35 lat temu, 10 kwietnia 1988 r., zmarł Włodzimierz Boruński, poeta, satyryk i aktor – twórca wielu kreacji w polskim filmie. „Kiedy Boruński staje przed kamerą, wszystko w kadrze zaczyna żyć. Liście drzew poruszają się prawdziwiej, wiatr szumi wiarygodniej” – ocenił Tadeusz Konwicki.
"Zwykłe potoczne zdania nabierają dotkliwości bólu, przejmującego smutku, poetyckiej wieloznaczności. Bo z Boruńskiego emanuje ten dziwny i niejasny pierwiastek, który przykuwa nasz wzrok, absorbuje nasz słuch" - napisał reżyser "Zaduszek" (1961), "Salta" (1965) i "Doliny Issy" (1982) w artykule zatytułowanym "Zawsze starałem się mieć Boruńskiego w filmie" (Kino, 1974).
Skuteczniej o to samo starał się Janusz Majewski - Boruński wystąpił w siedmiu jego filmach. Po raz pierwszy spotkali się przy "Zazdrości i medycynie" (1973) - niewiele jednak brakowało, by do ich współpracy nie doszło.
"Myślałem po prostu, że on już nie żyje" - mówi PAP Janusz Majewski. "Słyszałem wcześniej jakieś wieści o złym stanie jego zdrowia, dlatego do roli krawca Golda zaangażowałem Wojciecha Pszoniaka. Były już dla niego uszyte kostiumy, gdy nagle dowiedziałem się, że Boruński jednak żyje, jest w Krynicy w sanatorium. Okazało się, że był w całkiem niezłej formie. Zmiana obsady nastąpiła dosłownie w ostatniej chwili, ale była konieczna - jako żydowski krawiec on był po prostu gotowy, a Pszoniak musiałby grać. Wojtek to zrozumiał i nie miał żalu" - wspomina reżyser.
Boruński potrafił przykuć wzrok, zaabsorbować słuch widzów - stworzyć kreację. Jako kamienicznik Sommer szukający ratunku dla swej wnuczki wzruszył dosłownie cały kraj oglądający "Polskie drogi" (1977) Janusza Morgensterna. "Jak grałem tę scenę sprzedawania wnuczki, to nagle zupełnie zapomniałem, że jestem na planie filmowym, że pracuje kamera – po prostu straciłem świadomość i płakałem autentycznymi łzami. Kiedy ujęcie skończono, ocknąłem się i zapytałem reżysera, czy będziemy je powtarzać? Odpowiedział: Nie trzeba. Ja tę scenę wyrzuciłem z siebie!" - mówił Alinie Budzińskiej w wywiadzie dla "Panoramy" (1978).
"Mnie chodzi o co innego, ja chcę aby stawiali domy, żeby budowali fabryki, robili ulice, urządzali komunikacje, przeprowadzali drogi! Ja chcę, żeby moja Łódź rosła, żeby miała pałace wspaniałe, ogrody piękne, żeby był wielki ruch, wielki handel i wielki pieniądz!" - wołał na łódzkiej ulicy jako Dawid Halpern w "Ziemi obiecanej" Andrzeja Wajdy - postać w filmie epizodyczna, odnotowana jednak po latach w historii literatury.
"Twarz Boruńskiego w filmach Andrzeja Wajdy i Tadeusza Konwickiego wskrzesiła mit twarzy Tuwima w jej +nicościującym+, pozasłownym, niewymawialnym znaczeniu" - napisał poeta i krytyk Piotr Matywiecki w książce "Twarze Tuwima" (WAB,2007). W +Ziemi obiecanej+ Wajdy Boruński +reprezentuje+ Tuwima, jest żywym przedstawicielem zmarłego poety, chodzącego jako widmo po mieście swojej młodości. Zarazem jest duchem żydostwa łódzkiego – jedynym takim pośród Żydów wystylizowanych jako osoby +z krwi i kości+. Przez tę widmową twarz przenikają zwyczajne twarze innych postaci filmu i przenikają przez nią twarze wpatrzonych widzów – jedne i drugie ta widmowa twarz zmienia w widma. Twarz Boruńskiego jest twarzą Tuwima po Zagładzie" - wyjaśnił. Zdaniem Matywieckiego "Ziemia obiecana" według powieści Reymonta "to portret miasta na pograniczu karykatury i tragicznego mitu, karykatura wzmaga tragedię narodów współżyjących w bliskiej obcości, a tragedia nadaje karykaturze rysy diaboliczne". "I przez te gorączkujące cienie kamienic i ulic przewleka się jak żywa śmierć wychudły i blady stary aktor – Włodzimierz Boruński, bliski krewniak Tuwima – sylwetkowy, do złudzenia podobny fantom samego poety. Charakterystycznie żydowska twarz Boruńskiego to jakby fotografia Tuwima z ostatnich lat jego życia wklejona w filmową taśmę. Starzec Boruński użycza swojej powierzchowności umarłemu Tuwimowi, który chodzi po Łodzi swoich dziecinnych lat, związując swój los fatalnym węzłem: tu wyszedł na świat i tutaj powrócił po śmierci. A powracając, przypomina swoim głodowym wyglądem wszystkich zamordowanych Żydów łódzkiego getta" - opisywał.
"Aktor nie ma prawa powiedzieć, że gra, aktor musi być" - mówił Boruński Łukaszowi Wyrzykowskiemu w wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego" (1986). "Jak ktoś mi mówi: gram krawca, to wtedy nie warto na to pójść. Widział pan Króla Lira? No z Holoubkiem. Byłem na tym spektaklu. Weszła na scenę ta główna postać. Wszedł na scenę król Lir nie Holoubek. Zapomniałem, że to jest Holoubek, on był królem Lirem" - opowiadał. "Aktor. jeśli chce być dobrym aktorem nie może g r a ć. Grać jest aktorowi łatwo, pan wie, każdy z nich ma swoje sztuczki, sposoby, takie siakie. Każdy aktor musi być prawdziwy" - wyjaśnił.
Włodzimierz Boruński urodził się 3 lipca 1906 r. w Łodzi. Jego matka, z domu Krukowska, była siostrą mamy Juliana Tuwima oraz ojca Kazimierza Krukowskiego. "Jako dwudziestodwulatka, w 1896 r., wyszła za mąż za adwokata Hersza Lejba Boruńskiego, który na co dzień posługiwał się polskim imieniem Jerzy. Rodzina Boruńskich była równie spolonizowana, co Tuwimowie. Jerzy prowadził własną kancelarię adwokacką i jego marzeniem było, żeby syn – Włodzimierz – poszedł w ślady ojca" - czytamy na profilu "Łódź zwana pożądaniem - przewodnik po Łodzi" na Fb.
Młodszym bratem Włodzimierza był Leon Boruński, kompozytor i pianista, finalista (7 miejsce) II Konkursu Chopinowskiego w 1932 r., zamordowany przez Niemców dziesięć lat później w otwockim getcie.
"Kazano mu tam zagrać mazurki Chopina. W czasie gry podszedł hitlerowiec i strzelił mu w łeb. A drugi Niemiec, który to widział, powiedział: +szkoda, on to miał talent!+. Natomiast moja siostra zginęła w Oświęcimiu. Matkę, schorowaną już kobietę, Niemcy zastrzelili w łóżku w naszym mieszkaniu na Pięknej, która kiedyś nazywała się Piusa. Bardzo nieprzyjemnie mam więc wspomnienia, proszę pana" - powiedział Boruński Stanisławowi Zawiślińskiemu w wywiadzie dla "Sztandaru Młodych" (1985).
W latach 1924–1925 studiował - zgodnie z wolą ojca - na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Studia przerwał, bo bardziej pociągała go poezja, teatr, kabaret, w których udane kariery robili jego kuzyni Julian Tuwim i Kazimierz Krukowski "Lopek". "Jestem na pewno lepszym aktorem od Julka i lepszym poetą niż Lopek, więc kto jest najlepszy?" - żartował Boruński.
"W rzeczywistości obaj kuzyni byli jego idolami, wzorami, które próbował naśladować. Najpierw zaimponował mu Lopek. Pragnął być tak samo oklaskiwany i popularny, ale nie wiedział, jak to zrobić, nie miał pomysłu na siebie. Wobec tego postanowił po prostu kopiować swego sławnego kuzyna, być Lopkiem +sceond hand+, Lopkiem dla prowincji" - napisał Janusz Majewski w "Życiu Warszawy" (1988) we wspomnieniu zatytułowanym "Wielki aktor małych ról". "Występował więc jako Lopek Boruński, Lopek II i mówił monologi Lopka I. Kto w małym miasteczku na kresach widział kiedykolwiek prawdziwego Lopka? - telewizji nie było, zdjęcia w gazetach były niewyraźnie - nie było ryzyka, nie było reklamacji. Zresztą był dobry, bawił" - wyjaśnił Majewski.
Sam Boruński był bardziej wobec siebie krytyczny. "Moja żydowska fizis nie podobała się właścicielom stołecznych teatrów i kabaretów. Mieli już swoich Żydów i nie potrzebowali nowego, w dodatku wyglądającego jak… karykatura Żyda. Tułałem się po różnych lokalach i nieudolnie naśladowałem styl Lopka Krukowskiego, co było słabiutkie i szmirowate" - wspominał. "Byłem taki Lopek Krukowski nr 2. On brylował w stolicy, a ja występowałem na prowincji" - powiedział Alinie Budzińskiej. "Moim marzeniem było zagrać jakiegoś szlagona, ułana na koniu. Czy mogę go zagrać z takim wyglądem?" - tym pytaniem zakończył rozmowę.
Karierę "Lopka nr 2" przerwał wybuch wojny - ze względu na stan zdrowia Boruński nie został zmobilizowany. "Może by do ułanów, panie kapitanie - prosiłem - ja jestem bardzo lekki, to duża wygoda dla konia… Pan pomylił ułanów z dżokejami - usłyszałem" - wspominał swój "występ" przed komisją poborową.
W efekcie wojennej tułaczki trafił do 2. armii wojska polskiego, w której został oficerem politycznym. Po wojnie próbował swych sił w poezji i satyrze, publikował w tygodniku "Szpilki", pisał skecze, monologi i piosenki dla Teatru Syrena w Warszawie. Namówiony przez Tadeusza Konwickiego w wieku 55 lat zadebiutował w filmie "Zaduszki", co stało się początkiem jego ekranowej przygody.
"Piętro nad moim pokojem w rodzinnym mieszkaniu na warszawskim Rynku Nowego Miasta żył Włodzimierz Boruński. Przeraźliwie chudy z garbatym nosem, w szarym popelinowym płaszczu, starym jakby należał jeszcze do jakiegoś Żyda wiecznego tułacza. Podobnie mdlącej szarości nigdy potem nie widziałem. Mijaliśmy się w drzwiach wejściowych kamieniczki, przy skrzynce na listy, czasem prosił o drobną pomoc. Spał na książkach, skrzynia tapczanu była nimi zapchana" - napisał fotografik Andrzej Popielski na swoim blogu pt. "Z Zębem" (2014). "Gdy umarł w 1988 r., dowiedziałem się jaką znakomitość miałem nad głową; to że czasem występował w filmach, wiedziałem. Nie byłem kinomanem i do dzisiaj nie jestem. Sąsiada można nazwać +etatowym+ Żydem polskiego filmu – +Ziemia obiecana+, +Polskie drogi+ i inne role charakterystyczne" - dodał.
"Boruński stworzył typ Żyda w naszym powojennym kinie. Skreował go nie dzięki warunkom fizycznym, choć i te na pewno były przydatne, ale przede wszystkim przez ogromne napięcie wewnętrzne, przez głęboki i dyskretny zarazem patos, przez jakiś dziwnie rozwibrowany, wieloznaczny humanizm. Wydaje mi się, że te role, a szczególnie postać Golda w +Zazdrości i medycynie+, są pięknym dowodem pamięci o ludziach, którzy umierali na naszej ziemi" - napisał Konwicki.
Włodzimierz Boruński wystąpił raptem w dwudziestu kilku filmach - w rolach drugoplanowych czy wręcz epizodach. Ale zawsze przykuwał wzrok i absorbował słuch widzów. Miał tego świadomość, a jednocześnie potrafił zachować dystans do samego siebie.
"Przed dwoma laty upadłem na ulicy. Jakaś kobieta zatrzymała się i zaczęła rozpaczać: pan upadł, coś pan sobie narobił, co będzie z polskim filmem! Ja: upadłem, ale film już dawno upadł, więc niech pani tak nie rozpacza, tylko dzwoni po karetkę" - opowiadał Boruński Wyrzykowskiemu.
Główną rolę zagrał tylko w swoim ostatnim filmie - telewizyjnej "Mrzonce" (1985) będącej adaptacją opowiadania "Jak to było naprawdę" Antoniego Słonimskiego, zrealizowanej przez Janusza Majewskiego. "Boruński dał prawdziwy popis aktorskich możliwości, ale także w pełni objawił owo coś nieuchwytnego, co określa wymiar i wysoką próbę istoty człowieczeństwa. Ten film zamyka niestety filmografię aktora" - czytamy w zapowiedzi VIII Festiwalu Kultury Żydowskiej "Warszawa Singera" (2011), podczas którego odbył się przegląd filmów z udziałem Boruńskiego.
"Skromny, godzinny obraz wyprodukowany został dla telewizji w 1985 roku, w czasach gdy polska kinematografia wciąż przeżywała wielki kryzys wywołany wprowadzeniem stanu wojennego" - napisał Sebastian Chosiński w artykule "Trzy cięcia: Włodzimierz Boruński. Żyd na polskich drogach" (esensopedia.pl. 2014). "Włodzimierz Boruński wciela się w pana B., starego – a jakże! – Żyda, któremu czas upływa na wspominaniu przeszłości i utyskiwaniu na nową rzeczywistość. Od życia niczego już nie oczekuje, wypatruje jedynie łagodnej śmierci, mając nadzieję, że w ostatniej chwili przybędzie do niego Jezus Chrystus i zabierze go na drugi brzeg. Aż pewnego dnia jego modły się ziszczają – Chrystus (w tej roli Ormianin Norik Owsepian) przybywa na osiołku do Warszawy, tyle że niemal od razu zostaje zatrzymany przez milicjanta (Zbigniew Buczkowski), co wywołuje u pana B. prawdziwy wstrząs. Tę ironiczną opowieść o współczesnym świecie Boruński odczytał również bardzo osobiście: +To jakby mój ponowny debiut, a zarazem moment, w którym przyszła fala refleksji. O tym, co było wcześniej, o życiu i pracy. Czy przypadkiem moje aktorstwo nie było jedną wielką mrzonką+ – powiedział rok przed śmiercią dziennikarce tygodnika +Kobieta i Życie+" - przypomniał Chosiński.
"Scenariusz +Mrzonki+ rzeczywiście pisałem specjalnie dla niego, bo przez lata wspólnej pracy zaprzyjaźniliśmy się" - mówi PAP Janusz Majewski. "Po śmierci żony Teresy w 1970 roku Włodek był człowiekiem bardzo samotnym. Praktycznie jedyną jego rozrywką był codzienny spacer z Rynku Nowego Miasta na obiad do stołówki Literatów na placu Zamkowym. Cieszył się, gdy ludzie go rozpoznawali, uśmiechali się do niego, zagadywali, brali autografy. To mu dawało radość. Kiedyś w trakcie takiego spaceru potknął się i przewrócił tak nieszczęśliwie, że złamał nogę. Złamanie było skomplikowane, rekonwalescencja długa, w jej trakcie złapał zapalenie płuc i zmarł" - wspomina.
Włodzimierz Boruński zmarł w Warszawie 10 kwietnia 1988 r., jest pochowany na Cmentarzu Bródnowskim.
"Umarł Boruński, ale Goldapfel, doktor Szuman, krawiec Gold, Halpern, Sommer z +Polskich dróg+, pan B. z +Mrzonki+ nadal żyją… I będą żyli, dopóki żyć będą widzowie, którzy kochają te postacie" - dodaje Janusz Majewski. (PAP)
Autor: Paweł Tomczyk
pat/ skp/