Krzysztof Krawczyk był w stanie śpiewać wszystko. Miał fantastyczny baryton, mógł sobie pozwolić na wybór różnych gatunków muzycznych i żonglowanie nimi – mówi PAP dziennikarka muzyczna Maria Szabłowska. W sobotę w Łodzi i w Grotnikach odbędą się uroczystości pogrzebowe artysty.
Polska Agencja Prasowa: O Krzysztofie Krawczyku mówi się czasem jako o muzycznym kameleonie. Nie bał się repertuaru, którego wcześniej nie wykonywał, w swojej karierze flirtował z najbardziej zaskakującymi gatunkami muzycznymi. Pani też tak go postrzegała?
Maria Szabłowska: Repertuar Krzysztofa Krawczyka rzeczywiście się zmieniał w ciągu jego kariery, ale też nic w tym dziwnego, skoro trwała ona blisko 60 lat. Nie mógł wiecznie trzymać się bigbitu, od którego zaczynał. A był typem wokalisty, który był w stanie śpiewać wszystko. Miał fantastyczny baryton, który odziedziczył chyba po swoim tacie – śpiewaku operowym. Mógł więc sobie pozwolić na wybór różnych gatunków muzycznych i żonglowanie nimi. Zaczynał, jak wiemy, od bigbitu, potem bardzo chciał zrobić światową karierę…
Maria Szabłowska: Człowiekowi z PRL bardzo ciężko było zaistnieć na świecie, nie mając żadnych kontaktów ani znajomości. My i Zachód to były dwa osobne światy. Ale przez cały ten czas – od Trubadurów aż po ostatnie nagrania – niezmiennie był niezwykle muzykalnym człowiekiem o przepięknym głosie.
PAP: Dlaczego mu się to nie udało?
Maria Szabłowska: Nie sądzę, żeby stało się to z jego winy. Człowiekowi z PRL bardzo ciężko było zaistnieć na świecie, nie mając żadnych kontaktów ani znajomości. My i Zachód to były dwa osobne światy. Ale przez cały ten czas – od Trubadurów aż po ostatnie nagrania – niezmiennie był niezwykle muzykalnym człowiekiem o przepięknym głosie.
PAP: Zakładając Trubadurów razem z Marianem Lichtmanem, Sławomirem Kowalewskim, Jerzym Krzemińskim i Bogdanem Borkowskim, Krzysztof Krawczyk miał inspirować się Czwórką z Liverpoolu. Ale nasza rodzima czwórka wprowadziła własne zasady – z jednej strony zamiłowanie do rock’n’rolla, z drugiej historyczne kostiumy. Połączenie wydawało się nietypowe…
Maria Szabłowska: W latach 60. Trubadurzy, w których wiodącym głosem był Krzysztof Krawczyk, stali się, obok Czerwonych Gitar, najpopularniejszym zespołem bigbitowym w Polsce. Były takie lata, kiedy trudno było powiedzieć, kto ma więcej wielbicieli lub kto cieszy się większą sławą. Zresztą nazwa bigbit jest dość pojemna. To był taki prosty rock’n’roll. Ale ponieważ „rock’n’roll” władzom w czasach PRL wydawał się słowem zbyt zachodnim i kapitalistycznym, Franciszek Walicki genialnie wymyślił, żebyśmy stworzyli własną nazwę powstającego gatunku muzycznego. Żeby dodatkowo osłabić podejrzliwość władz wobec muzyki bigbitowej, często chwytano się na przykład jakichś lin ratunkowych w postaci folkloru. Trubadurzy też do folkloru sięgali. Śpiewali po polsku bardzo fajnie skomponowane piosenki. Do tego wszyscy fantastycznie wyglądali. Nic dziwnego, że publiczność ich pokochała.
PAP: Krawczyk był chyba wówczas bożyszczem fanek.
Maria Szabłowska: Oni wszyscy podobali się fankom, ale Krzysiek jako ten pierwszy najważniejszy głos stał się absolutnym idolem. W kioskach Ruchu można było kupić lusterka z podobizną Krawczyka lub Seweryna Krajewskiego na odwrocie. Dziewczyny się w nich kochały. To był czas ich wielkiej popularności, ale wydaje mi się, że Krzysiek zawsze miał większe ambicje i chciał robić karierę solową.
PAP: Który etap kariery Krzysztofa Krawczyka ceni pani najwyżej?
Maria Szabłowska: Utwór „Trudno tak” nagrany w duecie z Edytą Bartosiewicz to dla mnie jedna z najpiękniejszych piosenek ostatnich dziesięcioleci. Nie było żadnej bariery pokoleniowej. Muzykalność Krawczyka, jego podejście do piosenki, do rock’n’rolla zostały docenione przez następne pokolenia.
Maria Szabłowska: Podobnie jak ja, Krzysztof był wielkim fanem Elvisa Presleya i ze względu na te wspólne zainteresowania, bardzo cenię te wszystkie na poły presleyowskie nagrania Krawczyka. Ale ponieważ od lat znałam jego możliwości wokalne i estradowe, najbardziej mnie ucieszyło to, co się działo ostatnio, kiedy zaczęli z nim współpracować muzycy znacznie od niego młodsi, jak Andrzej Smolik, Edyta Bartosiewicz i Muniek Staszczyk. To pozwoliło pokazać jego umiejętności w nowoczesnym aranżu. Niedawno poprowadziłam audycję z artystami młodszego pokolenia, którzy zetknęli się w pracy z Krzysztofem Krawczykiem. Okazało się, że oni wszyscy – czy to Andrzej Piaseczny, czy wspomniany Andrzej Smolik – podkreślali jego niezwykłą wrażliwość muzyczną i to, że doskonale się z nim pracowało. Równie dobrze mógłby już przecież osiąść na laurach, ale on nigdy tego nie planował.
PAP: Potrafił być bardzo liryczny…
Maria Szabłowska: Utwór „Trudno tak” nagrany w duecie z Edytą Bartosiewicz to dla mnie jedna z najpiękniejszych piosenek ostatnich dziesięcioleci. Nie było żadnej bariery pokoleniowej. Muzykalność Krawczyka, jego podejście do piosenki, do rock’n’rolla zostały docenione przez następne pokolenia.
PAP: Podkreśla pani jego ogromną wrażliwość, tymczasem miał aparycję dużego, pogodnego faceta…
Maria Szabłowska: Bywał bardzo wrażliwym mężczyzną, z drugiej strony był też bardzo bezpośrednim, miłym, zabawowym człowiekiem. Miał świadomość swoich umiejętności i tego, ile jest wart. Do współpracy z innymi artystami podchodził bez kompleksów. Nawet, kiedy robiło się z nim audycję, zawsze mówił „ale zróbmy tak, żeby było jak najlepiej”.
PAP: Kariera Krzysztofa Krawczyka nie była jednak usłana różami. Były wzloty, były też bolesne upadki.
Maria Szabłowska: Na jego drodze pojawiało się wiele porażek. Jedną z nich był wyjazd do Stanów Zjednoczonych z nadzieją, że zrobi tam karierę. Próbował i w Nashville, i innych amerykańskich miastach. Nic z tego nie wyszło. Skończyło się na śpiewaniu w klubach nocnych. Ale jak sam mówił, największą porażką był powrót do Polski w latach 90., kiedy ludzie już trochę o nim zapomnieli, a on nie bardzo miał z czego żyć. Wtedy poszedł w disco polo. Nie wszyscy mu to wybaczyli. Ale on wielokrotnie mówił potem, że nie miał się z czego utrzymać, a umiał tylko śpiewać. Na szczęście to odium disco polo udało mu się jakoś zrzucić.
PAP: Jaką rolę odegrało w tym spotkanie z Goranem Bregoviciem?
Maria Szabłowska: To był prawdziwy przełom. Goran Bregovic pojawił się akurat wtedy, kiedy Krzysiek nie mógł się odnaleźć, nie miał piosenek, nie koncertował. Bregovic postanowił nagrać płytę z polskim wokalistą, ale ponieważ nie znał tutejszego rynku, poprosił swoich współpracowników, żeby dostarczyli mu nagrania różnych, najlepiej znanych, polskich głosów. Na tej podstawie miał dokonać wyboru.
PAP: Wybór był trudny?
Maria Szabłowska: Na jego drodze pojawiało się wiele porażek. Jedną z nich był wyjazd do Stanów Zjednoczonych z nadzieją, że zrobi tam karierę. Ale jak sam mówił, największą porażką był powrót do Polski w latach 90., kiedy ludzie już trochę o nim zapomnieli, a on nie bardzo miał z czego żyć.
Maria Szabłowska: Miałam okazję porozmawiać z Goranem Bregoviciem, kiedy płyta już się ukazała. Zapytałam go, czy długo wybierał, bo przecież mamy kilka dobrych męskich głosów. Odpowiedział: w ogóle nie wybierałem. Nagranie Krawczyka odsłuchał jako jedno z pierwszych i nie miał wątpliwości, że to musi być on. Zadałam więc drugie pytanie: co zaważyło na tym wyborze. W odpowiedzi usłyszałam, że Krzysztof ma taką prawdę w głosie. To też jest fakt. Ta prawda, kiedy Bregovic go słuchał, wynikała ze wszystkich przeżyć życiowych, które Krzysztof miał za sobą. Nagrali nawet piosenkę pod tytułem „Daj mi drugie życie”. Ja uważam, że Goran dał mu drugie życie i był dla Krawczyka niezwykle ważną postacią.
PAP: Podobno podczas nagrania albumu „Daj mi drugie życie” Goran Bregovic z zapałem krzyczał „more Krawczyk!”. Stanowczo domagał się, by z polskiego wokalisty wydobyć jak najwięcej.
Maria Szabłowska: Tego akurat nie wiem, ale to bardzo prawdopodobne. Bregovic musiał słyszeć potencjał wokalny Krzyśka. W interesie Gorana było jak najbardziej ten głos wydobyć.
PAP: Odchodzi coraz więcej wybitnych muzyków złotej ery polskiej piosenki, a wtedy dość mechanicznie mówi się, że „skończyła się pewna epoka”. Nie będzie już takich muzyków jak Krzysztof Krawczyk i jego znakomici rówieśnicy epoki bigbitu?
Maria Szabłowska: Zawsze będą następcy. Zawsze będą zdolni ludzie, zdolni kompozytorzy. Mamy w Polsce bardzo dobrych kompozytorów muzyki rozrywkowej. I zawsze się będą pojawiały nowe gwiazdy. Fantastycznie byłoby jednak, gdyby nie odkrywali wysp już dawno odkrytych, tylko czerpali z dorobku polskiej piosenki. Ale jest bardzo dużo młodych, w których ja pokładam ogromne nadzieje – i kobiet, i mężczyzn. (PAP)
Rozmawiała Malwina Wapińska
mwp/ wj/