Był rok 1942. Olga Andriejewna Diaczenko miała 16 lat, kiedy dostała nakaz stawienia się w urzędzie pracy. Doskonale wiedziała, choćby z opowieści rówieśników, co to oznacza. Miała zostać wysłana na roboty do Rzeszy.
Budynek urzędu omijała szerokim łukiem do czasu, gdy to Niemcy zagrozili jej rodzicom, że gdy ich córka się nie stawi, zostaną wysłani do obozu koncentracyjnego. Olga, by ochronić najbliższych, zdecydowała się dobrowolnie zgłosić i wyjechać w nieznane sobie miejsce. Okazał się nim Elbląg, gdzie nauczono ją pracy przy tokarce i zatrudniono jako robotnicę przymusową w miejscowej fabryce. Jej opowieść to jedno z wielu świadectw, które przytacza Johannes-Dieter Steinert w książce „Deportacja i praca przymusowa. Dzieci z Polski i ZSRS w nazistowskich Niemczech i okupowanej Europie Wschodniej w latach 1939–1945”.
Profesor historii na Uniwersytecie w Wolverhampton w Wielkiej Brytanii przeanalizował szczegółowo historie dzieci i młodzieży do lat 18 zmuszanych do pracy na zajętych przez Niemców terenach. Skupił się wyłącznie na młodocianych przymusowych pracownikach polskich i sowieckich, pomijając tu żydowskie dzieci, którym poświęcił osobną książkę. Na podstawie badań, jakie prowadził ponad pięć lat w niemieckich, ale też innych archiwach, bibliotekach i zbiorach dokumentów, przyjął, że do Niemiec w trakcie wojny wywieziono ok. 1,5 mln dzieci, które pracowały w przemyśle, rolnictwie, a także były służącymi w prywatnych domach. Ich wspomnienia przeplatają się z opisami niemieckiej polityki deportacyjnej i germanizacyjnej, czemu poświęcone są początkowe rozdziały książki, a także z historyczną analizą pracy przymusowej na terenie Niemiec, o czym traktuje jej druga część.
Zanim Steinert skupi się na przeżyciach dzieci, które musiały opuścić swoje domy, zauważa, iż zostały one objęte koniecznością pracy w swoich rodzinnych miejscowościach. Władze niemieckie po zajęciu Polski wprowadziły obowiązek pracy od 12. roku życia, a na terenie Generalnego Gubernatorstwa od 14. W ten sposób dzieci narodowości polskiej zostały pozbawione możliwości nauki, która obejmowała tylko najbardziej podstawowy poziom, i zmuszone do ciężkiej pracy na równi z dorosłymi – otrzymywały przy tym mniejsze racje żywnościowe. Następnie autor szczegółowo opisuje wywózki niepełnoletnich przymusowych pracowników, których zabierano z łapanek, organizowanych specjalnie w miejscach, gdzie mogli gromadzić się młodzi ludzie. W ten sposób realizowano politykę władz okupacyjnych nakazującą dostarczanie odpowiedniej, z góry założonej liczby pracowników, co początkowo dotyczyło tylko ziem Polski, a po ataku na Związek Sowiecki objęło też tamtejsze tereny.
Schemat wywózek na obydwu obszarach był dość podobny. Jeśli któreś z dzieci nie zostało złapane na ulicy, dostawało nakaz stawienia się w urzędzie, w którym wyznaczano mu datę transportu. Ukrywanie się młodego człowieka przed wyjazdem na roboty groziło, tak jak w przypadku Olgi Diaczenko, konsekwencjami dla całej rodziny. Transport na zachód jego uczestnicy wspominają jako okropne, pełne upokorzeń przeżycie. Młodzi ludzie byli głodni, często nie mieli z sobą ciepłych ubrań, a potrzeby fizjologiczne musieli załatwiać na widoku publicznym.
Jak wspomina wywieziona z Charkowa Alieksandra, chcąc tego uniknąć razem z przyjaciółką, oddaliła się od stojących w polu wagonów: „Nagle jednak wyrósł przed nami jakiś mężczyzna, złapał mnie i Polinę za kołnierz i zaprowadził do pociągu do Niemców. Tam powiedział: +Te dwie chciały uciec+. Zaczęli nas bić. I pojechaliśmy dalej, już nie w naszym wagonie, ale w innym. Byłyśmy w ostatnim wagonie bez naszych rzeczy, i tak dojechałyśmy do Frankfurtu nad Odrą. Grała muzyka, przyjęto nas uroczyście. A potem przyszli kupujący. Kupujący. Niemcy z psami, jakieś panie. Wybierali sobie służące. Byłyśmy z Poliną niskie, chude, nie pasowałyśmy na służące. Tamci wybierali silne dziewczęta. Nie wiedzieliśmy, czy je kupują, czy też… A wszystkie inne musiały iść do fabryki”.
Tam młodociani przymusowi pracownicy ciężko pracowali w koszmarnych warunkach, mieszkając w obozach, w których byli maltretowani przez niemieckich przełożonych. Do przemocy fizycznej dochodziło też, gdy dzieci trafiały do domów rolników. W opowieściach uczestników tych wydarzeń, szczególnie kobiet, nieraz pojawia się słowo „gwałt”. Część młodszych dzieci, które spełniały sformułowane przez okupanta kryteria rasowe, miała podlegać germanizacji. Trafiały one do bezdzietnych małżeństw i zdarzało się, że zapominały języka polskiego.
Tragiczny los spotkał też dzieci, które znalazły się w obozach. Autor książki analizuje warunki życia i pracy dzieci, które trafiły do obozu w Pustkowie i Potulicach, i skupia się szczególnie na tym drugim, do którego przywieziono ponad pięciuset młodych Białorusinów z okolic Witebska. Nie zapomina też o obozie koncentracyjnym dla dzieci do 16 lat w Litzmannstadt czyli w Łodzi, gdzie mali więźniowie byli traktowani w okrutny sposób: „[…] podczas spożywania posiłków kazano im robić +żabki+, bito ich podczas nocnych alarmów oraz polewano wodą z węża, gdy spali. Pewien świadek zeznał, że dziewięcioletnią Teresę Jakubowską jedna z nadzorczyń biła na śniegu i mrozie oraz polewała lodowatą wodą dopóty, dopóki dziecko nie zmarło” – pisze Steinert, podkreślając kilkukrotnie na kartach książki, że do dziś, po kilkudziesięciu latach, we wspomnieniach ówczesnych młodych ludzi wciąż przebija strach spowodowany przemocą i samowolą sprawców.
Magda Huzarska-Szumiec
Źródło: MHP