tury wyborów – kandydat PZPR dostał się do Sejmu dzięki poparciu Solidarności. Na miejscu dostałam arcyciekawą społeczną historię życia w cieniu kombinatu spożywczo-przemysłowego. Czasem jechałam gdzieś, bo znajomi mówili, że jest szansa na coś interesującego. Nie zawsze okazywało się aż tak ciekawe, ale zawsze spotykałam ludzi, którzy pozwalali mi poszerzyć perspektywę. Dzięki temu spotkałam na przykład dwie osoby, które w maju 1989 r. na maturze z PNOS (propedeutyka nauki o społeczeństwie) dostały pytanie o przewodnią rolę partii. Chłopak wił się, żeby nikomu się nie narazić, dziewczyna wypaliła: "Panie dyrektorze, ale ona już chyba nie jest przewodnia". Dziś lubimy myśleć, że wtedy wszystko już było przesądzone. Takie drobne wspomnienia pokazują, że jednak nie.
PAP: W jednym z wywiadów powiedziała pani "długo myślałam, że wszyscy ludzie żyli tymi wyborami", ale przygotowując książkę przekonała się pani, że nie do końca tak było?
A.B.: Wrażenie, że mało kto pamięta koniec PRL, miałam już podczas pracy nad poprzednimi książkami. Ale to właśnie skłoniło mnie do próby opisania tego dnia, a przynajmniej tego roku z perspektywy dalekiej od głównych sztabów wyborczych. Co robili politycy – to jest już przebadane i doskonale opisane. Transformacja wciąż jest opisywana, od dawna wiadomo, że nie zdarzyła się w ciągu jednego dnia i że ten, upieram się, symboliczny dzień, nie miał kiedy utrwalić się w pamięci. Spróbowałam zatem tę pamięć odzyskać.
PAP: Co było najtrudniejsze w przygotowaniu książki? Zawodna ludzka pamięć?
A.B.: Tak. Plakat autorstwa Tomasza Sarneckiego (w samo południe - PAP) jest najlepszym przykładem tego, jak bardzo pamięć płata figle. Wszędzie, gdzie pojechałam słyszałam o tym plakacie, moi znajomi z Facebooka co rok wrzucają wspomnienia, w których odgrywa on istotną rolę. Tymczasem pojawił się nad ranem 4 czerwca wyłącznie na ulicach Warszawy. Tyle, że prędko został powielony w niekontrolowanej przez nikogo ilości ulotek, naklejek, rozmaitych materiałów wizualnych, aż przy rocznicach stał się ich symbolem. To sprawiło, że ludzie dopisali go do swoich wspomnień.
Zmagałam się z pamięcią przez cały czas pracy nad książką. Ktoś mówił, żebym przyszła, bo pamięta ten czas znakomicie. A potem na pytanie o 4 czerwca, dopytywał, co się wtedy zdarzyło. Ówczesny prezydent jednego z miast spytał, czy wtedy było referendum. Długo rozmawialiśmy. Opowiedział mi pyszną wyborczą anegdotkę o tym, jak zwycięzców z Solidarności przegrani częstowali serdelkami i tamci jedli aż trzęsły się uszy, bo tak byli wygłodzeni. Tyle, że jak się okazało, było to rok później, po wyborach samorządowych.
Te wybory działy się w sekwencji wydarzeń – wcześniej był Okrągły Stół, chwilę potem rozpadł się blok socjalistyczny, a po drodze ludzie zmagali się z trudami codzienności. Co więcej, idąc na wybory nie mogli się spodziewać, że "4 czerwca skończy się w Polsce komunizm". To nie było wydarzenie na miarę ataku na World Trade Center czy katastrofy prezydenckiego samolotu, które media transmitują na bieżąco i prawie każdy pamięta, co wtedy robił. Możliwe, że gdyby popytać więcej osób, lepiej pamiętałyby, w jakich okolicznościach dowiedziały się o Czarnobylu niż o przełomowych wyborach.
PAP: Pisze pani, że gdyby ogłoszono konkurs na słowo 1989 r. to nie byłyby to "wybory" ani "Solidarność", ale "video". Podobno był już wtedy w domach milion magnetowidów. Jak kandydaci korzystali z tej technologii?
A.B.: Partia korzystała bez pomysłu. Urządzali pokazy prezentujące sylwetki kandydatów. Nie widziałam tego, ale wyobrażam sobie, że można było wtedy na wideo znaleźć bardziej porywające filmy. Solidarność natomiast pokazywała na wsiach i w małych miastach filmy z demonstracji pacyfikowanych przez ZOMO, relacje ze strajków w 1988 r. czy wizyt entuzjastycznie przyjmowanego przez załogi Lecha Wałęsy w zakładach pracy. To było bardzo ważne, bo trafiało do odbiorców, którzy dotąd oglądali tylko państwową telewizję – dzięki tym prezentacjom dowiadywali się, co władza przed nimi ukrywała. Prof. Jerzy Eisler napisał w jednej z książek, że zaowocowało to wieloma głosami oddanymi na kandydatów Komitetu Obywatelskiego Solidarność.
PAP: Pisze pani, że "prowincja była mocno spacyfikowana, zatomizowana i wystraszona" oraz "w małych miastach i na wsi lepiej zapadły w pamięć wybory samorządowe rok później niż te z 4 czerwca". Faktycznie była przepaść między tym, jak wyglądały wybory i jakie były oczekiwania w dużych miastach, a jak wyglądało to na wsi?
A.B.: Trudno mi mówić o oczekiwaniach. Z ówczesnych badań opinii publicznej wynika, że ludzie chcieli, żeby było lepiej, ale nie bardzo wierzyli, że to możliwe. Nie znalazłam badań, w których te oczekiwania sprecyzowano. Dlatego pytałam moich rozmówców, czego mieli dość w PRL-u i jakie nadzieje wiązali ze zmianą. Odpowiedzi dostałam różne – jedni mówili o wolności, drudzy o śpioszkach dla dzieci, inni o tym, żeby dolnopłuk nie był już rarytasem. Przy czym doniosłość - lub jej brak - w marzeniach moich bohaterów nie miała związku z geografią. Nie było tak, że w Warszawie słyszałam tylko o wolności, a na wsi o dolnopłukach. Wszyscy chcieli po prostu normalności.
Natomiast nie wszyscy poszli głosować. Ściślej, prawie 40 proc. nie poszło. Robert Brylewski, który mieszkał wtedy na Mazurach, wspominał w autobiografii, że spytał miejscowego milicjanta, którędy do lokalu wyborczego i usłyszał: "Teraz już nie trzeba głosować. Nie wie pan? Już nie ma przymusu, nie musi pan jechać".
W dużych miastach, szczególnie tych, gdzie silna była opozycja demokratyczna – w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Krakowie – było widać kampanię na ulicach, jak wspominają świadkowie, było czuć zmianę w powietrzu. Gdzie indziej – niekoniecznie. A dopiero po wyborach samorządowych zaczęły się w lokalnych urzędach zmiany personalne. Być może zmiana, a zwłaszcza strata pracy lepiej zapada w pamięć niż zmiana ustroju.
PAP: Partia w ogóle zakładała, że może przegrać?
A.B.: Szef partyjnej kampanii Zygmunt Czarzasty do końca uspokajał, że jest świetnie. Podobno nawet zastanawiał się, jak podać informację o zwycięstwie, żeby świat nie zarzucił sfałszowania wyników. Natomiast partia - i w terenie, i w centrali - widziała przecież, jak przebiega kampania Solidarności, że na wiece kandydatów opozycji przychodzi więcej ludzi, że na ulicach przybywa plakatów Solidarności. Rozpuszczali plotki, że Komitet Obywatelski płaci młodym ludziom za lepienie plakatów - niektórzy zresztą wierzą w to do tej pory - przysyłali na wiece swoich ludzi, żeby zadawali tzw. niewygodne pytania, ale poza wrogą propagandą nie mieli wiele do zaproponowania. Nie pomagały nawet ustępstwa wobec Kościoła – proboszczowie wyraźnie popierali opozycję. Premier Mieczysław F. Rakowski w przeddzień wyborów zanotował przed snem, że ma czarne myśli.
PAP: Jednym z symboli tych wyborów stał się plakat z Garym Cooperem, a co z plakatami wyborczymi PZPR, ktoś je w ogóle pamięta?
A.B.: Zofia Smełka-Leszczyńska, badaczka wyborczych plakatów po 1989 r. napisała o tym fascynującą rozprawę doktorską. Plakatów partii było przede wszystkim mniej. Nie mogli liczyć na wolontariuszy ani wsparcie artystów. Solidarność miała po swojej stronie Henryka Tomaszewskiego, Andrzeja Budka czy Andrzeja Wajdę, który wymyślił, żeby kandydatów sfotografować z Lechem Wałęsą. Nie mieli też zresztą Lecha Wałęsy.
W swojej kampanii nie eksponowali nazwy "PZPR", wręcz ją chowali. Eksponowali słowa w rodzaju "niezależność", "samodzielność". Kryła się w tym sugestia, że głosowanie na Solidarność jest wynikiem jakiegoś zbiorowego, nieprzemyślanego odruchu. To jak wyglądała partyjna kampania, widać w stenogramach z narad komitetów miejskich i wojewódzkich. Na przykład - to cytat z jednego z terenowych działaczy - "Wydrukowaliśmy w błyskawicznym tempie plakat +Głosuj na Polskę+, który miał przyciągnąć wzrok, bo w swoim charakterze jest agresywny. Daliśmy go na naradach sekretarzom do wyeksponowania i, mówiąc delikatnie, szlag to trafił. Gdzieś pojedynczo na drzewie, gdzieś jeden w zakładzie pracy. Mam przykłady instancji, gdzie otrzymano dwieście sztuk plakatów, a objeżdżając teren wzdłuż i wszerz, naliczyłem widocznych, czytelnych trzydzieści. Tu wychodzą nasze słabości, wręcz śmieszna bezsilność. Nie ma kto tego wylepić. Grupy Solidarności lepią dzień i noc sklepy, klatki schodowe itp. My najchętniej rozlepialibyśmy przez firmy rozlepiające plakaty…". W rozmowach działaczy słychać kompletną bezradność.
PAP: O czym dziś nie pamiętamy, to o tym, że 4 czerwca 1989 r. prawie w ogóle nie było wśród kandydatek kobiet?
A.B.: Bo kobiety nie były wtedy poważane przez polityków-mężczyzn. Powstały już książki Shany Penn i Marty Dzido o kobietach Solidarności. Teraz, przy okazji 30. rocznicy Okrągłego Stołu i wyborów znów dużo się o tym mówi, przypomina zapomniane bohaterki i sytuację wokół praw kobiet. W największym skrócie – Polska roku 1989 nie sprzyjała kobietom. Obie strony politycznej barykady traktowały je przedmiotowo. Minister Wilczek, który uchodził za wielkiego admiratora kobiet, nawoływał w prasie, żeby te więcej wymagały od swoich mężczyzn – wtedy w kraju będzie lepiej. W pismach dla kobiet drukowano ankiety, w których znani mężczyźni wygłaszali mądrości w stylu, że w obliczu zapaści na rynku sprzętu AGD, jedynym automatem w domu pozostaje żona. W sumie 62 kobiety, które ostatecznie znalazły się w parlamencie wybranym w czerwcu, to może i tak niezły wynik.
PAP: Jak wyglądał 5 czerwca po wyborach?
A.B.: Ekolodzy obchodzili, po raz trzeci w Polsce, dzień bez samochodu. Samochodów wprawdzie było niewiele, bodaj cztery miliony, ale chodziło o zwrócenie uwagi na problemy środowiska. Ono było wtedy w katastrofalnym stanie. Bydgoski Romet zapowiedział rychłą produkcję 12-biegowego roweru terenowego. W Łodzi porządkowano Teatr Wielki po tym, jak dzień wcześniej świętowano tam – występem Baletu Kuby – zakończenie Dni Kultury Kubańskiej. W Zielonej Górze trwały ostatnie próby przed XXV Festiwalem Piosenki Radzieckiej. Jak się okazało, ostatnim. Recitale utalentowanych amatorów zostały przyćmione przez Papa Dance, to był wtedy bardzo popularny zespół. W Warszawie szykowano do otwarcia pierwszy w stolicy hotel sieci Holiday Inn, nazajutrz mieli pojawić się pierwsi goście.
No i oczywiście wciąż liczono głosy. Oficjalne wyniki podano dopiero w czwartek, ale już w nocy z niedzieli na poniedziałek wszystko było jasne. Od rana w swoich gronach naradzali się politycy koalicji i opozycji. W wieczornym "Dzienniku Telewizyjnym" wystąpili wspólnie Jan Bisztyga z PZPR i Janusz Onyszkiewicz z Solidarności. Powiedzieli, że wygląda na to, że partia przegrała wybory.
Ale żadnej fiesty na ulicach nie było.
Książka "Można wybierać" Aleksandry Boćkowskiej ukazała się w Wydawnictwie Czarne. (PAP)
Rozmawiał Wojciech Przylipiak
wbp/ mabo/ wj/