Niemieccy naziści rozkradali majątek żydowskich rodzin na ogromną skalę. Swoje łupy z okupowanych terytoriów, głównie z Holandii, sprzedawali „łowcom okazji”. Proceder był szczególnie nasilony w ówczesnym okręgu partyjnym NSDAP Weser-Ems na zachodzie Niemiec – opisuje dziennik „Spiegel”.
Okręg Weser-Ems ze stolicą w Oldenburgu graniczy z Holandią, z której podczas okupacji Niemcy grabili sprzęty z domów deportowanych Żydów. Rzeczy następnie były sprzedawane w ramach „M-Aktion” (Moebel-Aktion) w dużych halach, takich jak sale gimnastyczne, po okazyjnych cenach.
„W ofercie znajdowały się przedmioty zrabowane podczas jednej z największych grabieży w najnowszej historii: w okupowanych krajach zachodnich Niemcy skonfiskowali wyposażenie prawie 70 tys. mieszkań, których żydowscy właściciele uciekli lub zostali deportowani” – wyjaśnia „Spiegel”. Już od lat 30. niemieccy naziści zarabiali na majątkach rodzin żydowskich w ramach tzw. aryzacji (przejmowania sklepów i biznesów, należących Żydów), a od 1942 roku rozszerzyli ten biznes na inne okupowane tereny w Europie.
Do 1944 roku dobra zrabowane z Belgii, Francji, Holandii i Luksemburga wypełniły około 1 mln metrów sześciennych przestrzeni ładunkowej – do Niemiec docierały wagonami towarowymi, ciężarówkami i statkami.
Do 1944 roku dobra zrabowane z Belgii, Francji, Holandii i Luksemburga wypełniły około 1 mln metrów sześciennych przestrzeni ładunkowej – do Niemiec docierały wagonami towarowymi, ciężarówkami i statkami. „W czasie wojny kupowanie +holenderskich mebli+ po okazyjnych cenach stało się w wielu regionach swego rodzaju popularnym sportem” – dodaje „Spiegel”. Ogłoszenia w prasie mówiły o „używanych artykułach gospodarstwa domowego”, ale „tajemnicą poliszynela było, że tak naprawdę chodziło o +meble żydowskie+, jak to wówczas określano”.
Poza meblami sprzedawano także maszyny do szycia, pościel, wanny, naczynia stołowe, zegary szafkowe, wózki dziecięce, bieliznę. „W niektórych szufladach mebli wciąż leżały szmaty do czyszczenia po poprzednim właścicielu, a na niektórych talerzach przyklejone były resztki jedzenia. To nie przeszkadzało łowcom okazji” – pisze „Spiegel”. Jak oceniają historycy, do dziś takich zrabowanych przedmiotów w niemieckich domach, antykwariatach i muzeach wciąż są tysiące.
Za masowe wywłaszczenia odpowiadała grupa zadaniowa reichsleitera Alfreda Rosenberga – towarzysza Hitlera i jednego z głównych ideologów nazistowskiego reżimu. „Rosenberg kierował najskuteczniejszą organizacją grabieżczą narodowych socjalistów. Wszelkiego rodzaju rozporządzenia, zarządzenia i dekrety miały na celu nadanie grabieży pozorów legalności” – podkreśla historyk Christina Hemken. W przeciwieństwie do dzieł sztuki, sprawa kradzieży przedmiotów codziennego użytku jest o wiele mniej znana - stała się przedmiotem badań dopiero kilka lat temu.
Rosenberg zaproponował pod koniec 1941 roku konfiskatę mienia rodzin żydowskich na zachodnich terenach okupowanych, aby wyposażyć w ten sposób niemieckich urzędników na nowo zdobytych terenach wschodnich. Jednak Hitler uznał trasę za zbyt długą dla transportu wojskowego i zdecydował, że meble mają być użyte „dla Rzeszy”.
Od 1942 roku zespoły ewidencyjne skrupulatnie spisywały zasoby z mieszkań. Następnie towary trafiały do Niemiec – tam były sprzedawane w salach gimnastycznych lub magazynach, a nawet na stadionie Weser w Bremie. Do 1944 roku do Niemiec trafiło wyposażenie z 29 tys. holenderskich mieszkań, najwięcej - do okręgu Weser-Ems (od Osnabrueck do Bremy). To tam dotarło także 334 z 586 barek, załadowanych „dobrami z Holandii” między 1942 a latem 1943 roku.
Sprzedaż mienia była reklamowana w ówczesnej prasie, a na miejscu „często panowała atmosfera festynu ludowego, o czym świadczą zdjęcia” – opisuje „Spiegel”. Zapowiadano przy tym cynicznie sprzedaż używanych mebli z Holandii, „które stały się dostępne w żydowskich domach”.
Dr Marcus Kenzler z muzeum w Oldenburgu zorganizował specjalną wystawę, na którą trafiło już kilka ze zrabowanych przez Niemców przedmiotów, w tym cynowy serwis oraz obraz. Spodziewa się, że dzięki pojawiającym się dopiero od niedawna publikacjom prasowym zwiększy się świadomość społeczna, i więcej rzeczy trafi do muzeum.
Ogólnie dzięki sprzedaży „dóbr z Holandii” niemieckie nazistowskie władze okręgu Weser-Ems zarobiły ponad 3,9 mln marek. Przy okazji zarabiali także nazistowscy urzędnicy, kupcy, kierownicy magazynów, rzeczoznawcy i spedytorzy – wylicza „Spiegel”.
Transportem większości przedmiotów zajęła się firma spedycyjna Kuehne & Nagel, przewożąc towar ciężarówkami i wyczarterowanymi statkami. „Historycy przypuszczają, że firma prowadzona przez ojca obecnego głównego właściciela, Klausa-Michaela Kuehne, posiadała praktycznie monopol na lukratywne kontrakty rządowe” – podkreśla „Spiegel”.
Jak pisze „Spiegel”, firma Kuehne & Nagel przez długi czas bagatelizowała swoją rolę, a „dokumenty firmowe zostały spalone – trudno było ustalić, czy transporty były przeprowadzane „świadomie i celowo”.
Dr Marcus Kenzler z muzeum w Oldenburgu zorganizował specjalną wystawę, na którą trafiło już kilka ze zrabowanych przez Niemców przedmiotów, w tym cynowy serwis oraz obraz. Spodziewa się, że dzięki pojawiającym się dopiero od niedawna publikacjom prasowym zwiększy się świadomość społeczna, i więcej rzeczy trafi do muzeum. (PAP)
mszu/ kgod/