O miłości do Lwowa, jego trudnej historii oraz o „kresowym Śląsku”, który stał się ojczyzną dla części ekspatriantów z Kresów RP, napisał dr Andrzej Szteliga, wiceprezes Oddziału Katowickiego Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, a także dyplomata i nauczyciel akademicki. Ślązak z rodu o kresowych korzeniach.
Autor książki, choć urodzony w 1948 r. w Bytomiu, wydaje się od zawsze zauroczony Lwowem bez pamięci, nawet jeśli miasto zobaczył po raz pierwszy jako osoba dorosła – w 1969 r. Stąd z sentymentem opisuje jego mieszkańców, zabytki, bujne życie społeczno-kulturalne i okrutne wysiedlenie naszych rodaków ze Lwowa. Dodaje też osobistą opowieść o rodzinie i doświadczeniach emigracji lwowskiej na Śląsku.
Ciekawie ilustrowaną książkę napisał z tęsknoty za własną tożsamością i grobami przodków, których spotkać nie zdołał. Krewni repatriantów ze Lwowa rozpoznają się zwykle od razu – pewnie przez „kresowe geny” – tak wiele ich łączy. Dlatego opowieść o ich rodzinach ze Wschodu żyje w kolejnych pokoleniach Ślązaków.
Według autora niemal cała historia Polski ciążyła ku ziemiom wschodnim, gdzie tworzyły się kultura, nauka, literatura i żyły polskie elity. Nie wszyscy podpisaliby się pod takimi stwierdzeniami, ale dla osób urzeczonych Kresami taka opinia jest zrozumiała i oczywista.
Szteliga, choć dawnego ducha Kresów bezpośrednio nie odczuł, pisze nie tylko o „swoim” Lwowie, ale i o własnych wyborach dróg życiowych z bagażem wyśnionego miasta na plecach. Docieka, kim jest tam, gdzie spotkała się lwowska tożsamość ojca i śląska matki, w domu w Bytomiu oraz w katowickiej szkole w czasach PRL, gdzie polskich Kresów w oficjalnym obiegu nigdy nie było.
„Mój świętej pamięci Tato po opuszczeniu Lwowa w 1945 r. nigdy w nim już nie był” – pisze Szteliga. „Jego kolega Franciszek Wokroj – po II wojnie światowej prof. antropologii na Uniwersytecie Poznańskim - kilkakrotnie proponował mu wspólny wyjazd do Lwowa, ponieważ był delegatem Ministerstwa Oświaty ds. przewiezienia majątku Uniwersytetu Lwowskiego do Polski. Tato cierpiał bardzo, ale nie chciał, bo jak twierdził – wywiózł obraz cudownego miasta, okraszony wspomnieniami swej bujnej młodości, a teraz tam są „czubaryki i moskale” i niszczą wszystko co polskie i chrześcijańskie”.
Ojciec zdołał jednak przekazać synowi przekonanie, że nie ma piękniejszego od Lwowa zakątka na ziemi. Dlatego autor książki z miłością opisuje miasto międzywojenne – gospodarkę, kulturę, rozrywki i wybitnych obywateli Kresów. Podaje nawet, gdzie napić się można było świetnej kawy i dobrze zabawić. Za Henrykiem Zbierzchowskim gościmy np. „U Atlasa”:
„Jedzą, piją, lulki palą, w starej budzie u Atlasa,
Mało knajpy nie rozwalą: Cyganeria lwowska hasa...
Nikt nie karmi się potrawką, nikt się nie objada gąską,
Wódka tutaj jest przystawką, Piwo tutaj jest przekąską.
Same dobrze znane twarze, które wciąż pragnienie nęka.
Ale czasem przy gitarze, piękna rodzi się piosenka”.
Opisuje też dramatyczne losy Lwowa w czasie II wojny, gdy polskie miasto „stanęło wobec trzech
wrogów: hitlerowskich Niemców, stalinowskich Sowietów i ukraińskich nacjonalistów”. Potem pochyla się nad rozpaczą wysiedlonych z Kresów i ich tęsknotą za swoją małą ojczyzną, której nie pozbyli się do końca życia:
„Tyle lat jak śi poszłu zy Lwowa
W te i nazad obeszłu śi świat,
Ali Lwów człowiek w sercu zachował,
Ali zawsze wspomina go rad.
Człowiek w dzień miał swą pracę,
W nocy hulał na spacer
I z księżycem bałakał! No ni?
W całym świeci ni znajdziesz takich nocy i dni,
Jakie były wy Lwowi! No ni?
I ten bałak syrdeczny jeszcze w nocy śi śni
I ten Lwów! Szkoda Lwowa! No ni?”
(Walczyk Lwowski– Feliks Konarski).
Wspomina też o tych, którzy – mimo wysiedleń – pozostali po drugiej stronie granicy. Czasami z wyboru. „Przecież ktoś musi zostać na straży, ktoś musi bronić polskości, ocalić duchowe i materialne bogactwo Lwowa, dopóki nie unormuje się polityczny ład w Europie” – sądzili.
Najbardziej osobisty fragment książki to opowieść o dziedzictwie emigracji lwowskiej na Śląsku. W końcu autor „wzrastał w atmosferze głównie lwowskiej”, często spotykał„przesiedleńców”, czy – jak należałoby mówić - „wypędzonych”. Zapamiętał wieczory pełne śpiewnego języka, nostalgii za Lwowem, ale i radości życia czy atencji w stosunku do kobiet.
Kim czuje się sam? „Gdy bywam za granicą, zwłaszcza w środowiskach polonijnych, akcentuję swoje więzi ze Lwowem (jako miastem i regionem polskim). Geny wschodnie uwydatniły we mnie umiłowanie sztuki, dozę fantazji sarmackiej oraz tendencję do ryzyka. Geny zachodnie dały zamiłowanie do porządku, dobrej organizacji, wręcz perfekcji, a także solidnej pracy” – pisze.
Poświęcał się dyplomacji (w Paryżu i Brukseli), pracy na uczelni, ale przede wszystkim - działalności w Towarzystwie Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. W końcu – co podkreśla – sentyment do Lwowa, nostalgia za Kresami są w nim na trwałe. Był w tym mieście tylko kilka razy – jak relacjonuje. To wystarczyło jednak, skoro dobrze je znał de facto od kołyski.
Ewa Łosińska
Źródło: MHP