Muzyczny kameleon, piewca Presleya znad Wisły, symbol autentycznej polskości, a przy tym artysta wymykający się wszelkim porównaniom. Krzysztof Krawczyk, jeden z najpopularniejszych polskich wokalistów pop, wieczny eksperymentator, autor ponad stu albumów, zmarł w poniedziałek 5 kwietnia.
„Kochani! Jestem w domu! Do mojej sypialni wpadają 2 promyki słońca: wiosenny przez okno i Ewunia przez drzwi. Dziękuję za modlitwę i życzenia! Zdrowia wszystkim życzę, nie dajmy się wirusowi!” – napisał 3 kwietnia na Facebooku Krzysztof Krawczyk, informując tym samym, że właśnie opuścił szpital, w którym znalazł się z powodu zakażenia koronawirusem. Radość wielbicieli artysty z jego powrotu do zdrowia, trwała jednak krótko. Zaledwie dwa dni później menedżer muzyka Andrzej Kosmala zamieścił w mediach społecznościowych lakoniczny komunikat: „Zmarł KRZYSZTOF KRAWCZYK R.I.P.”
Co było przyczyną nagłej śmierci artysty znanego z takich przebojów jak „Parostatek”, „Ostatni raz zatańczysz ze mną” czy „Jak minął dzień”? Żona Krzysztofa Krawczyka, Ewa Krawczyk powiedziała jedynie Onetowi, że przyczyna odejścia artysty nie miała związku z przebytym COVID-19.
W wywiadach mówił, że muzyk powinien umieć pokonywać strach nawet przed najtrudniejszymi wyzwaniami. Sam chętnie podejmował wyzwania, flirtował z najróżniejszymi nurtami muzycznymi. Niektóre z jego piosenek stały się żelaznym elementem wesel i wszelkiego rodzaju biesiad. Inne, jak choćby „Trudno tak”, nagrane w duecie z Edytą Bartosiewicz były bardziej kameralne i stonowane.
„Nie chciałbym zabrzmieć górnolotnie, ale albo jestem w czepku urodzony, albo Ktoś mnie w Niebie naprawdę bardzo lubi. Z pewnością nic innego nie potrafiłbym robić tak dobrze. Próbowałem różnych rzeczy w życiu, ale śpiewanie jest dla mnie jak oddychanie” – wyznał w jednym z wywiadów Krawczyk, który w marcu odebrał statuetkę Fryderyka za całość działalności artystycznej. Przeżywał upadki i wzloty, jedni uważali go za idola, inni za symbol obciachu, w karierze przeżywał trudne momenty i chwile triumfu.
Nic dziwnego, że od najmłodszych lat śpiewanie uznawał za swoje przeznaczenie. Urodzony 8 września 1946 roku w Katowicach Krzysztof Krawczyk wychował się w domu, w którym królowała muzyka. Jego rodzice - January Krawczyk i Lucyna (z domu Drapała) - byli aktorami i śpiewakami operowymi. Młody Krzysztof uczył się w Podstawowej Szkole Muzycznej nr 1 im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, w liceum pobierał lekcje śpiewu. Jednak jak wszystkich nastolatków w jego wieku najbardziej fascynowały go nowinki z Zachodu. Pokochał czarną muzykę bluesową, uległ beatlemanii i z zapałem naśladował sposób śpiewania Elvisa Presleya.
Popularność zdobył w zespole Trubadurzy, założonym w 1963 roku wraz z Marianem Lichtmanem, Sławomirem Kowalewskim i Jerzym Krzemińskim. Uwielbiali Czwórkę z Liverpoolu, ale zamierzali wypracować własny niepowtarzalny styl. Łączyli bigbit z muzyką ludową, a ubierali się jak dworscy piewcy pieśni miłosnych sprzed paru dekad. Wystylizowany na muszkietera, z podkręconym po staroświecku wąsem Krawczyk stał się bożyszczem fanek i, jak potem przyznawał, korzystał ze sławy pełnymi garściami. Wspólnie wylansowali takie przeboje, jak „Przyjedź mamo na przysięgę”, „Cóż wiemy o miłości” i „Znamy się tylko z widzenia”. Stali się naszym produktem eksportowym, koncertując m.in. w NRD, ZSRR, Jugosławii, Bułgarii, a nawet Mongolii. „Lata Trubadurów to był zwariowany czas. Czas młodości, szaleństwa, zwłaszcza tego w Związku Radzieckim, w którym poznaliśmy prawdziwe +uroki+ komunizmu. Alkohol pomagał w tych długich trasach” – wspominał.
Z czasem jednak, jak sam przyznał, muszkieterski mundurek stał się dla niego za ciasny. Trubadurzy poszukiwać nowych inspiracji muzycznych, a w 1973 roku Krzysztof Krawczyk rozpoczął karierę solową, wydając płytę „Byłaś mi nadzieją”.
Żonaty był trzykrotnie. Dwa pierwsze małżeństwa z Grażyną Adamus i Haliną Żytkowiak „zmarnował” – jak to określił w jednym z wywiadów - ulegając sławie i rock’n’rollowemu trybowi życia. Nie stronił od kobiet, wystawnych imprez, alkoholu a nawet narkotyków. Po latach ostrzegał, że „narkotyki są różowymi okularami tylko na chwilę. Kiedy spadają, jest to bardzo bolesne”.
Wybawieniem od nałogów miało okazać się spotkanie z trzecią żoną – Ewą. „Ewunię poznałem w momencie totalnego rozbicia psychicznego. Uciekałem w narkotyki, nadużywałem lekarstw. Aż pojawiła się kobieta cud, która wyrzuciła mi te wszystkie świństwa i powiedziała: +Ja będę twoją lekomanią+. To był związek dojrzałego, doświadczonego przez życie faceta z młodą, piękną kobietą z prowincjonalnej Polski. Nie mogłem zdobyć jej na urok polskiej gwiazdy, bo ona po prostu nie wiedziała, kim ja jestem. Bo w czasach kiedy w Polsce odnosiłem sukcesy, ona biegała po wiejskiej łące i nie miała stałego dostępu do telewizora, a jeśli tak, to ten telewizor musiał być źle ustawiony, bo Ewa myślała, że jestem niski i gruby”.
Pytany o przepis na udany związek obok miłości i zaufania, wymieniał element boskiej interwencji. Bo wraz z małżeństwem z Ewą Krawczyk, muzyk zmienił styl swojego życia o 180 stopni. Z ateisty stał się człowiekiem głęboko wierzącym. Wszystko zbiegło się z emigracją artysty do Stanów Zjednoczonych na przełomie lat 80. i 90. oraz wypadkiem samochodowym, z którego cudem uszedł z życiem. „Wiara jest rzeczą dość prostą, ale też wspaniałą, która musi spłynąć na człowieka jako prezent” – podkreślił w rozmowie z „Faktem”. - „Ja go dostałem i przyszło otrzeźwienie. Ewa wzięła mnie do kościoła w Chicago. Wszedłem niewierzący, wyszedłem wierzący”.
Amerykański sen Krzysztofa Krawczyka okazał się iluzją. Podpisawszy kontrakt z firmą Hallmark, nagrał płytę „Eastern Country Album”. Nie mógł jednak liczyć na sukcesy, jakimi cieszył się nad Wisłą. Mówił potem, że „aby zaistnieć w USA i dwa trzy razy dziennie pojawić się w stacjach radiowych, trzeba wydać kilka milionów dolarów. Wejście do stacji to wydatek rzędu 150 tysięcy dolarów. Nie mieliśmy pojęcia, jak trudny jest to rynek, a takich śpiewających Krawczyków w Ameryce jest wielu. Ale tam nauczyłem się pracować na scenie i walczyć o widza” - opowiadał.
Do Polski z powrotem miała sprowadzić go Nina Terentiew. Ojczyzna lat 90. z nagłym wybuchem szaleństwa na punkcie disco polo, okazała się wszakże terenem grząskim. Krawczyk zdobywał szczyty list przebojów takimi piosenkami, jak „Zaufaj sercu”, „Przez jedną chwilę zapomnienia”, „Arrivederci moja dziewczyno”, „Rysunek na szkle” i „Viva Las Vegas”, ale bardziej wymagający słuchacze zaczęli w nim widzieć karierowicza, próbującego wybić się na muzyce chodnikowej.
Wkrótce okazało się jednak, że eks-Trubadur ma wiele muzycznych twarzy i nie boi się eksperymentów z żadnym stylem. Przełomem okazało się spotkanie z Goranem Bregoviciem, znanym Polakom przede wszystkim za sprawą szalonej popularności albumu nagranego wspólnie z Kayah. Współpraca z serbsko-chorwackim muzykiem utorowała drogę do ponownego sukcesu także Krzysztofowi Krawczykowi. Panowie ze wspólną płytą zatytułowaną „Daj mi drugie życie” dotarli na drugą pozycję zestawienia OLIiS. Album pokrył się również złotem.
Niebawem pojawiły się współprace z młodszym artystów, m.in. rzadko nagrywającą i pojawiającą się na scenie Edytą Bartosiewicz. Krawczyk znów królował w stacjach radiowych.
Podobno podczas współpracy z Goranem Bregovicem, bałkański kompozytor z uporem wołał co chwilę „more Krawczyk”. Chciał, by na albumie indywidualność polskiego wokalisty została wyraźnie zaznaczony. „Krzysztof Krawczyk symbolizuje to, czym jest prawdziwa Polska” – powiedział. (PAP)
autor: Malwina Wapińska
mwp/ wj/