W publicznym demaskowaniu polskiej odmiany dyktatury stalinowskiej główną rolę odegrał Józef Światło, zastępca dyrektora słynnego X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, oraz Nikita Siergiejewicz Chruszczow – pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Pod koniec roku 1953, kiedy pułkownik Światło uciekł na Zachód, 17 wojewódzkich i 7 miejskich Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego zatrudniało 33,2 tysiąca pracowników, 85,3 tysiąca agentów oraz kilkudziesięciu radzieckich doradców. W oczach społeczeństwa uosabiali oni reżim komunistyczny. W emitowanym od września 1954 roku przez wiele miesięcy cyklu sprawozdawczym Światło zdemaskował działanie systemu ze szczególnym uwzględnieniem jego mechanizmów odwetowych, metod podsłuchu oraz taktyk przesłuchiwania. Mało kto był tak obeznany z przesłuchaniami jak on. Jego relacje z poszczególnych przypadków zszokowały polskich słuchaczy Radia Wolna Europa (a wśród nich kilkaset tysięcy członków partii).
Ów skandal już pod koniec 1954 roku przyczynił się do zlikwidowania Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – część jego zadań przejęło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, część zaś została przydzielona Komitetowi ds. Bezpieczeństwa Publicznego. Stojącego na czele zlikwidowanego ministerstwa Stanisława Radkiewicza powołano na stanowisko ministra Państwowych Gospodarstw Rolnych. Na konferencji partyjnej zorganizowanej w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w połowie listopada 1954 roku nawet „funkcjonariusze średniego szczebla” Służby Bezpieczeństwa krytykowali wysoko postawionych członków władz „za nadmierny rozrost jej funkcji”, a także za arogancką postawę radzieckich doradców i atmosferę „totalnej podejrzliwości”. Były to wydarzenia bez precedensu.
13 grudnia 1954 roku, sześć dni po zlikwidowaniu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, bez uprzednich komunikatów na ten temat wypuszczono ze ścisłego aresztu domowego Władysława Gomułkę, który po oskarżeniu o „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne” został odwołany z urzędu pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej. Choć w latach 19481949 mógł być jeszcze członkiem Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, to słabnące zaufanie wobec niego od roku 1950 spowodowało, że do momentu aresztowania w maju następnego roku sprawował już tylko urząd dyrektora oddziału Ubezpieczalni Społecznej w Warszawie.
Wraz z wypuszczeniem Gomułki na wolność rozpoczęła się w Polsce opóźniona odwilż po śmierci „chorążego światowego pokoju”, Józefa Stalina. Niewyrzekająca się swej przeszłości władza starała się okazywać konsekwencję – w roku 1955 wciąż odbywały się procesy pokazowe (m.in. po 7 latach śledztwa na 15 lat więzienia skazano Włodzimierza Lechowicza „za klęskę wrześniową i faszyzację Polski”), a aresztowany jesienią 1953 roku kardynał Stefan Wyszyński był nadal przetrzymywany w ścisłym klasztornym areszcie.
Spektakularne zmiany zapoczątkowała siedemdziesięciodwustronicowa, poniekąd samizdatowa publikacja, która ujrzała w Polsce światło dzienne pod koniec marca 1956 roku. Zawierała ona tekst tajnego referatu pt. O kulcie jednostki i jego następstwach, wygłoszonego przez pierwszego sekretarza KC KPZR Nikitę Chruszczowa podczas ostatniego zamkniętego posiedzenia XX Zjazdu KPZR w nocy z 24 na 25 lutego. Jak wiadomo, podczas posiedzenia poświęconego demaskacji zbrodni stalinowskich nie wolno było robić notatek, gdyż wygłoszone przemówienie „było skierowane wyłącznie do członków partii, a w żadnym wypadku do prasy...”. Jednakże bezpośrednio po zakończeniu zjazdu Chruszczow uznał, że radzieckie organy partyjne oraz przywódcy braterskich partii krajów socjalistycznych powinni poznać treść referatu i wesprzeć proces konsekwentnej demaskacji stalinizmu. Treść przemówienia nie wywołała jednak takiego efektu, jakiego oczekiwał Chruszczow. Ci, którzy rywalizowali między sobą o tytuł najlepszego ucznia Stalina – z przywódcą węgierskich komunistów Matyasem Rakosim na czele – nie potrafili i nie chcieli nagle odwrócić się od wszystkiego, co wyznawali i czynili, gdyż byli za to również odpowiedzialni.
Pod tym względem Polska Zjednoczona Parta Robotnicza znalazła się – socjopsychologicznie i ideologicznie – w dość wygodnej sytuacji. Bolesław Bierut, który był obarczony największą odpowiedzialnością za stalinowski terror, przewodniczył delegacji PZPR na XX Zjazd KPZR, gdzie zmarł w następstwie zapalenia płuc – choroby nader częstej w łonie braterskich partii. Bezpośrednio po tym wydarzeniu uznali go za męczennika nawet ci, którzy nienawidzili go za moskiewską przeszłość i zbrodnie popełnione w ojczyźnie, gdyż rozniosła się plotka, że Rosjanie go otruli „za konsekwentną obronę interesów narodowych Polaków”. W związku z tym rozważano pochowanie „towarzysza Bieruta” na Wawelu i porównywano go do Kazimierza Wielkiego: „zastał Polskę w gruzach, a opuścił ją stalową”. Pogrzeb odbył się jednak w Warszawie, a w całej Polsce ukazały się ulotki o „wulgarnej treści”, dotyczące działań Bieruta. Uroczystości pogrzebowe, w których wziął udział także Chruszczow, połączone zostały z wyborem następcy Bieruta, którym został pełniący wcześniej funkcję sekretarza Komitetu Centralnego PZPR Edward Ochab.
Powołanie go na stanowisko pierwszego sekretarza, które odbyło się 20 marca w obecności Chruszczowa, przebiegło sprawniej, niż można się było spodziewać. Niepewność wynikała z faktu, że ówczesna elita partyjna podzieliła się na dwa obozy. Po zdemaskowaniu Stalina bardziej niepewnie czuli się tzw. dogmatycy, podczas gdy tajny raport Chruszczowa zdawał się umacniać odłam liberalny, którego przedstawiciele jeszcze niedawno mieli opinię zagorzałych zwolenników Stalina. Dzięki programowi obejmującemu demokratyzację społeczeństwa i polityki, to oni byli wspierani przez masy. Rosnącej popularności „liberałów” nie zaszkodziło nawet to, że odnosząc się do ich pochodzenia, dogmatyczni przeciwnicy próbowali wzbudzać nastroje antysemickie. W celu przywrócenia równowagi między dwoma obozami Chruszczow stanął po stronie dogmatyków, gdyż to liberałowie cieszyli się większą popularnością. Wiedział też, że w kwestii obrony interesów ZSRR może bardziej liczyć na dogmatyków.
Wybór Ochaba okazał się słuszny, gdyż zaakceptowały go obydwa obozy. Aby umocnić swoją pozycję, zdobył się na niespotykany wcześniej w obozie socjalistycznym krok: 21 marca zarządził, żeby raport Chruszczowa rozesłać po całym kraju w 3 tysiącach ponumerowanych egzemplarzy, aby jego treść poznały nawet najodleglejsze organizacje partyjne. Gestem tym nowy sekretarz jednoznacznie opowiedział się po stronie „liberałów”. Stefan Staszewski, sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR, wydał pracownikom drukarni nakaz sporządzenia 15 tysięcy kopii z powtarzającą się numeracją – tak, by nie pojawił się numer wyższy niż 3 tysiące. Między innymi z pobudek finansowych pracownicy drukarni wydrukowali znacznie więcej niż 15 tysięcy egzemplarzy „tajnego raportu”, który stał się przekazywanym z rąk do rąk artykułem przemytniczym. Ponoć warszawska ambasada Stanów Zjednoczonych wysłała w świat jeden z egzemplarzy, by świat zachodni również zapoznał się z tłumaczeniem tajnej mowy, wygłoszonej przez Chruszczowa tamtej przełomowej nocy.
Treść broszury była omawiana podczas otwartych posiedzeń członków partii, co wzmagało jej oddziaływanie. Setki takich posiedzeń odbyły się we wsiach, w miastach, w szkołach podstawowych, na uniwersytetach, w fabrykach i PGR-ach. Wśród przyzwyczajonych do nowomowy ludzi chęć sformułowania jednoznacznych pytań i uzyskania szczerych odpowiedzi wezbrała ze znaczną siłą. Konsekwencje demaskacji stalinizmu najzwięźlej określił członek partii i działacz oświatowy z Olsztyna: „Towarzysze, trudna chwila nadeszła, trzeba myśleć”. Jedno z pytań, które padły podczas narady aktywu Komitetu Dzielnicowego Mokotów, zabrzmiało niczym oskarżenie: „Czy my musimy być członkami tej partii, która robiła tyle błędów?”. Na innym warszawskim spotkaniu padły słowa: „Stalin kierował rolnictwem na podstawie filmów. Czy nasze kierownictwo partyjne kieruje naszym życiem na podstawie filmów?”. Jeszcze inne pytanie, zadane na zebraniu w łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej wiosną 1956 roku, brzmiało: „Czy możemy wierzyć w autorytety, gdy najwyższy nas okłamał?”. Pojawiły się też tematy wcześniej zakazane: mord w Katyniu i pakt Ribbentrop-Mołotow. Jako roszczenia można było interpretować pytania dotyczące zarobków, obniżania się poziomu życia, problemów z zaopatrzeniem, radzieckiego „skupu węgla”, roli radzieckich doradców oraz stacjonujących w Polsce wojsk radzieckich.
10 kwietnia, wskutek nieoczekiwanego rozgłosu wokół mowy Chruszczowa, kierownictwo partyjne zarządziło, by traktować ją jako materiał poufny, w który wgląd mogą mieć tylko przywódcy partii. Było już jednak za późno. W dodatku referat uskrzydlił prasę – namiętnie czytano nie tylko tygodniki opinii, jak „Nowa Kultura” i „Po Prostu”, lecz także dziennik „Życie Warszawy”. Rozpoczął się kwitnący okres w życiu kulturalnym. Z kierownictwa Związku Literatów Polskich usunięto funkcjonariuszy stalinowskich, m.in. Jerzego Putramenta i Leona Kruczkowskiego. Dokonała się rehabilitacja Armii Krajowej, czego dowodzi fakt, że Andrzej Wajda mógł stworzyć film na temat powstania warszawskiego (Kanał), a Roman Bratny opublikować powieść, przedstawiającą ludzi uważanych do niedawna za faszystów i najemników Hitlera (Kolumbowie). Do głosu doszły różne grupy inteligenckie, w tym filozofowie i ekonomiści. Ci ostatni podczas II Kongresu Polskich Ekonomistów, który odbył się 7 lipca 1956 roku, zakwestionowali dominującą rolę przemysłu ciężkiego w rozwoju gospodarki socjalistycznej i zaprezentowali kilka modeli socjalistycznej gospodarki wolnorynkowej. Mieli wiele do przedyskutowania, gdyż wyniki zakończonego w 1955 roku planu sześcioletniego trudno było uznać za sukces. Dochód narodowy zamiast o 112% wzrósł zaledwie o 73,5%, a wzrost płac realnych – nawet według oficjalnych, a więc upiększonych wskaźników – wyniósł tylko 27%, w rzeczywistości zaś nie osiągnął nawet 25% (wobec planowanych 40%).
Zmiany wprowadzane podówczas przez władze partyjne nie były raczej odczuwalne jako poprawa elementarnych warunków życia; ujawniały się przede wszystkim na płaszczyźnie politycznej. Między 19 kwietnia a 4 maja odwołana została część polityków odpowiedzialnych za zbrodnie stalinowskie: minister sprawiedliwości Henryk Świątkowski, zarządzający organami bezpieczeństwa wewnętrznego wicepremier Jakub Berman, prokurator generalny Stefan Kalinowski, a także naczelny prokurator wojskowy Stanisław Zarakowski. Poza tym aresztowano prominentów ze zlikwidowanego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego: wiceministra generała Romana Romkowskiego, dyrektora X Departamentu – pułkownika Anatola Fejgina oraz pułkownika Józefa Różańskiego, byłego dyrektora Departamentu Śledczego. (Różański 23 grudnia 1955 roku został skazany na 5 lat więzienia, lecz wskutek powszechnego oburzenia tym wyrokiem Prokuratura Główna zarządziła rewizję procesu. Po procesach przeprowadzonych jesienią 1957 roku Różański został skazany na 14, Fejgin na 12, a Romkowski na 15 lat więzienia. W 1964 roku wszystkich wypuszczono na wolność).
Równolegle z tymi aresztowaniami, 27 kwietnia ogłoszono amnestię, w wyniku której 4 czerwca 1956 wypuszczono na wolność 28 tysięcy więźniów politycznych, wśród nich trzech generałów skazanych na karę śmierci. Wolność odzyskał m.in. Marian Spychalski, jeden z niegdysiejszych przywódców Polskiej Partii Robotniczej, uwięziony razem z Gomułką. Zenon Kliszko został wypuszczony z więzienia już wcześniej, w 1954 roku, podczas gdy Ignacy Loga-Sowiński w latach 1949-1956 został odstawiony na boczny tor: pracował głównie jako przewodniczący Okręgowej Komisji Związków Zawodowych we Wrocławiu.
Gomułkę chcieli pozyskać dla siebie zarówno liberałowie, jak i dogmatycy. Podczas rozmów prowadzonych z przedstawicielami obu obozów „towarzysz Wiesław” konsekwentnie trwał przy swych poglądach z 1948 roku. Najbardziej znana była jego niechęć do kolektywizacji rolnictwa, w związku z czym ogłosił, że „życie zweryfikowało jego samokrytykę”.
Powstanie robotników w Poznaniu
Życie zweryfikowało także inne zasady ideologiczne: 28 czerwca 1956 w Poznaniu wybuchło powstanie robotników... przeciwko władzy klasy robotniczej. Przyglądając się z bliska tym wydarzeniom, można stwierdzić, że tłumy były o krok dalej niż uwięziona w starych strukturach władza, nie potrafiły i nie chciały rozumieć komplikującej wszystko orwellowskiej nowomowy. Jako antidotum na ich bolączki nie wystarczało już słynne powiedzenie: „Towarzysze, wszystko będzie dobrze, tylko pracujcie...”.
Poznaniacy nie byli w Polsce szczególnie lubiani. Uważano, że mają zbyt wiele „niemieckich” cech. Zachodnia Polska, czyli Wielkopolska, przez 150 lat należała do Prus, więc Wielkopolanie słynęli z pracowitości, dokładności i niezawodności. Utrzymywano, że są niebywale cierpliwi, że zniosą każdy ciężar, prędzej się pod nim ugną, niż zaczną protestować, gdyż są na to zbyt tchórzliwi.
Faktem jest, że polska władza państwowa i partyjna traktowała pracowników poznańskich zakładów, fabryk i przedsiębiorstw jak potulne owieczki. Oczywiście nie tylko ich, lecz robotników w ogóle. Komuniści byli przekonani, że w celu rozbudowy socjalizmu można z robotnikami zrobić wszystko. Tak jak wszystko robi się dla nich, dla przywódczej siły społecznej – klasy robotniczej.
W tej atmosferze wybuchły zamieszki wśród pracowników jednego z największych przedsiębiorstw – zatrudniających 13 tysięcy ludzi Zakładów Przemysłu Metalowego, najpierw noszących imię Hipolita Cegielskiego, później zaś Stalina. Było ku temu wiele wzajemnie powiązanych i umacniających się nawzajem przyczyn, każda z nich miała związek z płacami. W wyniku obowiązujących od 1953 roku norm pracy, płace pracowników zakładu wiosną 1956 roku zmalały o 3-8% w porównaniu ze średnią z poprzedniego roku. (Zresztą średnia krajowa płaca była o 8% wyższa niż w Poznaniu). Poza tym uświadomiono sobie, że przez wiele lat nie brano pod uwagę ulg podatkowych wobec nadgodzin robotników osiągających wyjątkowe rezultaty w konkursach pracy. W ten sposób pokrzywdzonych zostało około 5 tysięcy robotników, a dyrekcja zakładów nie była skłonna wypłacić odszkodowań o łącznej wartości 11 milionów złotych. Robotnicy zaczęli wypominać wszystkie anomalie dotyczące produkcji, np. niesystematyczne dostawy materiałów, wskutek czego pod koniec każdego kwartału zmuszeni byli ciężko pracować dniem i nocą. Stanowiące podstawę premii dyrekcyjnej, rozliczane w końcu kwartału nadgodziny podnosiły skokowo liczbę wypadków w czasie pracy, co bezlitośnie obnażało niski poziom świadczeń zdrowotnych i socjalnych. Zatrważająca była też sytuacja mieszkaniowa: na 2,5 tysiąca złożonych wniosków o przyznanie mieszkania do wiosny 1956 roku swoje lokum otrzymało zaledwie 29 osób. Nie pomagało to, że w ciągu minionych 10 lat liczba mieszkańców Poznania wzrosła z 240 do 360 tysięcy, podczas gdy nowych mieszkań powstało bardzo niewiele.
Niezadowolenie okazywane było najdobitniej przez Wydział III, w którym nieformalnym przywódcą stał się I sekretarz Komitetu Zakładowego PZPR Stanisław Matyja, młody stolarz o temperamencie i inteligencji Lecha Wałęsy. Sprzyjał mu przewodniczący Rady Zakładowej Edmund Taszer, który okazywał robotnikom pełne zrozumienie. Matyja nie tylko zręcznie formułował postulaty i żądania robotników, lecz także proponował racjonalne rozwiązania. 8 lipca 1956 roku zostały one zaprezentowane przed delegatami Ministerstwa Przemysłu Maszynowego, którzy złożyli uroczystą obietnicę, że w ciągu siedmiu dni podejmą odpowiednie kroki. Nic się jednak nie wydarzyło. Słynący nie tyle ze swoich kompetencji zawodowych, ile raczej z apodyktycznego stylu dyrektor zakładu Józef Trzcionka notorycznie wykręcał się ze spotkań z przedstawicielami robotników, zniecierpliwionymi z powodu upływu siedmiodniowego terminu. W odpowiedzi na to, 21 czerwca w W-3I (fabryki wagonów) zorganizowano spontaniczne posiedzenie i skierowano do dyrektora ultimatum: jeśli do 26 czerwca nie przyjdą do robotników przedstawiciele Centralnej Rady Związków Zawodowych oraz Ministerstwa Przemysłu Maszynowego, rozpocznie się strajk. Już sama groźba brzmiała jak świętokradztwo, a tym bardziej strajk, w socjalizmie niewyobrażalny. Na dodatek wśród pracowników zakładu było 360 członków partii, a mimo to ich znaczna część popierała ultimatum. W skład delegacji, która miała prowadzić negocjacje z delegacją z Warszawy na planowanym na 26 czerwca posiedzeniu, wchodzili zarówno członkowie partii, jak i bezpartyjni.
Poznańskie fabryki i zakłady – Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne, Rzeźnia Miejska, Wyroby Hutnicze Poznań, Poznańskie Zakłady Przemysłu Gumowego Stomil, Poznańska Fabryka Łożysk – zapewniły pracowników Zakładów Przemysłu Metalowego o swojej solidarności. Coraz więcej mówiło się o tym, by wyjść na ulice, korzystając z możliwości informacyjnych, które zapewniały goszczące także zagranicznych gości Międzynarodowe Targi Poznańskie.
Dzięki donosom swych agentów o wszystkim wiedziały Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego oraz warszawska milicja. Nie posiadały jednak dowodów rzeczowych, gdyż pracownicy zakładu porozumiewali się za pośrednictwem werbalnego łańcucha informacji, które zawsze były przekazywane w cztery oczy.
22 czerwca przybyła do Poznania długo wyczekiwana komisja z Warszawy, którą pierwszy sekretarz KW PZPR Leon Stasiak poinformował, że w poznańskich Zakładach Przemysłu Metalowego działa grupa prowokatorów, chcąca zakłócić panujący w nich porządek. Delegacja warszawska, nieuprawniona nawet do składania konkretnych obietnic, spotkała się zatem z przedstawicielami robotników w atmosferze wzajemnej podejrzliwości. Grupa Matyi szybko się zorientowała, że komisja z Warszawy jest niewiarygodna i pertraktując z nią, niewiele można osiągnąć. Postanowiono zatem, że to delegacja robotników poznańskich uda się do Warszawy na negocjacje z ministrem. Znając szczeble prowadzenia negocjacji, można łatwo wywnioskować, że po ministrze jako ewentualni partnerzy zostaliby już tylko Przewodniczący Rady Państwa, premier oraz pierwszy sekretarz KC PZPR. I tak stopniowo wychodziło na jaw, że w nadmiernie scentralizowanym państwie nikt nie był zdolny do podejmowania decyzji, więc w ostateczności decydowały organy przemocy.
Nie wiedziała o tym dwudziestopięcioosobowa delegacja poznańskich Zakładów Przemysłu Metalowego, gdy 25 czerwca wieczorem wsiadała do pociągu. Wśród jej członków znaleźli się dyrektor naczelny, przewodniczący Rady Przedsiębiorstwa, dyrektor ds. handlowo-ekonomicznych oraz pierwszy sekretarz Komitetu Rady Zakładowej PZPR. W drodze do Warszawy robotnicy się do nich nie odzywali.
Na prowadzonej przez Romana Fidelskiego, ministra przemysłu maszynowego, konferencji, która odbyła się następnego dnia przed południem, po żywiołowej debacie uzgodniono, że pobierane nielegalnie przez trzy lata podatki zostaną wypłacone poszkodowanym, pracownicy techniczni, administracyjni oraz ci ze stawką godzinową otrzymają premie, a ministerstwo podejmie zdecydowane kroki, by produkcja nie była wstrzymywana z winy zakładów kooperacyjnych oraz by system obliczania stawek akordowych został zmieniony zgodnie z życzeniem robotników. Na koniec ustalono, że następnego dnia negocjacje będą kontynuowane w Poznaniu.
27 czerwca o godzinie czternastej minister Fidelski spotkał się z pracownikami W-3I. Ku wielkiemu zdumieniu zebranych robotników, Fidelski przedstawił zmienioną, niekorzystną dla nich wersję protokołu z porozumień warszawskich. Próbując dowodzić, jak atrakcyjne dla pracowników będą nowe propozycje, wdał się w kłótnię – dotyczącą poczynionych przezeń obliczeń – z jednym ze starszych robotników, który podsumował tę wymianę zdań: „Słuchajcie, wy najpierw ukończcie szkołę podstawową, a potem idźcie na stołek ministra”. Po tym incydencie natychmiast zniknął obowiązkowy szacunek do przedstawicieli partii i władzy państwowej. Fidelski tego nie rozumiał i próbował z pomocą nowomowy zakończyć spotkanie: „Nie jest tak źle – weźcie się tylko do roboty!”. Na to Edmund Taszer pożegnał się z nim słowami: „Nasza rola jako delegatów się skończyła, ale proszę być jutro rano o 5 na Zakładach, nie żartuję, gdyż pan i tylko pan może sytuację uratować”.
Następnego dnia rano robotnicy z nocnej zmiany już się nie przebierali: w strojach roboczych czekali na tych ze zmiany dziennej. O szóstej dwadzieścia rozbrzmiała mała syrena Zakładów Przemysłu Metalowego. Otworzyły się bramy i robotnicy, którzy kilka dni wcześniej zostali wydelegowani do Warszawy Stanisław Matyja, Edmund Sulejewski, Tadeusz Steciuk, Kazimierz Kaniewski na czele kilku tysięcy osób wyszli na ulicę. „Wszystko to działo się odruchowo, nie byliśmy w żaden sposób zorganizowani, każdy wiedział, że czas ruszać” – wyznał jeden z nich. O szóstej trzydzieści rozległ się głos centralnej syreny. Ten głośny sygnał był znakiem alarmowym dla poznańskich zakładów.
Znad wejścia głównego spadł na ulicę szyld z imieniem i nazwiskiem Stalina, z którego przez wiele lat robotnicy musieli być niezwykle dumni. Lecz teraz go podeptali. Był to pierwszy podczas tej manifestacji gest o wymiarze politycznym.
23 czerwca 1956 roku na porannej odprawie w Oficerskiej Szkole Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych komendant szkoły pułkownik Antoni Filipowicz ogłosił, że na ulicach miasta może dojść do zamieszek, a wówczas wojsko, przede wszystkim oni sami i ich wychowankowie, będą musieli przywrócić porządek. Słowa pułkownika Filipowicza – powołującego się zresztą na rozkaz ministra obrony narodowej – nie zostały przyjęte z jednoznacznym entuzjazmem. Oficerowie w dużej mierze znali przyczyny napięć w Poznaniu. Wiedzieli, że nie są w stanie zmobilizować większej grupy niż batalion podchorążych, a ponadto było wśród nich wielu rezerwowych, wezwanych na ćwiczenia.
Pięć dni później narastający tłum podążał w kierunku centrum miasta. Na dźwięk syren różnej wielkości grupy ruszyły także z odleglejszych dzielnic. Maszerujący byli przykładnie zdyscyplinowani. Pojawili się wśród nich reprezentanci wszystkich warstw społecznych. Podekscytowani cudzoziemcy robili zdjęcia. Większość z nich jeszcze tego samego dnia opuściła miasto. Demonstranci przechodzili koło wejścia głównego Międzynarodowych Targów Poznańskich. Wielu z nich słyszało, że trzeba tam protestować, aby „zagraniczni dziennikarze widzieli”, jak bardzo niezadowoleni z warunków życia są polscy robotnicy. Jednak to nie teren targów był ich punktem docelowym, lecz plac Stalina. To tam znajdował się zamek, a w nim Miejska Rada Narodowa.
Tłum zaintonował zakazane pieśni narodowe i kościelne, niczym szerzący się z sykiem płomienny język ducha i pamięci. Kilka minut później już nie było widać końca powiewających transparentów, które pojawiły się dzięki błyskawicznej pomocy pracowników sklepu z dekoracjami. Napisy na nich głosiły: „Chcemy jeść!”, „Żądamy chleba!”, „Precz z krwiopijcami!”. Ogromny pochód, mimo wszystko w pokojowym nastroju, minął wylot ulicy Kochanowskiego. To przy niej mieścił się Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Zanim jednak tłum zalał plac Stalina, rozbrzmiały hasła o charakterze politycznym: „Żądamy wolnych wyborów pod nadzorem ONZ”, „Precz z czerwoną burżuazją”, „Precz z bolszewizmem”, „Żądamy wolności”, „Chleba i wolności” i wreszcie: „Chcemy Cyrankiewicza!”. To było podstawowe żądanie demonstrantów: natychmiastowe negocjacje z premierem Józefem Cyrankiewiczem lub z pierwszym sekretarzem KC PZPR Edwardem Ochabem. Bezsens negocjacji z politykami niższego szczebla był dla nich oczywisty.
Delegacja przekazała tę informację, w formie ultimatum, przewodniczącemu Miejskiej Rady Narodowej, który zadzwonił do pierwszego sekretarza KW PZPR z sąsiedniego województwa, lecz już go nie zastał. Większość wpływowych przedstawicieli władzy państwowej i partyjnej w panice się pakowała i uciekała z Poznania. „Te demokratki wyładowane – bety, łóżka dziecięce poprzywiązywane na dachach, baby, dzieci, teściowe i... towarzysze sekretarze, towarzysze dyrektorzy. Cała brygada razem z rodzinami uciekała w popłochu w stronę Warszawy” – opowiadał świadek tych zdarzeń Krzysztof Wolicki, reporter centralnego pisma partyjnego „Trybuna Ludu”, który tego dnia przed południem zmierzał do Poznania. KW PZPR dał wcześniej swym aktywistom nakaz wmieszania się w tłum i namówienia towarzyszy do zaprzestania demonstracji.
Na miejscu był tylko sekretarz ideologiczny Wincenty Kraśko. Poprosił o pomoc milicję. Ruszyły trzy ciężarówki, a milicjanci mieli przywrócić porządek bez użycia broni. Na środku falującego stutysięcznym tłumem placu trzy ciężarówki przykryte brezentem zostały zablokowane. Milicjanci wysiedli. Komendant uśmiechnął się. Atmosfera była przyjazna. „Milicja z nami!” – podsumowali jego uśmiech demonstranci. „Niech żyją!” – krzyczeli do zmieszanych i bezradnych milicjantów. Nieopodal wymierzono komuś policzek. Otrzymał go komendant milicji, który z pogardą rozmawiał z wysłannikami demonstrantów. Ludzie byli spokojni, choć nie mieli z kim negocjować. Czekali. Jeszcze nawet nie było dziesiątej. Zaproszone osoby – Cyrankiewicz, Ochab – mogły tam dotrzeć samolotem w ciągu półtorej godziny. W Warszawie zachowywano się jednak tak, jakby nic się nie stało. O dziesiątej swoje posiedzenie rozpoczęło Biuro Polityczne KC PZPR. Gdy koło południa Cyrankiewicz dowiedział się, że w Poznaniu użyto broni, westchnął. Z udawanym oburzeniem stwierdził: „W takim razie nie ma już o czym mówić”.
W tym czasie w drepczącym bezradnie tłumie rozniosła się wieść: wysłani niedawno do Warszawy delegaci zostali właśnie aresztowani i są przetrzymywani w areszcie miejskim oraz w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego przy ulicy Kochanowskiego. Obecni na miejscu członkowie delegacji na próżno próbowali przekonać zbulwersowanych ludzi, że to nieprawda. Podstawą tej wiadomości był fakt, że pewien robotnik z prowincji, który poprzedniego dnia brał udział w strajku ostrzegawczym swojego zakładu, został przypadkowo aresztowany przez milicję. Kraśko zdecydowanie zaprzeczał plotce. Ledwie udało się go uratować przed gniewem otaczającego go tłumu ludzi. Tymczasem uczestnicy wycieczki szkolnej pod opieką nauczyciela ruszyli w kierunku ulicy Kochanowskiego. Dzieci trzymały w rękach małe flagi narodowe.
Zniecierpliwiony, rozzłoszczony tłum przedarł się do budynku Miejskiej Rady Narodowej, której pracownicy opuścili biuro. Demonstranci wywiesili na zamku białą flagę na znak, że władza poddała się ludowi. Na krótki czas przejęli też panowanie w siedzibie Komitetu Wojewódzkiego partii. Zdjęli czerwone flagi i portrety przywódców partyjnych. Świeżo malowane napisy na fasadzie budynku głosiły: „Do wynajęcia” oraz – magiczne hasła tego dnia – „Chleba”, „Wolności”.
Tłum liczący około 500 osób ruszył w kierunku ulicy Kochanowskiego. Na jego czele stała grupa uczniów szkoły podstawowej. Przeszli koło budynku Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, gdzie z szóstego piętra zrzucano zagłuszarki zachodnich audycji radiowych.
Wejście główne siedziby UB zabarykadowano już przed godziną dziesiątą. Do budynku tylnym wejściem dotarły posiłki: 17 młodych żołnierzy 10. Pułku Korpusu Urzędu Bezpieczeństwa. Nie byli oni znani funkcjonariuszom, gdyż przybyli z Warszawy. Delegacja demonstrantów nie została przyjęta przez dowódcę Urzędu Bezpieczeństwa. Nakazał oczyszczenie przedsionka budynku strumieniem wody. W odpowiedzi posypały się kamienie. Dochodziła dziesiąta trzydzieści.
Inna grupa bez oporu przejęła panowanie nad więzieniem, a także sąsiadującym z nim skrzydłem budynku sądu. Wśród wypuszczonych więźniów próżno było szukać niedawnych wysłanników do Warszawy. Upojenie szczęściem uwalnianych więźniów przerwała krótka seria strzałów z karabinu maszynowego. Jedną z uczestniczek wydarzenia, dwudziestoletnią kasjerkę baru mlecznego Stefanię Owsienną, kilka pocisków trafiło w udo i w podudzia. Zbroczona krwią kobieta upadła na ziemię. Celna seria została prawdopodobnie oddana z drugiego piętra budynku sądu znajdującego się naprzeciwko (sprawca do dziś nie został zidentyfikowany).
Zaordynowane w trakcie późniejszych obrad sądu badania potwierdziły, że demonstranci jeszcze wtedy nie mieli broni. W czyim interesie była ta prowokacja? Faktem jest, że stalinowsko-dogmatyczna część partii, dążąc do przejęcia władzy, korzystała ze wszystkich możliwych środków. Udowodnienie, że demokratyzacja prowadzi do anarchii i rozlewu krwi, było w jej interesie. A może do akcji przystąpili fanatycy Urzędu Bezpieczeństwa, który poniósł wielkie straty kadrowe i prestiżowe?
Przez dziesięć godzin tłum był przykładnie zdyscyplinowany. Profesor Uniwersytetu Łódzkiego Józef Chałasiński, który w październiku został powołany na eksperta ds. poznańskich rozpraw sądowych, wypowiadał się na ten temat w następujący sposób: „Nic bowiem nie jest tak groźne dla społeczeństwa, jak te sytuacje zbiorowe, w których pozytywne uczucia moralne i społeczne, jak współczucie i litość, poczucie obowiązku i patriotyzm, mieszają się z okrucieństwem i zbrodnią w sposób trudny do rozwikłania. Dlatego tyle wysiłków wkłada się zawsze w to, ażeby nie dopuścić do padnięcia pierwszego strzału i do rozlewu krwi z okazji takich manifestacji”.
Tłum falujący pod siedzibą znienawidzonego UB został jeszcze bardziej rozwścieczony skierowanym nań strumieniem wody. Zaczęto skandować: „Precz z katami narodu!”, „Precz z pachołkami komunistycznymi!”, „Dziś skończymy z wami!”. Około godziny jedenastej w tym miejscu padł ten szczególny, przełomowy, pierwszy strzał. Początkowo pojedyncze strzały padały z budynku, następnie słychać już było dźwięk pistoletu maszynowego. Na placu pozostały ofiary śmiertelne i ranni. Wśród nich dziewięcioletni Bronisław Król. Demonstranci nie uciekali jednak z miejsca akcji. Wielu z nich nie szukało sobie nawet schronienia. Szczególnie łatwym celem wydawała się młoda konduktorka, która w towarzystwie dwóch koleżanek z pracy wymachiwała flagą w kolorach narodowych.
W mieście w ciągu kilku chwil rozniosła się wieść, że ubecy „mordują matki i dzieci”. Kilka osób nadchodzących od strony więzienia miało już w rękach broń. Gdzie ją zdobyli? Do więziennego magazynu broni włamano się dopiero o godzinie trzynastej. Czy odebrali ją patrolującym teren żołnierzom i milicjantom? Wydarzenia, które miały miejsce jakiś czas później pod siedzibą biura, udowodniły, że stacjonujący w Poznaniu żołnierze z łatwością dawali się zdemilitaryzować. A ci mundurowi, którzy przeszli na stronę protestujących i aktywnie brali udział w walkach, wywodzili się spośród nich. W każdym razie, o jedenastej trzydzieści było już czym odeprzeć atak: demonstracja przemieniła się w zbrojne powstanie.
To wtedy rozegrała się scena, która stała się symbolem poznańskiego „czarnego czwartku”. Według zeznań świadków, z okna siedziby UB najzacieklej strzelała rudowłosa kobieta. To ona zaczęła celować w grupę konduktorek. Jej seria strzałów raniła dwie z nich (Helenę Przybyłek i Stanisławę Sobańską) oraz dwunastoletniego chłopca (Jerzego Czapskiego), a rana zadana pewnemu konduktorowi okazała się śmiertelna. Flaga, niczym w wyciskającej łzy scenie filmowej, spadła na tego, kto ją trzymał – jej białe płótno zabarwiło się krwią na czerwono.
Flagę podniósł z ziemi Romek Strzałkowski, trzynastoletni uczeń muzycznej szkoły podstawowej (w czerwcu 1981 roku nazwano jego imieniem ulicę w Poznaniu, a w kolejnym dziesięcioleciu plac w Miszkolcu na Węgrzech), który nie przejmując się lawiną strzałów, ruszył z nią w stronę siedziby UB. W polskiej historii tragedia jest nieodłącznym elementem bohaterstwa. Po południu został znaleziony martwy na zapleczu należących do UB garaży. Został zabity bliskim strzałem z pistoletu. Bezskutecznie usiłowano później wyjaśnić okoliczności jego śmierci.
Na placu Stalina nieprzerwanie krążył samochód z megafonem, który pojawił się tam wczesnym popołudniem i informował mieszkańców o przebiegu walk. Większość manifestantów jeszcze o dwunastej czekała na placu Stalina na przybycie Cyrankiewicza. Demonstranci, widząc przejeżdżające nieopodal czołgi Oficerskiej Szkoły Wojsk Pancernych, wykrzykiwali radośnie: „Niech żyje wojsko!”. Czołgi przybywały, by chronić gmach UB. Atmosfera tego dnia zauroczyła zżytych z miastem wychowanków szkoły oficerskiej. Poza tym obowiązywał ich zakaz: nie mogli strzelać. Także dlatego tak łatwo poddali się młodzieży zapełniającej wieże pancerne. W ten sposób dwa albo trzy czołgi trafiły w ręce młodych demonstrantów. Kadeci wycofali się pośpiesznie. Brakowało jednak ostrej amunicji do czołgów, dlatego czołgi nie stanowiły takiego przełomu w oblężeniu, jak cztery miesiące później pancerniki węgierskiej armii ludowej przed siedzibą partii komunistycznej w Budapeszcie.
Wszelako nie wszystkie jednostki wojskowe okazywały – aktywnie bądź pasywnie – sympatię wobec powstańców. Dowódca pewnego czterdziestoosobowego oddziału przegonił gromadkę dzieci słowami: „Rozejść się, bo będę strzelał”. Opisała tę scenę pielęgniarka Aleksandra Banasiak, która w czasie strzelaniny pomagała innym i została lekko ranna: „Dzieci – było ich chyba pięcioro – skuliły się wystraszone przy szpitalnym płocie. Najprawdopodobniej mieszkały w bezpośredniej bliskości szpitala, ale bały się pojedynczo rozejść. Słysząc jego ostrzeżenie, podbiegłam doń w chwili, gdy już szczękał karabinem. Nie wiem, czy żartował i straszył – nie czas było po temu – jednak na moje pytanie: »I ty bydlaku byłbyś gotów strzelać do tych dzieci?« – odpowiedział ze stoickim spokojem, rozładowując broń, którą mu szarpałam: »To są rozkazy – strzelać do każdej grupy osób«”. Było około trzynastej.
To w tym momencie demonstranci spustoszyli zbrojownię więzienia. W ich ręce trafiło 76 pistoletów i karabinów, 48 granatów i dziesiątki tysięcy nabojów. Ponieważ nie udało im się przejąć siedziby UB, obrabowali pobliskie mieszkania funkcjonariuszy UB. Jeden z nich niemal został zabity. Życie uratowała mu jedna z pielęgniarek pomagających rannym powstańcom. Kaprala UB Zygmunta Izdebnego nie udało się wyrwać ze szponów rozzłoszczonego tłumu: został śmiertelnie pobity. Nieoparta na faktach przyczyna wyroku ludu: „Zabił matkę i dwoje dzieci”. O godzinie czternastej polskie formacje wojskowe stacjonujące w oddalonym od Poznania o 150 kilometrów Gubinie dostały wezwanie o następującej treści: „Żołnierze! Wrogowie naszej ojczyzny – zagraniczne ośrodki imperialistyczne i ich poplecznicy w kraju, usiłowując skompromitować Polskę w oczach zagranicy, sprowokowali w okresie trwania Międzynarodowych Targów poważne zaburzenia na terenie miasta Poznania. [...].
Ta sama ręka, która strzelała do naszych braci w latach utrwalania władzy ludowej, ta ręka strzela do Was, żołnierze – wiernych obrońców Ojczyzny i porządku społecznego”.
Stacjonujące poza Poznaniem formacje wojskowe zaalarmowano, że w mieście grasują amerykańscy spadochroniarze, snajperzy z NRF, a także polscy agenci imperialistyczni i kontrrewolucjoniści. Kapitan Tadeusz Dobrzański został później zgłoszony do odznaczenia Krzyżem Walecznych z uzasadnieniem, że unicestwił nieprzyjacielskie gniazdo ręcznych karabinów maszynowych. Uczciwego oficera tak oburzyło to kłamstwo, że natychmiast prosił o przeniesienie do cywila, uzasadniając: „Nie zniszczyłem żadnego gniazda, nie walczyłem z reakcyjnym podziemiem i imperialistycznymi agentami, ale rozganiałem moim czołgiem takich samych jak ja ludzi”.
Generał Stanisław Popławski, wiceminister obrony narodowej, który przybył z Warszawy prywatnym samolotem po godzinie czternastej, urządził swą kwaterę główną w letnisku Ławica na zachodnich obrzeżach Poznania. To tam przybyli przed piętnastą premier Józef Cyrankiewicz i sekretarz KC Edward Gierek w towarzystwie kilku wysokiej rangi funkcjonariuszy. Ku ich wielkiej uldze, cały obszar niedawnych działań powstańczych był już zdominowany przez żołnierzy i na wojsku ciążyła odpowiedzialność.
Do miasta wkroczyły jednostki wchodzące w skład IV Korpusu Armijnego z 19. Dywizją Pancerną na czele. Wieczorem dołączyły do nich kolejne. Ponuro dudniące czołgi witano butelkami z benzyną. Przez kilka pierwszych godzin żołnierze strzelali do wszystkiego, co się ruszało, podejrzewając, że wszędzie czają się komandosi z NRF i Ameryki. Asekurując się bagnetem, wyciągnęli osiemnastoletniego Mariana Kubiaka z wnętrza „odzyskanego” czołgu. Kilka razy korzystali też z armat. Mit „wojsko jest z nami” został obalony. Blisko 250 rozproszonych po całym mieście uzbrojonych powstańców oprócz karabinów miało też do dyspozycji kilka pistoletów maszynowych i jeden kulomiot. W niedawno powołanych do wojska polskich żołnierzach powstańcy widzieli „lokajów Stalina” i uznawali ich za wrogów polskiego ludu. Emocje ujawniły się również w żywiołowym przebiegu walk: powstańcy podpalili 10 czołgów, a 14 uszkodzili w inny sposób, uniemożliwiając dalsze wykorzystywanie ich do walki. Ostatecznie jednak żołnierze (w liczbie 6-8 tysięcy) i milicjanci (2,5 tysiąca) do następnego dnia przywrócili porządek.
Wówczas wkroczył na scenę premier Cyrankiewicz, którego obarcza się główną odpowiedzialnością za dramatyczne wydarzenia w Poznaniu. Jego pierwsze poranne rozporządzenie dotyczyło usunięcia ciał ofiar. To dlatego nawet dzisiaj trudno określić ich dokładną liczbę. Sporządzona w 1981 roku lista 74 osób nie jest ani kompletna, ani dokładna. Zdecydowana większość ofiar śmiertelnych to robotnicy, średnio w wieku 26 lat, wśród pozostałych jest wiele dzieci. Liczbę rannych można oszacować na 900.
Cyrankiewicz w mowie wygłoszonej 29 czerwca o dwudziestej trzydzieści wypowiedział następujące słowa: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść przeciw władzy ludowej rękę, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie walki o podniesienie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia...”
„Najpopularniejszy Polak” – dojście Gomułki do władzy
Komisję partyjną i rządową, powołaną do zbadania wydarzeń poznańskich, prowadził Edward Gierek. Przygotowany przez niego raport nigdy nie został upubliczniony. Akt oskarżenia wniesiono ostatecznie przeciwko 58 osobom. Zanim jednak doszło do ich procesu sądowego, który odbył się między 27 września a 22 października, nastąpiła w Polsce całkowita zmiana sytuacji politycznej. Nie obyło się bez napięć. Bułganin, przybyły do Warszawy 22 lipca na uroczystości związane ze Świętem Odrodzenia Polski, przywiózł 25 milionów dolarów, które miały załagodzić problemy z zaopatrzeniem. Jednocześnie zalecił Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, aby zachowywała czujność. Grupa dogmatyków odebrała to jako jednoznaczne potwierdzenie, że to oni mają poparcie radzieckich przywódców partyjnych. W Komitecie Centralnym większość stanowili jednak liberałowie. Byli przy tym wystarczająco zdeterminowani, by umacniać zaufanie tłumów takimi decyzjami jak zorganizowanie – po raz pierwszy w czasach komunistycznych – uroczystości upamiętniających 12. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, powiązaną z tym rehabilitację skazanych polskich oficerów i żołnierzy, czy wreszcie budzące sensację wśród młodzieży zezwolenie na zorganizowanie w połowie sierpnia pierwszego festiwalu jazzowego w Sopocie. Pozycję liberałów umacniał też fakt, że to wtedy rząd sowiecki zezwolił na repatriację setek tysięcy Polaków z Litwy, Białorusi i Ukrainy.
26 sierpnia w obecności miliona wiernych wznowiono w Częstochowie śluby króla Jana Kazimierza, złożone przezeń w 1656 roku w katedrze lwowskiej, dotyczące wojny ze Szwedami w obronie wiary i ojczyzny. Wszyscy się domyślali, że nowy tekst przysięgi królewskiej został napisany przez przebywającego nadal w ścisłym areszcie prymasa Stefana Wyszyńskiego. 5 września miało miejsce rozpoczęcie IX kadencji sejmu. Jeden z posłów zapytał, dlaczego badając okoliczności wypadków poznańskich, nie zwrócono się do sejmu, inny domagał się surowego ukarania wszystkich pracowników organów bezpieczeństwa wewnętrznego, którzy byli odpowiedzialni za łamanie prawa. Ważną decyzją było też przywrócenie nadzoru Ministerstwa Sprawiedliwości nad egzekucją kar.
Ochab i Cyrankiewicz – po zebraniu odpowiednich informacji z Moskwy – opowiedzieli się za kontynuacją reform. Natomiast zdawali sobie sprawę z tego, że wybuchu gniewu społecznego mogą uniknąć tylko, gdy zyskają uwierzytelnienie w osobie Gomułki. On zaś uzależnił swe poparcie od spełnienia następujących warunków: objęcie przezeń stanowiska pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego, a jednocześnie odsunięcie wielu osób z najwyższych władz partyjnych – z Hilarym Mincem i Konstantym Rokossowskim („marszałkiem dwóch narodów”) na czele. („Spolszczonego” za pomocą spreparowanego życiorysu Rokossowskiego powołał na stanowisko ministra obrony narodowej jeszcze Bierut, ażeby czystki w polskim wojsku przebiegały zgodnie z zamysłem radzieckim. Tak więc na Rokossowskim ciążyła odpowiedzialność za aresztowanie i zamordowanie kilkudziesięciu polskich generałów. Według rosyjskiego historyka Mikołaja Iwanowa, Rokossowski był Polakiem i rzeczywiście urodził się w Warszawie. Jego akcent wyraźnie wskazywał, że to nie rosyjski był jego językiem ojczystym. Mimo to czuł się Rosjaninem i wbrew temu, że sam nieomal stał się ofiarą „czystek”, darzył Stalina hołdowniczym szacunkiem).
Po dymisji odpowiedzialnego za sytuację gospodarczą kraju Hilarego Minca, na posiedzeniu Biura Politycznego 13 października przyjęte zostały propozycje zmian personalnych, zainicjowanych przez Ochaba i Gomułkę, a na 19 października wyznaczono datę VIII Plenum KC PZPR. Przedstawiciele dogmatycznego skrzydła partii znowu szukali sojusznika w Moskwie, choć raporty warszawskiego ambasadora ZSRR bynajmniej nie uspokajały Chruszczowa i jego ludzi, którzy na 17 października zaprosili do Moskwy przedstawicieli PZPR. W odpowiedzi na zaproszenie Ochab poinformował, że z wizytą będą mogli się udać dopiero po plenum. Reakcją Rokossowskiego, będącego członkiem Biura Politycznego KC PZPR, było sporządzenie z pomocą zaufanych towarzyszy listy około 700 osób, których aresztowaniem można by spacyfikować Komitet Centralny partii.
Po tych wydarzeniach sprawy przybrały szybki obrót. W nocy z 18 na 19 października radzieckie jednostki stacjonujące na Dolnym Śląsku ruszyły w kierunku Warszawy. Lista osób, które miały zostać aresztowane, trafiła do rąk pewnego liberalnego pracownika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który zaalarmował osoby zainteresowane, aby opuściły swoje miejsca zamieszkania. Pracowników fabryk i uniwersytetów o zbliżającej się interwencji powiadomiono za pośrednictwem kurierów. Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego – na którego czele od kilku miesięcy stał zaufany człowiek Gomułki, niedawno zrehabilitowany generał Wacław Komar – zajął strategiczne punkty miasta (siedzibę Polskiego Radia, lotnisko, siedzibę Centrali Telefonicznej, budynki użyteczności publicznej). Nocne zmiany w zakładach przygotowywały się do walk. Deklaracje z tym związane stawiały mieszkańców Warszawy przed trudnym wyborem, gdyż część miasta nie została jeszcze odbudowana po tragicznych wydarzeniach roku 1944. Postawę Wojska Polskiego obrazuje fakt, że kontradmirał Jan Wiśniewski, dowódca marynarki polskiej, oznajmił dowódcy flotylli radzieckiej, chcącej wpłynąć do Zatoki Gdańskiej, że nie wyraża zgody na wejście do portu.
19 października rano, kilka godzin przed otwarciem plenum, na podwarszawskie lotnisko wojskowe przybyła liczna radziecka delegacja partyjna, na której czele stali Chruszczow, Mikojan, Mołotow, Kaganowicz, minister obrony narodowej marszałek Gieorgij Żukow oraz marszałek Iwan Koniew, dowódca Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego, w towarzystwie 11 generałów. Chruszczow wprawdzie sygnalizował swoje odwiedziny, lecz Ochab poinformował go, że będzie mógł być przyjęty dopiero po plenum. W tej przymusowej sytuacji musiał jednak wraz z Cyrankiewiczem i kilkoma innymi przedstawicielami partii wyjść po nich na lotnisko. Chcąc zademonstrować swą konsekwencję, zabrał ze sobą Gomułkę. Atmosfera pierwszych chwil spotkania nie zapowiadała nic dobrego. Chruszczow, potrząsając pięścią w stronę grupy Ochaba, zaczął ostentacyjnie witać się z radzieckimi generałami z Rokossowskim na czele. Następnie ponownie zacisnął pięść, „witając” Ochaba i próbując nie zwracać uwagi na Gomułkę.
Wbrew źle zwiastującemu powitaniu, radziecka delegacja nie wzięła udziału w VIII Plenum, podczas którego jednogłośnie dokooptowano Spychalskiego, Kliszkę, Logę-Sowińskiego i Gomułkę, który został też wytypowany na kandydata do objęcia stanowiska pierwszego sekretarza. To wówczas, po zawieszeniu posiedzenia, odbyła się pełna niepewności narada. Grupa Chruszczowa na miejsce narady zaproponowała warszawską ambasadę ZSRR. Polscy komuniści natomiast, pamiętając o losie skazanych w moskiewskim procesie szesnastu przywódców Polski Podziemnej, zaprosili swych nieproszonych gości do miejsca obrad rządowych, Belwederu. W ten oto sposób członkowie delegacji radzieckiej stali się zakładnikami Polaków. Podczas wielogodzinnej burzliwej narady Chruszczow ostatecznie zachował się tak, jakby przyjął zapewnienia polskich towarzyszy, że Polska nie chce opuścić obozu sowieckiego i nadal pozostaje najbardziej oddanym sojusznikiem ZSRR (bez takich gwarancji granica na Odrze i Nysie łatwo mogłaby się stać fikcją). Zapewne miało w tym swój udział zamieszanie wprowadzane przez Mołotowa, który chcąc sekundować Chruszczowowi, gorliwie oczerniał Polaków. Gomułka, jakby tylko na to czekał, natychmiast powołał się na sytuację z przeszłości: Mołotow nie ma tu nic do gadania, bo naród polski dobrze pamięta, że to on we wrześniu 1939 roku stwierdził, że bękart konferencji wersalskiej przestał istnieć. Pierwszą oznaką zmiany stanowiska Chruszczowa było zatrzymanie zbliżających się do Warszawy radzieckich wozów pancernych.
21 października pod znakiem zapytania stało już tylko to, ile głosów otrzyma Gomułka, gdy zostanie wybrany na pierwszego sekretarza. W wygłoszonej po głosowaniu mowie ostro krytykował plan sześcioletni, kolektywizację rolnictwa, niewłaściwe potraktowanie robotników poznańskich oraz to, że partia ukrywała kłamstwa i zbrodnie stalinowskie.
W tych dniach Gomułka był niewątpliwie najpopularniejszym Polakiem. 24 października na wiecu ludności w Warszawie 400 tysięcy osób wiwatowało na cześć Gomułki i jego – nieprecyzyjnie sformułowanego – programu, którego słowem kluczowym była „demokratyzacja”. Podczas wiecu doszło do niepokojącego zdarzenia, o którym nie wiedział nikt poza samym zainteresowanym. Głos chciał zabrać także Stefan Staszewski, sekretarz warszawskiej organizacji partyjnej, lecz gdy wyszło na jaw, że głównym motywem jego przemówienia ma być teza, iż prawdziwa walka o demokrację dopiero się zaczyna, Gomułka zabronił mu je wygłosić.
Nie wiadomo, czy nowy polski przywódca partii był świadom faktu, że właściwie uratowały go wybuch powstania na Węgrzech oraz chińska delegacja partyjna prowadząca negocjacje w Moskwie, która zadeklarowała, że pekińscy towarzysze sprzeciwiają się ingerencji ZSRR w wydarzenia polskie. Powstanie na Węgrzech rozpoczęło się jako wyraz solidarności wobec Polaków, a jego konsekwencje odwróciły uwagę sowieckich przywódców od „nieposłusznego” Gomułki, którego postępowanie stało się nagle godnym pochwały przykładem rozwiązania sytuacji konfliktowej. W tej sytuacji nowy polski pierwszy sekretarz sprawił, że 14 listopada opuścił Polskę Konstanty Rokossowski w towarzystwie 56 radzieckich generałów i oficerów sztabowych, pełniących funkcję doradców.
Tekst „Władysław Gomułka i wydarzenia roku 1956 w Polsce” to fragment książki Istvána Kovácsa „Cud nad Wisłą i nad Bałtykiem. Piłsudski–Katyń–Solidarność” w przekładzie Jerzego Snopka, w wersji polskiej dostępny na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – bez utworów zależnych 3.0 Polska. Treść licencji dostępna jest na stronie https://creativecommons.org/licenses/by-nd/3.0/pl/. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Istvána Kovácsa, Jerzego Snopka i Muzeum Historii Polski w Warszawie.
István Kovács (ur. 1945 r. w Budapeszcie) – węgierski dyplomata, historyk, pisarz, poeta i tłumacz literatury polskiej. Konsul Generalny Republiki Węgierskiej w Krakowie w latach 1994–1995 oraz 1999–2003. Do 2012 r. pracownik instytutu Historii Węgierskiej Akademii Nauk w Budapeszcie, obecnie na emeryturze.
Źródło: MHP