Tradycje związane z Bożym Narodzeniem przenikają się między regionami, ale warto wiedzieć w kulturze, co jest czyje – wskazuje publicysta i znawca Górnego Śląska Marek Szołtysek. W tym regionie prezenty przynosi Dzieciątko, a święta są intymnie rodzinne.
Szołtysek mówił o śląskich zwyczajach bożonarodzeniowych podczas niedzielnej imprezy „Śląsko Wilijo” w Górnośląskim Parku Etnograficznym w Chorzowie. Wypytywał też o nie – ze śląskiej perspektywy – zaproszonych na wydarzenie gości.
Stefan Mazur wraz z dwoma kolegami prezentowali na Wiliji dawny obrzęd śląskiego kolędowania, w którym kolędnicy chodzili po domach, szukając nowo narodzonego Dzieciątka. Szołtysek zaznaczył, że na Śląsku kolędowanie nie było tak efektowne, jak w kulturze żywieckiej, albo krakowskiej, gdzie chodzili np. bogato ubrani Trzej Królowie.
„Czemu? Bo kultury wiejskie miały to bardziej rozbudowane. Oni cały rok na to czekali, przy okazji sobie wypili, pojedli, bo dostawali w każdej chałupie. A na Śląsku, między familokami nie chodzili po to, aby dostać kąsek kołocza, albo makowca, bo mieli to w domach. Nie było takiego nacisku, aby wyglądać, jak paw” - tłumaczył badacz.
W swoich opracowaniach Szołtysek akcentuje, że kultura śląska jest w znacznej mierze kulturą miejską, w której – mimo różnorodności - nie wykształciły się aż tak efektowne elementy, a przez to łatwiejsze do zachowywania, jak np. obecne w okolicznych kulturach wiejskich obyczaje związane z kolędowaniem – Herodów czy Bałamutów.
Elementy śląskiej kultury, szczególnie w kontekście Bożego Narodzenia, przekładały się na swego rodzaju intymność domową. Był to rodzaj rodzinności, która nie pozwalała w czasie Wigilii wyjść z domu, czy wstać od stołu. Z tej przyczyny na Górnym Śląsku nie stawiano też talerza dla wędrowca – bo takich nie było, a nawet jeśli byliby, nie miałby im kto otworzyć.
Szołtysek zaznaczył w niedzielę, że sam pamięta, jak śląscy kolędnicy chodzili jeszcze po domach w regionie pod koniec lat sześćdziesiątych – w kożuchach, czapach, co który miał po ojcu, stukając kijami.
Szołtysek i Mazur żartobliwie nawiązali też do śląsko-zagłębiowskich antagonizmów, zwracając uwagę na noszoną przez kolędników kozę – ustylizowaną kozią głowę na długim kiju, z kłapiącą za pomocą prostego mechanizmu szczęką. „Koza, jak wchodzi do chałupy, to ona się obala na ziemię i kolędnicy krzyczą: dajcie państwo kozie na lekarstwo, koza zdycha. I czekamy na darki: na słodycze, pieniądze” - tłumaczyli kolędnicy.
„Musimy przypominać, że koza to jest element zza regionalnej miedzy, ze Sosnowca, zza Brynicy” - dodał badacz górnośląskiej kultury. „Czasem, jak człowiek jedzie autem, to nie wie, czy jeszcze jest na Śląsku czy już na Zagłębiu – i nie chodzi o to, żeby mieć jakiś specjalny detektor, co by to wybadał, ale warto wiedzieć w kulturze, co jest czyje” - zaznaczył.
Wskazał też na noszone przez kolędników Dzieciątko – przygotowane ze starej lalki, ułożone w drewnianej kobiałce. Na Śląsk kult Dzieciątka dotarł z Czech. Wziął się od Jezulatka, czyli od cudownej figurki Dzieciątka na Malej Stranie w Pradze. Dzieciątko przeważało w częściach regionu, gdzie dominował katolicyzm: z tą tradycją związane jest np. życzenie „Bogatego Dzieciątka”.
To bowiem Dzieciątko, czyli mały Jezusek, przynosi na Górnym Śląsku prezenty na Wilijo. Zwyczaj ten jest charakterystyczny w skali świata – nieznany nawet w niektórych częściach Śląska, np. na Śląsku Cieszyńskim, gdzie prezenty częściej przynosi aniołek – bardziej kojarzony z Kościołem ewangelickim.
Pochodzący z Marcinkowic pod Nowym Sączem Paweł Kowalczyk zaznaczył na Śląskiej Wiliji, że wigilia w górach była dawniej nieco inna niż dzisiaj, np. niespecjalnie ważne były potrawy. „Jakaś tam makówka, jakiś tam groch, ale wszystko to było chude. I nie było to takie ważne” - mówił przypominając, że górale dawniej nigdy nie jedli np. na święta ryb.
„Nieważne, co my tam jedliśmy. Pamiętam u siebie, jak szedłem do kościoła, na pasterkę. I pamiętam w kościele jasność. Ta jasność czystego serca była najważniejsza na wigilii. Nie, co się pojadło, a uczciwość między sąsiadami. Obyczaje są podobne wszędzie. (…) Choć ważne u nas było, aby na stole ten jeden talerz był pusty” - zastrzegł.
„Nie było za bardzo bogato, ale było szczerze. W górach było mało ziemi, ludzie się o kawałek miedzy tłukli, to zgody za bardzo i nie było. Ale, jak była wigilia, musiała być zgoda. Nie było prezentów – to było religijne, duchowe przeżycie. No i nie, żebyśmy się umęczyli, ugotowali, najważniejsze jest spotkanie. Wigilia to, jak jesteśmy razem” - zaapelował Kowalczyk.(PAP)
autor: Mateusz Babak
mtb/ itm/