Inż. Jan Szumański nadzorował pracę przy usuwaniu gruzu i oczyszczaniu terenu po atakach 9/11. Twierdzi, że było to wymagające samozaparcia, improwizacji i nowych rozwiązań doświadczenie. „Trzy pierwsze dni i noce nie zmrużyłem oka. W potwornym napięciu nie czułem zmęczenia” – powiedział PAP.
Nowojorska firma Tully Construction zaangażowała się w pracę w strefie Zero od pierwszego dnia. Kończyła akurat budowę, którą kierował inż. Szumański, przy pobliskiej autostradzie. Miała tam swoją ekipę i maszyny, toteż natychmiast zgłosiła oficjalnie gotowość pomocy przy WTC. Nieformalnie obecne były tam tysiące osób i firmy pragnące przyjść w sukurs.
„Początkowo nie wiedziałem nawet, co mamy robić, bo całe miejsce wypełniły masy ludzi i trudno było się wcisnąć w tłum. Władze miejskie też nie mogły tego opanować. W pierwszych dwóch tygodniach podejmowano z udziałem strażaków tylko próby odnalezienia tych, którzy mogli ewentualnie przeżyć w gruzach. Nie wiadomo, w jakim stopniu się to udało, bo nie ma oficjalnych danych. Moim zdaniem uratowanych nie było więcej niż pięciu, może siedmiu” - ocenił.
Jak dodał, ponieważ nie chciał stać bezczynnie, wydał polecenie ekipie, aby w pierwszej kolejności zajęła się przesuwaniem samochodów i oczyszczaniem z gruzów bocznych ulic, jak Rector i Greenwich. Po kilku tygodniach miasto zdecydowało, że nie można pozostawić wszystkiego bez kontroli i oficjalnie zatrudniło tylko cztery firmy, dzieląc pracę na strefy.
„Ponieważ byliśmy już najlepiej zorganizowani, otrzymałem połowę terenów. Po następnym miesiącu władze postanowiły bardziej wszystko skonsolidować. Ich zdaniem w naszej strefie prace wykonywano najlepiej i najszybciej, przekazano nam zatem całość jako wykonawcy. Firma Bobby’s zajęła się stroną menedżerską” - wyjaśnił.
Zwrócił uwagę, że w pierwszej fazie prace postępowały wolno, ponieważ wciąż istniała nadzieja, że ktoś mógł przeżyć. W World Trade Center były restauracje, przez gruzy mogło przedostawać się powietrze, toteż zachowywano ostrożność, aby nie doprowadzić do zapadu. Dopiero gdy zdecydowano, że nie sposób już nikogo uratować, nastąpiło przyspieszenie działań.
„Musieliśmy stworzyć drogi dla ciężarówek, aby wywieźć ogrom pozostałości po zniszczonych gmachach. Przy rutynowych budowach metody pracy są znane, istnieją plany, obliczenia, wiadomo, jak zachować bezpieczeństwo. W tym przypadku przy zwałach belek, materiałów, ich nagłe poruszenie mogło spowodować zapadnięcie terenów sięgających siedem pięter w dół pod poziomem ulic i śmierć pracowników” - podkreślił.
Mówił o konieczności improwizacji, szukania możliwie najlepszych, nowych rozwiązań. Jak przyznał, zdarzyło się, że jedna z maszyn runęła trzy piętra w dół, ale operatorowi na szczęście nic się nie stało, choć przeżył szok.
Szumański mówił, że nikt podczas trwającej rok operacji z udziałem tysięcy ludzi nie zginął, co uznał za największy sukces. Jak przypomniał, główne oczyszczanie skończyło się w lutym-marcu, ale później kontynuowano dodatkowe prace. Jego firma zajęła się odbudowaniem linii metra pod budynkami WTC. Trwało to niemal do jesieni.
„Pracowaliśmy w zwariowanym tempie. Trzy pierwsze dni i noce nie zmrużyłem oka. W potwornym napięciu nie czułem zmęczenia. Przez pierwsze miesiące byliśmy tam przez siedem dni w tygodniu, po 16-18 godzin dziennie. Później zdaliśmy sobie sprawę, że tak dłużej nie można i miałem niedzielę wolną. Dopiero jak trochę odreagowałem, straciłem kilkakrotnie przytomność i znalazłem się w szpitalu, skąd uciekałem na budowę” - przypominał.
Do dużych wyzwań zaliczył ochronę systemu zabezpieczającego oryginalnie wodę przed dostaniem się do gmachów. Wymagało to szczególnej ostrożności. Trzeba było torować drogę dla ciężarówek wywożących gruz i budować dla nich niespadzisty zjazd. Inżynier opracował specjalny projekt - Tully Road. Żartował, że powinien nazywać się drogą Szumańskiego.
„Była to bardzo skomplikowana operacja. Gdyby wszystko pękło i woda przedostała się do środka, w tym do metra, zalałoby połowę, albo nawet cały podziemny Manhattan. Każdemu z nas zależało, aby wykonać pracę jak najlepiej i najszybciej. Czas nas gonił. Chcieliśmy dokonać cudów” – wspominał polski inżynier, dodając, że wśród załogi była grupa Polaków, w tym brygadzista Wiesław Kleczkowski.
Szumański nie krył, że to, co powie, może budzić kontrowersje. Jak zastrzegł, nie jest lekarzem, ale jego zdaniem sprawa chorób spowodowanych pyłami czy substancjami toksycznymi po runięciu bliźniaczych wież jest przesadzona.
„Pracowaliśmy tam najdłużej, bo przez cały rok. Nikt z moich ludzi nie jest chory, ani nie ma na tym tle problemów” – akcentował.
Z rezerwą odnosił się do informacji o ludziach, będących w Strefie Zero przez dwa dni, którzy umierali później z tego powodu na raka. Podejrzewa, że już wcześniej mogli być chorzy, a wielu wykorzystywało obecność przy WTC, aby odebrać odszkodowanie.
„Nie twierdzę, że nikt nie choruje. Mam zdjęcia, na których widać po jednej stronie żółty dym, po drugiej niebieski, a w środku biały. Różne rzeczy się paliły, wydobywały się gazy. Organizm kogoś, kto był na nie bezpośrednio narażony, mógł inaczej reagować, niż ci, którzy tego wprost nie zaznali. Każdy przypadek jest inny. Chcę tylko zaznaczyć, że u mnie nikt nie jest chory” – powtórzył.
Nie sądzi, aby w trakcie akcji ratowniczej i odgruzowywania można było dużo więcej zrobić. Jak przekonuje, ludzie dali z siebie wszystko, mieli zakrwawione oczy z przemęczenia. Była to, podsumował, jedna wielka imponująca współpraca, także z miastem.
Szumański po zakończeniu swej misji próbuje się odizolować od tragicznego wydarzenia. Nie brał udziału w okolicznościowych uroczystościach czy spotkaniach. Przez 10 lat nie był na terenie World Trade Center ani razu. Nigdy nie odwiedził Muzeum Pamięci, chociaż jest tam mnóstwo rzeczy, które odkrył w ruinach, w tym oznakowana szyba z 82. piętra, która spadła i się nie rozbiła.
„Ostatecznie, aby tam pójść do Strefy Zero, ale tylko na zewnątrz, nakłoniła mnie Polska telewizja. Nie chcę wracać do tego pamięcią” – skonstatował polski inżynier.
Z Nowego Jorku Andrzej Dobrowolski (PAP)
ad/ kib/