
Bycie pomiędzy to wspólna cecha portretowanych przeze mnie poetów. Byliśmy – jak zresztą i większość Polaków po wojnie – skądś indziej. Inaczej mówiąc, nomadyczność polskiego powojennego społeczeństwa przegląda się również w losach naszej generacji - powiedział PAP literaturoznawca prof. Aleksander Fiut, autor książki „Moi poeci”.
Polska Agencja Prasowa: Pana książka „Moi poeci” to kilka portretów poetów Nowej Fali. Opowieść bardzo osobista…
Prof. Aleksander Fiut: Muszę przyznać, że jak dalece ta książka ma charakter osobisty, uświadomiłem sobie dopiero po jej napisaniu. Wtedy zobaczyłem, że przejrzała się w niej również duża część mojego życia. Książka ma więc, jeśli wolno mi sądzić, podwójny walor – z jednej strony opisuje ważny etap dziejów mojego pokolenia z perspektywy jego członka, a z drugiej – dokumentuje życie i twórczość poetów, o których coraz rzadziej się mówi.
PAP: A skąd wziął się na nią pomysł?
A.F.: To nie było tak, że od razu postanowiłem napisać właśnie taką książkę. Po nagłej śmierci Adama Zagajewskiego, która dla mnie i dla moich przyjaciół była prawdziwym szokiem, pragnąłem opublikować o nim w „Kwartalniku Artystycznym”, z którym od lat współpracuję, rodzaj osobistego wspomnienia. Szukałem formuły unikającej rytualnych pochwał i wymieniania zasług, formuły niekonwencjonalnej, takiej, którą on sam, starannie unikający patosu, może by zaakceptował. Pisząc, spontanicznie, trochę po omacku znalazłem taką formułę, czyli ujęcie jego sylwetki z perspektywy naszej przyjaźni, naszych rozmaitych spotkań, a zarazem z perspektywy mojej prywatnej lektury jego twórczości.
„Muszę przyznać, że jak dalece ta książka ma charakter osobisty, uświadomiłem sobie dopiero po jej napisaniu. Wtedy zobaczyłem, że przejrzała się w niej również duża część mojego życia.”
Później, wykorzystując podobną konstrukcję, napisałem dla „Kwartalnika Artystycznego” esej poświęcony Witowi Jaworskiemu, który wówczas jeszcze żył i obchodził jubileusz 80-lecia. Bardzo mi zależało, by przypomnieć jego postać i jego, niedocenioną moim zdaniem, twórczość poetycką. Osobista perspektywa tym wyraźniej się zarysowała, że Jaworski był moim krajanem z Żywca, zaledwie rok ode mnie starszym. Ukończyliśmy to samo liceum, a nasza droga do Krakowa na Uniwersytet Jagielloński była podobna - on studiował filozofię, ja polonistykę. Ten tekst, niestety, nie zdążył się ukazać za życia Wita, lecz dopiero w mojej książce.
Trzeci esej, który ukazał się w „Kwartalniku”, poświęciłem Stanisławowi Barańczakowi w dziesiątą rocznicę jego śmierci. Wówczas uświadomiłem sobie, że zarysowuje się pomału pewna całość, którą należałoby uzupełnić. I dopisałem kolejne rozdziały o Jerzym Kronholdzie, Julianie Kornhauserze i Ryszardzie Krynickim.
PAP: Dlaczego właśnie tych poetów zdecydował się pan opisać w książce?
A.F.: Wybór wynikał po trochu z osobistych doświadczeń. Wit Jaworski był członkiem-założycielem działającej w latach 70. w Krakowie poetyckiej grupy „Teraz”. Dzięki niemu poznałem innych jej członków: Adama Zagajewskiego, Juliana Kornhausera, Stanisława Stabro, Jerzego Piątkowskiego oraz Jerzego Kronholda. Kronhold był moim kolegą na polonistyce. Dużo później spotykałem się z nim, kiedy został konsulem generalnym RP w Słowacji.
Stanisława Barańczaka poznałem w innych okolicznościach – w trakcie poświęconych teorii literatury spotkań pracowników naukowych polskich uniwersytetów, organizowanych przez Instytut Badań Literackich PAN. Spotykaliśmy się następnie w trakcie uroczystości noblowskich Czesława Miłosza, a potem w Stanach Zjednoczonych i w Krakowie. Krótko mówiąc, mieliśmy wszyscy udział w podobnych przygodach intelektualnych i wydarzeniach historycznych. No i łączy nas to samo doświadczenie pokoleniowe.
PAP: Co nim wobec tego było?
A.F.: Urodziliśmy się po drugiej wojnie światowej. Naszym przeżyciem pokoleniowym stały się Marzec '68 i inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. To był wstrząs, który uświadomił nam, czym naprawdę jest reżim komunistyczny. W latach 70., jak nam się wydawało, pomału się liberalizował. Władza kokietowała nas wówczas wizją tzw. „socjalizmu z ludzką twarzą”. To wszystko rychło okazało się jedynie złudzeniem. Kiedy w 1976 roku wybuchły strajki robotnicze i powstał KOR, niektórzy z członków naszej generacji, w tym także portretowani poeci, aktywnie zaangażowali się w działalność opozycyjną. Najbardziej Stanisław Barańczak.
Naszym wspólnym doświadczeniem było doświadczenie społecznej schizofrenii. Z jednej strony było życie oficjalne, w którym kłamstwo, wszechwładna cenzura, manipulacja i natrętna propaganda były obecne na każdym kroku, wywierając silną presję na świadomość. Z drugiej strony był system wartości przechowany przez rodzinę i najbliższych przyjaciół oraz Kościół, który nie tylko pełnił funkcję religijną, ale był także ostoją moralności. Ta rola Kościoła niestety się skończyła. Od kilku lat Episkopat nie występuje w obronie zasad moralnych, nie protestuje przeciwko podsycaniu nienawiści, dzielenia społeczeństwa oraz politycznemu jawnemu kłamstwu i manipulacji, co ostatnio widać chociażby po jego reakcji na antyimigrancką nagonkę. Przykro pomyśleć, że jedynym wyjątkiem stała się homilia kardynała Grzegorza Rysia, która adresowana została wyłącznie do wiernych diecezji łódzkiej.
PAP: Powiedział pan o intelektualnych korzyściach wyniesionych ze znajomości z opisanymi poetami. A czy było także miejsce na zwykłą przyjaźń?
A.F.: Oczywiście, choć trudno to do końca odpowiednio wyważyć. Wiadomo, że przyjaźń, jak każde uczucie, ulega rozmaitym fluktuacjom, zmienia się w czasie. Na pewno było między nami zawsze bardzo dużo serdeczności i wewnętrznego porozumienia.
PAP: A w jaki sposób opisani przez pana poeci mieszczą się na tle pana zainteresowań związanych z Czesławem Miłoszem i Witoldem Gombrowiczem?
A.F.: Dałem temu wyraz, kiedy pisałem chociażby o poetyckim dialogu Zagajewskiego z Miłoszem, a jeszcze bardziej o poetyckim powinowactwie Kronholda „Stanc” ze „Światem” Miłosza.
Muszę się tutaj przyznać, że miałem wątpliwości co do tytułu tej książki. Bo moimi ulubionymi czy ważnymi poetami nie byli oczywiście wyłącznie poeci mojej generacji. Byli nimi także Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Zbigniew Herbert, T.S. Eliot, Seamus Heaney, Josif Brodski i tylu innych, Niektórzy z nich zresztą, nie przypadkiem, pojawili się gdzieś w tle. Ale świadomie nadałem określeniu „moi” zawężone do pokolenia i osobiste znaczenie.
„Kiedy ukończyłem książkę, zdałem sobie również sprawę z tego, że podświadomie podarowałem czytelnikom także klucz do odkrycia naszych wewnętrznych pokrewieństw.”
Kiedy ukończyłem książkę, zdałem sobie również sprawę z tego, że podświadomie podarowałem czytelnikom także klucz do odkrycia naszych wewnętrznych pokrewieństw. Bowiem niektóre tytuły esejów są kluczem nie tylko dla zrozumienia samych jej bohaterów, ale również i mnie.
PAP: Jak np. „Ukryte zranienie” o Julianie Kornhauserze?
A.F.: Tak, choć oczywiście to zranienie w większej mierze dotyczy Kornhausera. Kluczem do jego poezji jest bowiem dramatyczny wątek w jego rodzinnej historii. Marzec ’68 był dla niego okresem doświadczenia nie tylko antysemityzmu i brutalnej nagonki na Żydów, ale też odkrycia własnego żydowskiego rodowodu oraz podwójnej zdrady: wobec przodków, których się nie znało, bo pochłonęła ich Zagłada, ale i wobec przyjaciół, którzy zmuszeni byli wyjechać z Polski z biletem w jedną stronę.
Ja nie mam, a może szkoda, żydowskich przodków, ale jestem w stanie wyobrazić sobie emocje Kornhausera. Doskonale pamiętam ten okres brutalnego szczucia, organizowanych w zakładach protestów, napisu na jednym z transparentów: „Syjoniści do Syjamu”. Obecnie w Polsce dzieje się dla mnie coś niebywałego. Jestem wstrząśnięty i porażony tym, że po latach (po tych doświadczeniach!) wraca ta sama retoryka wymierzona w „obcych”. Dobrze wiem i dobrze pamiętam, że zaczyna się od szczucia, a kończy na zbrodni. Przypominają się lata 30. Rozpętany szowinizm to przygrywka do wojny światowej.
Ci, co krzyczą na ulicach: „Ukraina pod but Rosji”, jakby zupełnie nie biorą pod uwagę, że w następnej kolejności Polska znajdzie się pod drugim rosyjskim butem. Ponadto wzywanie do ataków na Ukraińców jest nie tylko niemoralne ze względu na ich cierpienia w czasie wojny i to, że walczą również za nas, ale – jeśli do kogoś nie przemawia zwykła przyzwoitość – również niepragmatyczne. Jeśli Ukraińcy przegrają tę wojnę, to i my niedługo możemy ją przegrać. Jeśli Ukraińcy będą musieli opuścić swoje miejsca pracy w Polsce, to nikt ich nie zastąpi. Nie rozumiem polityków, którzy rzekomo stoją po stronie polskich przedsiębiorców, ale szczują na ich pracowników. To poza cynizmem i chęcią władzy zwyczajny brak wyobraźni! Ponadto – jakoś łatwo zapomniano, że Polacy tak niedawno byli imigrantami, choćby do Niemiec czy Wielkiej Brytanii. Jakby się czuli, gdyby ich tak potraktowano?
PAP: W książce cytuje pan wiersz Zagajewskiego na ten temat - „Trzy czwarte”.
A.F.: Zagajewski jakby przeczuł to, czego jesteśmy świadkami. Pisze ironicznie o tym, że chętnie „tych gorszych” – a taki język to dziedzictwo kolonializmu – pozamykalibyśmy w obozach, żeby tylko nam nie przeszkadzali, żebyśmy mogli żyć we własnym świecie.
Dodam, że ci, którzy ostatnio wykrzykiwali, że „Polska ma być biała”, „tylko dla Polaków” poza głupotą i cynizmem dowiedli, co mnie prawdziwie przeraża, swojej wyjątkowej ignorancji i nieznajomości naszej historii! Bo przecież, co oczywiste i trudno mi tutaj powtarzać takie banały, Polska od zarania była wielonarodowa i wieloetniczna. Jednonarodowa i jednoreligijna stała się dopiero po drugiej wojnie światowej w wyniku Holokaustu oraz kolonialnego przesunięcia polskich granic przez Stalina i aliantów.
W przeszłości niemieccy drukarze w miastach założonych na prawie niemieckim drukowali poezję Jana Kochanowskiego i Mikołaja Reja, renesans przywiozła do Polski z Włoch królowa Bona. W Rzeczpospolitej Obojga Narodu obok Polaków i Litwinów żyli Rusini, Tatarzy, Ormianie i Żydzi. Szlachta stylizowała swoje stroje na wzór turecki. A bez twórców żydowskiego pochodzenia trudno sobie wyobrazić literaturę i sztukę dwudziestolecia! Od początku wielokulturowość i wieloetniczność były źródłem naszej bogatej tradycji i tożsamości. To szansa, a nie zagrożenie.
PAP: A „Razem i osobno” Wita Jaworskiego mówi także o panu?
A.F.: Podczas gdy inni poeci, tacy jak Barańczak, Kornhauser i Krynicki, kontestowali rzeczywistość PRL-u, demaskując kłamstwa języka propagandy, Wit zawsze zachowywał dystans. Z wykształcenia był filozofem. Mniej niż Zachód, interesował go Wschód. Podczas swoich wyjazdów do Związku Radzieckiego, Chin i Wietnamu, a także brawurowej podróży motocyklem do krajów Lewantu, Iranu i Pakistanu obserwował rozmaite formy totalitaryzmu komunistycznego i autokratyzmu, m.in. reżim irańskiego szachinszacha, o którym napisał później w „Cesarzu” Ryszard Kapuściński.
„Myślę, że to bycie pomiędzy to także wspólna cecha portretowanych przeze mnie poetów. Przecież część z nich przybyła do Krakowa albo z prowincji, albo z innych wielkich miast, jak np. Krynicki z Poznania, a Kornhauser i Zagajewski, urodzony we Lwowie, z Gliwic. Byliśmy – jak zresztą i większość Polaków po wojnie – skądś indziej.”
Ja także, choć na inny sposób, byłem „razem i osobno”. Jestem i czuję się Polakiem, choć moja rodzina ma węgierskie korzenie, na terenie Galicji moi przodkowie pojawili się dopiero w 1848 roku, a ojciec urodził się w Wiedniu. Mówiąc żartobliwie, mógłbym się uznać po trosze za pogrobowca Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Ta tradycja była jeszcze żywa dla moich dziadków. Co może być przyczynkiem do wieloetniczności naszego społeczeństwa. Zachęcałbym narodowców, by bliżej przyjrzeli się swoim rodzinnym korzeniom. Byłem „razem i osobno”, bo zwykle unikałem form politycznego zaangażowania i uczestnictwa we wszelkich organizacjach (należałem tylko do harcerstwa, ZSP i SPP), starając się zachować sceptyczny dystans wobec stadnych pędów, nade wszystko, trochę egoistycznie, chronić swoją jednostkową wolność, co, nie zawsze było chwalebne i co pewnie wyniosłem w spadku po doświadczeniach PRL.
PAP: Ale jest też „Pomiędzy” Stanisława Barańczaka…
A.F.: No tak, również i ja zawsze byłem pomiędzy. Pomiędzy Żywcem i Krakowem, prowincją i wielkim miastem. Ale także, później – pomiędzy PRL i Zachodem, Europą i Stanami Zjednoczonymi. We Francji byłem środkowoeuropejczykiem, w Stanach – przedstawicielem Starego Kontynentu. Doznawałem zatem tego, co Barańczak: pozornego zainteresowania, a właściwie poczucia niezrozumienia, niechęci i zasadniczej obcości. Bo nasze doświadczenia wyniesione z PRL były dla Zachodu egzotyczne. Ale równocześnie było to pouczające - pozwalało spojrzeć na samego siebie, na swoją narodową czy kulturową przynależność z zewnętrznej strony.
Myślę, że to bycie pomiędzy to także wspólna cecha portretowanych przeze mnie poetów. Przecież część z nich przybyła do Krakowa albo z prowincji, albo z innych wielkich miast, jak np. Krynicki z Poznania, a Kornhauser i Zagajewski, urodzony we Lwowie, z Gliwic. Byliśmy – jak zresztą i większość Polaków po wojnie – skądś indziej. Inaczej mówiąc, nomadyczność polskiego powojennego społeczeństwa przegląda się również w losach naszej generacji. To pewnie jest także jedno ze źródeł starannie ukrywanego poczucia niższości i kurczowego trzymania się konceptu „Polak-katolik”.
PAP: Czym jest dla pana poezja opisanych przez pana kolegów-poetów?
A.F.: Ich poezja była i jest nadal dla mnie – oczywiście poza doznaniem estetycznym - formą samopoznania. Bo, jak wiadomo, poezja zawsze jest subtelniejszym i lepszym sposobem samopoznania niż prywatna autorefleksja. W okresie PRL pomogła mi zmierzyć się z siermiężną rzeczywistością, poczuciem wewnętrznego rozdwojenia i kłamstwem, które było fundamentem totalitarnego systemu.
Jednocześnie w późnych wierszach Krynickiego, Zagajewskiego i Barańczaka odnajdywałem ważne dla mnie pytania filozoficzne i religijne. Te pytania odnajdywałem również w poezji Czesława Miłosza, który był chyba największym poetą religijnym w XX wieku.
PAP: Pracę nad książką określił pan jako „podróż w poszukiwaniu nieutraconego czasu”. Jaka zatem to była podróż?
A.F.: No cóż, medytacja nad twórczością moich przyjaciół-poetów była oczywiście okazją do wspominania nie tylko ich samych, wywoływaniem nieraz z niebytu czy zapomnienia ich postaci, ale również rozmaitych okresów mojego życia, szczególnie lat młodości oraz podróży po świecie. Nie chcę powiedzieć, że była podsumowaniem mojej biografii – bo na to chyba za wcześnie – ale była to z pewnością wędrówka w czasie, który nie jest dla mnie utracony i jak u Prousta pozostaje „widziany w jasnowidzeniu”.
Rozmawiała Anna Kruszyńska
Książka Aleksandra Fiuta „Moi poeci” ukazała się w Wydawnictwie Literackim.
Prof. Aleksander Fiut - historyk literatury, krytyk literacki, eseista, emerytowany profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, długoletni kierownik Katedry Historii Literatury Polskiej XX wieku. Jego zainteresowania badawcze obejmują pisarstwo Czesława Miłosza oraz literaturę XX i XXI wieku. Jest autorem m.in. książek „Moment wieczny. Poezja Czesława Miłosza”, „Autoportret przekorny. Rozmowy z Czesławem Miłoszem”, „Pytanie o tożsamość”, „Być (albo nie być) Środkowoeuropejczykiem”, „We władzy pozoru”, „Po kropce”, „Wypchany niedźwiedź?”, „Wyglądy i wglądy”, „Wariacje faustyczne”, „Świat i głosy niedosłyszane”. Jego książki i szkice ukazały się w przekładzie na wiele języków obcych. Laureat m.in. Nagrody im. Kazimierza Wyki i Krakowskiej Książki Miesiąca.(PAP)
akr/ wj/ dki/