Największy strach budzi to, że ludzie mogą stać się na to wszystko obojętni. Zobaczą wiadomości o śmierci ukraińskich dzieci, a potem przełączą się na program rozrywkowy – mówi ukraińska pisarka Kateryna Babkina, która z obleganego Kijowa przedostała się do Wrocławia.
Polska Agencja Prasowa: W 2021 r. otrzymałaś międzynarodową Nagrodę Europy Środkowej Angelus oraz Nagrodę czytelników im. Natalii Gorbaniewskiej za zbiór opowiadań „Nikt tak nie tańczył, jak mój dziadek”. Spoiwem zebranych opowieści są losy rodzin, których dzieci idą do szkoły 1 września w roku, w którym Ukraina uzyskała niepodległość. Pamiętasz ten dzień?
Kateryna Babkina: Pamiętam, ale nie zamierzałam pisać autobiografii. Wychowałam się w bardzo prosowieckiej rodzinie. Mój dziadek był wojskowym.
PAP: Dużo tańczył?
K.B.: Z pewnością bardzo dużo podróżował po republikach radzieckich. Wychowałam się w specyficznych warunkach. Kiedy upadł Związek Radziecki, nie zastanawiałam się tak bardzo nad znaczeniem niepodległości Ukrainy. Nie czułam, że jest to powód do wielkiego świętowania. Zrozumiałam to dopiero później.
PAP: I rozumiesz do dziś. Jeszcze dwa miesiące temu uwierzyłabyś, że atak Rosji na Ukrainę dojdzie do skutku?
K.B.: Wszyscy o tym mówili, ale wydaje mi się, że nikt nie wierzył w realną możliwość militarnego ataku na Ukrainę. Nikt nie spodziewał się tego w XXI wieku. Należę przecież do pokolenia, które miało nadzieję nigdy nie doświadczyć wojny. Wydawało nam się, że cały świat zjednoczy się, by powstrzymać Rosję przed atakiem. Nie zrobił tego.
PAP: A potem, 24 lutego, stało się faktem, że armia Putina zaatakowała Ukrainę. Byłaś wtedy w Kijowie?
K.B.: Tak. Urodziłam się w Iwano-Frankiwsku, ale mieszkam w Kijowie.
PAP: Jak się poczułaś tamtego dnia?
K.B.: Straszliwie. Nie do opisania. Kiedy nagle słyszysz eksplozje, nie masz pojęcia, co robić. Gdybym była sama, prawdopodobnie zostałabym, żeby pomóc ludziom walczyć. Ale mam roczną córeczkę. Wychowuję ją samodzielnie, więc nie ma nikogo poza mną, kto mógłby się nią zająć. W takiej sytuacji nie wiesz, jak postępować, jak wybrnąć z sytuacji. Wszystko dzieje się zbyt szybko.
PAP: Kiedy podjęłaś decyzję o ucieczce z Kijowa?
K.B.: To nie była decyzja. To nie dzieje się tak, że siadasz i rozważasz opcje, które masz do wyboru. Kiedy rozpoczęto ataki, musieliśmy jak najszybciej się ratować. Nie mogliśmy zabrać z sobą niczego cennego, żadnych pamiątek. Zapakowaliśmy tylko parę najpotrzebniejszych rzeczy – trochę ciuchów, zimowe ubranka dla dziecka, torbę z ciepłymi kocami. Kiedy bombardowanie coraz bardziej zbliżało się do Kijowa, musieliśmy znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy się ukryć. W moim domu nie ma schronu przeciwbombowego, ale wskazano mi drogę do innego schronu. Zrobiła to przypadkowa kobieta, która akurat znała moje książki. Zabrałam szybko córeczkę i mamę. Spędziliśmy tam noc. Następnego ranka, zdecydowaliśmy się jechać na zachód. Zapakowaliśmy się w dwa samochody, bo pojechało z nami kilkoro przyjaciół. Zaczynano otaczać Kijów, więc było więcej niż prawdopodobne, że jeśli nie opuścimy miasta natychmiast, potem może być za późno.
PAP: A co było dalej?
K.B.: Jechaliśmy ponad dwadzieścia godzin drogą, której przebycie normalnie zajmowałoby około pięciu godzin. W końcu zatrzymaliśmy się w domu brata mojej menedżerki w Tarnopolu. Byłam wyczerpana, bo przez całą drogę tylko ja byłam kierowcą. Położyliśmy się spać, ale po jakichś dwóch, trzech godzinach znów usłyszeliśmy alarmy. Szukaliśmy piwnicy lub innego miejsca, w którym można było się schronić. I wtedy zdałam sobie sprawę, że nie mogę tego znieść, a przede wszystkim nie chcę, żeby moje dziecko było świadkiem tego koszmaru. Postanowiłam zabrać stamtąd moją córkę i zaczęliśmy jechać w kierunku polskiej granicy. Nie było czasu na podejmowanie decyzji, jedyne, o czym myślałam, to żeby ratować moje dziecko. Spędziliśmy trzy dni i trzy noce na polsko-ukraińskiej granicy w nieprzebranej kolejce samochodów. Aż w końcu dotarliśmy tutaj, do Wrocławia. Na całe szczęście.
PAP: A potem zapewne zaczęliście słuchać wiadomości, które nadawały wszystkie stacje telewizyjne…
K.B.: Najgorsza wtedy jest bezsilność. Nie mamy żadnego wpływu na bieżące wydarzenia. Nie chcesz w to uwierzyć, nie chcesz dopuścić do siebie myśli, że coś, o czym się dowiadujesz, w ogóle jest możliwe. Kobiety są gwałcone, dzieci mordowane. Przeraża mnie, że świat właściwie nic z tym nie robi. Największy strach budzi to, że ludzie mogą stać się na to wszystko obojętni. Zobaczą wiadomości o śmierci ukraińskich dzieci, a potem przełączą się na program rozrywkowy.
PAP: Polacy mówią, że najlepszych przyjaciół poznaje się w biedzie. Okazaliśmy się dobrymi przyjaciółmi?
K.B.: To wspaniałe, że Polacy natychmiast zaczęli działać. Myślę jednak, że w takich sytuacjach jak wojna, nigdy nie da się zrobić wystarczająco wiele. Państwo polskie, polski rząd i Polacy okazali się niezwykle empatyczni i otwarci na przyjęcie przybyszy z Ukrainy. Nie jestem polityczką i nie będę udawać eksperta w dziedzinie polityki. Wiem natomiast, że zwyczajni ludzie są nieprawdopodobnie gościnni i pomocni.
Sytuacja, w której się znaleźliśmy, jest przerażająca. W Polsce zaangażowało się w pomoc wiele instytucji, jak choćby Wrocławski Dom Literatury który zapewnił opiekę ukraińskim dzieciom. Zorganizowano koncert ukraińskich artystów. Polacy oddają swój czas, swoje pieniądze i domy. Uniwersytety przyjmują ukraińskich studentów, nie wymagając od nich ani czesnego, ani opłaty za akademiki. Mogę tylko czuć wdzięczność. Jeśli zdarzają się sytuacje trudne, rozumiem to. Wszyscy znaleźliśmy się w warunkach, których nie przewidywaliśmy.
PAP: Żeby jednak zrozumieć, co się wydarzyło, musimy się cofnąć. W 2014 r. Władimir Putin dokonał aneksji Krymu. Wielu ukraińskich intelektualistów i przedstawicieli świata kultury alarmowało wówczas, że w Donbasie toczy się regularna wojna, na której giną ludzie. Gdyby świat zachodni przyjął to do wiadomości, nie doszłoby do obecnego wybuchu wojny w Ukrainie?
K.B.: Nie. Jestem tego pewna. Zachód był obojętny na to, co działo się na wschodzie naszego kraju. Gdyby nazywano rzeczy po imieniu i zamiast używać eufemizmów typu „konflikt ukraiński”, „kryzys ukraiński” albo innych bzdur, a zaczęto otwarcie mówić o wojnie, którą trzeba powstrzymać, nie byłoby tego, z czym mierzymy się teraz. Życie ukraińskich dzieci można było ocalić.
PAP: Zachód w tej chwili wybrał strategię bojkotu Rosji. Nakładają sankcje, które mają wykończyć rosyjską gospodarkę i w ten sposób zmusić Putina do kapitulacji.
K.B.: Owszem, sankcje nałożone na Putina uderzają w ludność rosyjską. Ale czy Ukraińcy mają umierać po to, żeby Rosjanom żyło się źle? Nie wiem, co powinien zrobić świat, co powinna zrobić Unia Europejska, ale wiem na pewno, że Rosjanie codziennie odbierają życie moim rodakom. A nie ma niczego bardziej wartościowego niż ludzkie życie.
PAP: Nie spotkałam nikogo, kto zrozumiałby cel i sens tej wojny. Wydaje się, że Putin może wyłącznie ponieść straty.
K.B.: Jestem tego samego zdania. Rosjanie nie wyzwolili się z sowieckiego sposobu myślenia, od którego uciekli Ukraińcy. Wierzą w wielkość Rosji i w to, że trzeba zniszczyć wszystko, co jej zagraża. Chcą zabijać, gwałcić, bombardować domy, niszczyć wszystko, co napotkają na swojej drodze. W czasie II wojny światowej byli tak dumni z pokonania nazistowskich Niemiec, że nie byli zdolni dostrzec, iż o ich losach decyduje okrutny, nieludzki reżim. Zwycięstwo w wojnie było dla nich ważniejsze nawet od ich własnego życia.
PAP: Mieli carat, Stalina, reżim sowiecki. A potem przyszedł Putin.
K.B.: Nie znają innego życia. Nie wiedzą, jak żyć inaczej. Od zawsze byli poddani terrorowi, dlatego najprawdopodobniej myślą, że to, co się teraz dzieje w Ukrainie, to normalna rzecz. Żony i rodziny rosyjskich żołnierzy są dumni z ich udziału w wojnie. Tymczasem zabijanie ukraińskich cywilów wielu Rosjanom najzwyczajniej sprawia przyjemność. Co z nich za ludzie? Do czego doprowadzili ich Putin i rządzący? Dlaczego ta wojna trwa?
PAP: Nie masz współczucia dla tych Rosjan, którzy przez lata byli poddawani praniu mózgu?
K.B.: Nie. Rosjanie to szaleńcy. Każdy rosyjski obywatel, który nawet nie ma pojęcia, co dzieje się w Ukrainie, płaci w swoim kraju podatki, które idą na zbrojenie armii Putina. Nastały czasy, kiedy wszyscy stali się odpowiedzialni za to, co robią.
PAP: Myślisz, że Ukraińców i Polaków historycznie więcej łączy, niż dzieli?
K.B.: Nie da się na to jednoznacznie odpowiedzieć. My też mieliśmy sprzeczne interesy, występowaliśmy przeciwko sobie, bywaliśmy wrogami. Ale są momenty w historii, które Ukraina i Polska przeżywały bardzo podobnie. Co do jednego mam pewność – jeśli Putin pokona Ukrainę, nie zawaha się uderzyć w Polskę. Musimy być po jednej stronie.
PAP: Przeżyłaś i wciąż przeżywasz nieprawdopodobną traumę. A mimo to udzielasz wywiadów, bierzesz udział w publicznych debatach, spotykasz się z ludźmi, pomagasz uchodźcom. Skąd czerpiesz na to siłę?
K.B.: Nie czuję się jak ktoś, kto ma wiele sił. Czuję po prostu, że spoczywa na mnie obowiązek, żeby głośno mówić o tym, co się dzieje. To konieczne, żeby świat utrzymał zainteresowanie Ukrainą. Chcę powiedzieć ludziom: nie zapominajcie o nas, nie zacznijcie traktować tej wojny jako czegoś, do czego się przyzwyczailiście. Nie możemy powtórzyć obojętności świata wobec Donbasu sprzed lat. To czas, kiedy krajom zachodnim nie wolno o nas zapomnieć, bo inaczej przez lata możemy być bezkarnie zabijani. Jeśli nie powstrzymacie Putina i jego armii, on nie spocznie, póki ostatni Ukrainiec nie polegnie w tej wojnie. To koszmar słyszeć o śmierci moich rodaków każdego dnia. Muszę coś robić. To nie jest mój wybór. To mój obowiązek.
PAP: Wierzysz, że artyści, intelektualiści, liczące się osoby publiczne mają możliwość wpływu na losy świata?
K.B.: Każdy ma taką możliwość. W tej chwili każdy Ukrainiec jest uczestnikiem wojny. Wszyscy wspierają instytucje charytatywne, zbierają pieniądze, opiekują się czyimiś dziećmi lub zostają wolontariuszami, by wesprzeć armię ukraińską, powstrzymać rosyjską propagandę i dezinformację. Udział w wojnie polega także na tym. Wszyscy Ukraińcy działają razem i będą działać razem. Tylko w ten sposób możemy być skuteczni.
PAP: Jak czuje się twoja córeczka po przyjeździe do Wrocławia?
K.B.: Czuje się dobrze. Jest zbyt mała, by zrozumieć, co się dzieje. Cieszy się z nowego domu, w którym mieszka, nowego miejsca do zabaw, nowego parku, gdzie może spacerować. Bawi się z psami w sąsiedztwie. Jest szczęśliwa.
PAP: A ty? Czego dowiedziałaś się o sobie w ciągu ostatnich tygodni? Zdawałaś sobie sprawę, że jesteś taka silna?
K.B.: Nie jestem silna. Muszę zmagać się z sytuacją, na którą nie mam wpływu. A to, z czego zdałam sobie sprawę po 24 lutego, to to, że jestem Ukrainką – każdą komórką mojego ciała. (PAP)
Rozmawiała Malwina Wapińska
mwp/ skp /