Skoro „Salvator Mundi” został w 2017 roku sprzedany za kosmiczną sumę 450 mln dolarów, choć od początku wątpiono, by był dziełem Leonarda da Vinci, to „Dama z gronostajem” mogłaby osiągnąć każdą cenę - mówi PAP Katarzyna Bik, autorka książki „Najdroższa. Podwójne życie +Damy z gronostajem+".
Polska Agencja Prasowa: Gdy patrzysz na „Damę z gronostajem” Leonarda da Vinci, kogo widzisz?
Katarzyna Bik: Dziewczynę, która zdaje sobie sprawę z tego, że jej życie niebawem się zmieni i to nie ze względu na to, iż spodziewa się nieślubnego dziecka. Tym wtedy nikt się specjalnie nie przejmował. Gdy zna się historię życia Cecylii Gallerani, można wyczytać w jej oczach świadomość, że życie dwórki i celebrytki, które do tej pory prowadziła na mediolańskim dworze Ludovica il Moro, kończy się i że jej miejsce przy boku księcia zajmie inna kobieta. Patrząc na „Damę” jako historyk sztuki, widzę dziewczynę w ruchu, która nagle odwraca głowę i zastyga w specyficznej pozie półobrotu. Leonardo znakomicie to uchwycił. Był pierwszym, któremu się to udało. Na tym polega nowatorstwo tego portretu.
PAP: W książce „Najdroższa. Podwójne życie +Damy z gronostajem+” piszesz, że obraz ten ma moc pobudzania wyobraźni. Spróbujmy uruchomić więc wyobraźnię i przenieśmy się na dwór Moro. W jakiej sytuacji zastajemy Cecylię?
K.B.: Jesteśmy w komnacie, w której Cecylia pozuje dwa razy starszemu od siebie artyście. Pewnie rozmawiają, oboje mają dużą wiedzę o literaturze, poezji. Ona jest bardzo dociekliwa, podobnie jak i on. On równocześnie szkicuje jej portret. Otwierają się drzwi, skrzypi podłoga. Wpatrując się uważnie w obraz, możemy niemal usłyszeć te dźwięki. Cecylia też je słyszy, odwraca się. A może jest odwrotnie, odwraca się, bo kogoś żegna. Mamy tu sytuację bardzo uwodzicielską.
PAP: Kto mógł wejść albo wyjść tymi drzwiami?
K.B.: Mógł to być Ludovico il Moro, mężczyzna w wieku 38 lat, wykształcony, potężnie zbudowany, ambitny władca jednego z najbogatszych księstw Europy.
PAP: Mogła się w nim zakochać?
K.B.: Oczywiście. Wyobraźmy sobie dzisiejszą nastolatkę z przeciętnego, inteligenckiego domu, ale bez fortuny, wrażliwą, oczytaną i jednego z najpotężniejszych ludzi ówczesnej Europy. Dziwne by było, gdyby się nie zakochała. Zresztą szybko zaiskrzyło też z drugiej strony.
PAP: Dlatego książę zrobił wszystko, żeby została na dworze. Jaka była na nim pozycja Cecylii?
K.B.: Ona pojawiła się na dworze w Mediolanie gdzieś w połowie roku 1489. Przyszła z braćmi, prosząc o zwrot zajętych dóbr po śmierci ojca. Książę uległ urokowi Cecylii i postanowił ją zatrzymać przy sobie, co dla niej było nieprawdopodobnym awansem.
PAP: Dlaczego się z nią po prostu nie ożenił?
K.B.: Nie mógł, gdyż 10 lat wcześniej zaręczył się z Beatrice d’Este, córką księcia Ferrary, z którą ślub właśnie przygotowywano. Tego wymagała polityka i dawało mu to też szanse na prawowitego dziedzica. Dlatego poślubił niezbyt ładną i głupiutką Beatrice. Moro urządził się fantastycznie, obie panie mieszkały pod jednym dachem, choć nie wiem, w jakiej odległości od siebie.
PAP: I jakoś się dogadywały?
K.B.: Do czasu... Pewnego razu Moro kupił obu identyczne, albo bardzo podobne do siebie suknie. To musiało się źle skończyć. Beatrice zażądała, by usunął kochankę z dworu.
PAP: Jak książę zachował się w stosunku do Cecylii?
K.B.: Bardzo przyzwoicie, co świadczy o tym, że była ona dla niego kimś wyjątkowym, nie tylko przelotną kochanką, których miał w swoim życiu sporo, podobnie jak nieślubnych dzieci. Wydał ją dobrze za mąż i obdarzył posiadłością w Saronno, przepięknym pałacem w Mediolanie, kosztownościami. No i obrazem Leonarda da Vinci.
PAP: Dlaczego Moro zdecydował się zamówić go właśnie u Leonarda?
K.B.: Pojawił się on na jego dworze z nie najlepszą opinią autora niedokończonych dzieł i to wkrótce po tym, gdy został oskarżony o sodomię. Przyjechał tam jednak nie jako malarz, lecz... konstruktor broni, inżynier wojskowy. O osiągnięciach artystycznych wspomniał na końcu listu motywacyjnego, który przedstawił księciu. Szybko jednak zasłynął jako autor widowisk teatralnych i portretu nieznanego muzyka. Dlatego zapewne Moro zlecił to zadanie Leonardowi.
PAP: Dlaczego malarz zdecydował się namalować dziewczynę z gronostajem?
K.B.: Wciąż trwają dyskusje, czy to na pewno gronostaj, bo zwierzę na obrazie jest większe od rzeczywistego. Niektórzy uważali, że to łasica, krewniaczka gronostaja. Jest to jednak raczej zwierzęca hybryda służąca zaszyfrowaniu ukrytych treści w obrazie. Leonardo nie mógł namalować portretu obydwojga kochanków, ukazał więc Ludovica jako gronostaja, ponieważ nazywano go Ermellino bianco, białym gronostajem. Grecka nazwa tak gronostaja, jak i łasicy to gale, a to już aluzja do nazwiska Gallerani.
PAP: Intryguje mnie jeszcze suknia, w którą ubrana jest Cecylia. Jej strojowi poświęcasz zresztą cały rozdział swojej książki.
K.B.: Przed laty prof. Zdzisław Żygulski jr. przeprowadził analizę stroju modelki. Według niego strój i uczesanie Cecylii należały do mody hiszpańskiej, co pozwoliło na uściślenie daty powstania dzieła. Dawniej przypuszczano, że pochodzi ono z 1483-84 roku. Ale przecież moda na wzór hiszpański pojawiła się w Mediolanie około 1490 roku, więc obraz nie mógł powstać wcześniej. Gdy profesor opublikował swoją tezę, wielu jej zaprzeczało, ale on stwierdził, że co jak co, ale moda nie kłamie.
PAP: To był obraz pożegnalny. Moro sprezentował go swojej kochance, gdy się rozstawali. Co się z nim dalej działo?
K.B.: Jedna z hipotez zakłada, że po pewnym czasie tło obrazu uległo zniszczeniu, co było możliwe w wypadku takiego eksperymentatora, jakim był Leonardo. Dlatego Cecylia go gdzieś schowała. Nie wiemy tak naprawdę, co się z nim dalej działo, bo zniknął na ponad dwa i pół wieku. Na całym świecie wiele tęgich głów próbuje rozwiązywać zagadki związane z Leonardem i może kiedyś ktoś odkryje tę tajemnicę.
PAP: Już na samym początku twojej książki „Dama” trafia do rąk Izabeli Czartoryskiej. Dzieje obrazu stanowią drugą, obok historii sportretowanej dziewczyny i jej malarza, część „Najdroższej”. Jak dzieło znalazło się w Puławach?
K.B.: Znowu dokładnie nie wiemy. Obraz kupił dla swojej matki, tworzącej tam swoją kolekcję, Adam Jerzy Czartoryski. Przebywał wówczas we Włoszech i w niewiadomym dziś miejscu, w nieznanych okolicznościach, nabył go i przywiózł do Puław. Wówczas sztuka Leonarda da Vinci nie była jeszcze tak bardzo ceniona. Być może to właśnie wtedy, przed sprzedażą, przemalowano tło na czarno, bo dziś wiemy, że było ciemno-szare, jaśniejsze w partiach oświetlonych.
PAP: „Dama” w Puławach jednak zbyt długo nie zabawiła. Dlaczego musiała uciekać?
K.B.: Po Powstaniu Listopadowym, w obawie przed Rosjanami, Izabela wywiozła obraz do swojego majątku w Sieniawie, gdzie został zamurowany na osiem lat. Stamtąd pojechał do Paryża, gdzie Adam Jerzy Czartoryski kupił Hotel Lambert i pewnie w prywatnych pokojach powiesił „Damę”. Jednak po wojnie francusko-pruskiej wzrosły koszty życia nad Sekwaną, miasto przestało być bezpieczne. Czartoryscy zaczęli więc szukać miejsca na swoją nową siedzibę. Wybór padł na Kraków, będący pod zaborem austriackim. Władze miasta przeznaczyły na kolekcję Arsenał miejski, a Czartoryscy dokupili trzy pobliskie kamienice, przebudowując je na malowniczy pałac. „Dama” trafiła do Krakowa w roku 1882 i, co ciekawe, znowu do prywatnych pomieszczeń, a nie na wystawę. Dopiero 10 lat później znalazła miejsce w pałacowej galerii i udostępniono ją publiczności.
PAP: Taki stan trwał do II wojny światowej, kiedy to „Dama” stała się łakomym kąskiem dla niemieckich dygnitarzy.
K.B.: W swoich kolekcjach chcieli ją mieć Herman Goering, Adolf Hitler, Hans Frank. Aż trudno uwierzyć, co ten obraz przeszedł w tak krótkim czasie, w jakich warunkach był transportowany. Dziw, że przetrwał to wszystko w tak dobrym stanie.
PAP: Jak po wojnie wrócił do Polski?
K.B.: Dzieło zostało zabezpieczone przez Amerykanów w Monachium i polski „obrońca skarbów”, Karol Estreicher, przywiózł je pociągiem do Krakowa. To nie było na rękę rodzinie Czartoryskich, którzy podobno chcieli obraz sprzedać. Ówczesna dyrekcja muzeum też się nie ucieszyła z jego powrotu, gdyż bała się, że wyciągną po niego rękę Rosjanie.
PAP: A jak układały się stosunki władz komunistycznych z Czartoryskimi?
K.B.: Nie utrzymywali żadnych stosunków. Komuniści ich kolekcję, włącznie z „Damą”, przekazali Muzeum Narodowemu w Krakowie, tworząc oddział Czartoryskich, a rzeczy właściciela wpisując jako depozyt. Wtedy obraz nie podróżował. Wyjechał tylko dwa razy. Raz do Warszawy, na prośbę prof. Stanisława Lorentza, który później nie chciał go oddać, ale w końcu musiał to zrobić. Drugi raz, gdy w latach 70. Rosjanie wymyślili sobie wystawę poświęconą historii portretu renesansowego. Wówczas zdecydowano, że „Dama” pojedzie, bo przecież ZSRR to kraj bezpieczny i nic się jej nie stanie. Na Zachód jednak obraz nie mógł wyjechać, bo obawiano się, że czyhają na niego spadkobiercy właścicieli. Prof. Żygulski jeździł do Warszawy w tej sprawie i proponował ministerstwu wykup kolekcji Czartoryskich. Wynegocjowano cenę 5-6 milionów dolarów. Wtedy ktoś tam wpadł na absurdalny pomysł, żeby Czartoryskim zapłacić węglem. Pamiętam chichot profesora, wyobrażającego sobie, jak pod dom Czartoryskiego w Londynie podpływają dziesiątki statków z węglem.
PAP: Po co w wolnej już Polsce powstała Fundacja Książąt Czartoryskich?
K.B.: Po to, by wysłać „Damę” do Waszyngtonu. Cała intryga, którą opisałam, toczy się wokół tego, jakie emocje może wywołać kruchy obraz, namalowany na półcentymetrowej grubości desce. Doprowadził on do tego, że prezydent potężnego państwa, jakim jest Ameryka, zwrócił się do prezydenta Polski, by wypożyczył go na wystawę. Lech Wałęsa zgodził się na to od razu, choć może nie zdawał sobie do końca sprawy, o jaką rangę dzieła chodzi. By doszło do podróży, musiano zwrócić księciu Adamowi Karolowi rodową kolekcję wraz z budynkami muzeum i namówić go, by utworzył coś w rodzaju współczesnej ordynacji, czyli Fundację Książąt Czartoryskich. Nie do końca był to przemyślany krok. Szybko zaczęły się mścić niedopowiedzenia i niejasne punkty statutu Fundacji. Przez to dochodziło do jego absurdalnych zmian i prób wyprzedaży części kolekcji, a także do ciągłych wyjazdów „Damy”, na czym nieźle zarabiano.
PAP: Czytając twoją książkę odniosłam wrażenie, że Czartoryskiemu właśnie do tego była potrzebna Fundacja.
K.B.: Nie wiem, czy od samego początku miał on taki zamiar. Myślę, że uderzyło mu do głowy to, że stał się pełnoprawnym właścicielem tak znanej na świecie kolekcji. Wówczas myślał, że dochód będzie mu przynosiła nie tylko „Dama”. W wywiadzie, jaki z nim przeprowadziłam w 1997 r., mówił o gigantycznej liczbie obiektów, które zamierzał wypożyczać na wystawy. Odniosłam wtedy wrażenie, że nie do końca zdaje sobie sprawę, czym ten obraz jest. Służył mu on raczej jako ładne tło do fotografii. Gdy się zorientował, zaczął naciskać na podróże dzieła. A to mogło narazić je na zniszczenie, co potwierdzili naukowcy z różnych stron świata. Szefowa jednego z departamentów w Luwrze była tym oburzona, powiedziała że „Mona Lisa” nigdzie nie jeździ, bo jest zbyt cenna. Po kolejnych pięciu wycieczkach, gdy „Dama” za granicą spędziła w sumie dwa i pół roku, nasiliła się krytyka, która spowodowała, że udało się zatrzymać obraz w Krakowie na siedem lat. Po tym czasie znowu został wypożyczony.
PAP: Teraz „Dama” ma szansę odpocząć. Czartoryscy sprzedali ją państwu polskiemu i w grudniu zostanie przeniesiona z Gmachu Głównego Muzeum Narodowego do odremontowanego Muzeum Czartoryskich.
K.B.: Wyobrażasz sobie lepsze zakończenie książki? Jeszcze w 2015 r., kiedy pisałam jej konspekt, nie miałam pojęcia, jak ją skończę. Odkąd dowiedziałam się o sprzedaży, pomyślałam sobie, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Jednak teraz, z perspektywy czasu widzę, jak jest krytykowana forma tej transakcji. Rzeczywiście, poważne wątpliwości może budzić fakt wypłynięcia tak ogromnych pieniędzy do Lichtensteinu, do czego doprowadziła książęca rodzina.
PAP: Dyskusyjna była też niska kwota 100 mln euro plus vat, za którą odkupiono od Czartoryskiego kolekcję.
K.B.: Owszem, nawet jedna z firm ubezpieczeniowych zaczęła się zastanawiać, jak to jest, że tak tanio sprzedano kolekcję. Dlaczego w takim razie sama „Dama” została ubezpieczona na 300 milionów euro?
PAP: Czy ten obraz ma w ogóle jakąś cenę?
K.B.: Skoro „Salvator Mundi” został w 2017 roku sprzedany za kosmiczną sumę 450 mln dolarów, choć od początku wątpiono, by był dziełem Leonarda da Vinci, to „Dama” mogłaby osiągnąć każdą cenę.
PAP: Teraz jeszcze lepiej rozumiem tytuł twojej książki.
K.B.: „Najdroższa” ma podwójne znaczenie. Dzisiaj „Dama” jest najdroższa na rynku sztuki, tak jak niegdyś Cecylia Gallerani była najdroższa sercu księcia Ludovica il Moro.
Katarzyna Bik - historyczka sztuki, w latach 1990-2008 była dziennikarką "Gazety Wyborczej". Obecnie pracuje w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jej książka „Najdroższa. Podwójne życie +Damy z gronostajem+" ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. (PAP)
Rozmawiała Magdalena Huzarska-Szumiec
mhs/ wj/