Po wojnie na zaproszenie władz do kraju powróciło kilkadziesiąt tysięcy Polaków, którzy w latach 20. wyjechali za pracą do Francji. “Po trudnych początkach jakoś się tu zaaklimatyzowali, ale Francja na zawsze pozostała w ich sercu. Kilkoro z nich opowiedziało mi swoje losy tam i tutaj” - mówi Aleksandra Suława, autorka „Przy rodzicach nie parlować”.
"Do napisania tej książki zainspirowała mnie historia mojej rodziny. Mój dziadek urodził się we Francji jako syn polskich emigrantów, którzy na początku lat 20. XX w. wyjechali tam za pracą. Mieszkali na północy, dużym miastem w tym rejonie jest Lille, pradziadek pracował jako cieśla kopalniany. I po II wojnie razem z kilkudziesięcioma tysiącami innych polskich emigrantów, odpowiadając na zaproszenie ówczesnych polskich władz wrócili do ojczyzny" - opowiadała PAP Suława.
Jak relacjonowała, chociaż między tym powrotem a jej narodzeniem minęło kilkadziesiąt lat i dziadek zdążył się zintegrować w Polsce, pamięć o Francji cały czas w nim trwała. "W naszym domu zawsze były obecne francuskie elementy, począwszy od tego, że na niektóre przedmioty i sytuacje używał po prostu francuskich określeń. Cały czas był w kontakcie z resztą rodziny, która we Francji została, w domu były francuskie książki, a to co francuskie zawsze było najlepsze, interesował się też tamtejszymi wydarzeniami politycznymi, kulturalnymi, sportowymi" - mówiła.
"Kiedy byłam dzieckiem wydawało mi się, że to po prostu jakaś cecha naszej rodziny. Oczywiście pytałam skąd ta rodzina we Francji, ale nikt nie potrafił mi tego jasno wytłumaczyć. Dopiero będąc na studiach przeczytałam artykuł o takich ludziach jak mój dziadek, którzy mieszali na Dolnym Śląsku, +grali w bule, nosili berety i nadal pamiętali o kraju, w którym się urodzili+. Wtedy zrozumiałam, że moja rodzinna historia jest częścią większej opowieści. Potem minęło jeszcze trochę czasu zanim dojrzała myśl, by ubrać w jakąś poważniejszą formę ten mniej znany, a moim zdaniem ciekawy epizod dziejów polskiej migracji" - podkreśliła Suława.
Jej zdaniem, w szerszej perspektywie jest to też po prostu uniwersalna opowieść o tożsamości. "O poszukiwaniu swojego miejsca, o tym czym jest ojczyzna, co sprawia, że pewni ludzie i miejsca stały się dla nas bliskie i z nimi się identyfikujemy. Miałam też poczucie, że to właściwie ostatni moment, żeby o tym napisać bazując nie tylko na archiwaliach, ale również relacjach świadków. Moi bohaterowie byli dziećmi kiedy wracali do Polski, czasem nastolatkami. A ich rodziców, którzy by mogli o tym opowiedzieć w sposób pełniejszy, bo podejmowali tę decyzję o powrocie, już z nami nie ma. A ci, którzy są i pamiętają te wydarzenia, też coraz częściej odchodzą" - zauważyła.
Tematyka książki obejmuje okres ok. 100 lat. "Ponieważ zaczyna się w latach 20. XX w. od przyczyn, dla których Polacy w ogóle wyjeżdżali do Francji. Podstawową była po prostu bieda, brak perspektyw, pracy, miejsca do zamieszkania, dotykające wielu Polaków po odzyskaniu niepodległości. Dlatego szukali zatrudnienia poza granicami kraju. Naprzeciw tym potrzebom wyszły decyzje na poziomie politycznym, czyli umowa imigracyjno-emigracyjna między Polską a Francją, umożliwiająca Polakom wyjazd zarobkowy, głównie do pracy w kopalniach na północy, ponieważ tamten kraj, bardzo zniszczony po I wojnie, potrzebował pracowników" - wskazała Suława.
"Później w książce opisuję jak wyglądały warunki życia Polaków we Francji. Zapewne wspomnienia moich bohaterów trochę je kolorują, ale także z pamiętników zachowanych z tamtego okresu widać, że może nie mieli tam jakiegoś wielkiego dostatku i pracowali naprawdę ciężko, ale żyło im się lepiej niż gdyby zostali w kraju, ponieważ otrzymywali do dyspozycji np. domy, choć oczywiście na zwykłych robotniczych osiedlach. Dość dobrze także wspominają relacje z Francuzami, ponieważ przynajmniej w pierwszych latach, kiedy nie brakowało miejsc pracy, nieźle szła im integracja. Przy czym oczywiście aktywnie działały też organizacje polonijne" - mówiła.
Podczas II wojny ci Polacy - jak opowiadała - licznie uczestniczyli we francuskim ruchu oporu i wielu zginęło. "Pamięć o nich jest we Francji nadal żywa. Po zakończeniu II wojny dochodzi do zwrotu w tej historii, bo zmienia się sytuacja w Europie i w Polsce, gdzie jest nowa komunistyczna władza, która zaprasza emigrantów, by wrócili do kraju, ponieważ tym razem ona potrzebuje rąk do pracy, zwłaszcza do kopalni na Górnym i Dolnym Śląsku. A ci emigranci byli idealnymi kandydatami, ponieważ mieli kompetencje jako górnicy, byli także jak na grupę robotniczą stosunkowo wykształceni, bo chodzili we Francji do szkół" - powiedziała Suława.
"Byli też niesamowitymi patriotami i chęć powrotu do kraju, zwłaszcza w tym pierwszym pokoleniu emigrantów, była bardzo silna, więc kiedy zostali zaproszeni ochoczo na to odpowiedzieli. Były to zresztą też często osoby sympatyzujące z ruchem robotniczym, należały do związków zawodowych we Francji. Np. w mojej rodzinie to pradziadek był prowodyrem powrotu i dla niego niezwykle ważne było, że obiecano mu, iż jego dzieci będą mogły się wykształcić i że będzie żył w kraju, w którym robotnicy będą dobrze traktowani" - zaakcentowała.
"Niestety po wielkim entuzjazmie, gorących zaproszeniach i powitaniach z wielką fetą podczas fali powrotów z lat 1946-49, często było wielkie rozczarowanie. Wynikało z wielu spraw. Szokiem była np. skala zniszczeń, którą ujrzeli po przyjeździe. W teorii wiedzieli, że kraj mocno ucierpiał podczas wojny, jednak co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy. Problemy pojawiały się właściwie od pierwszych dni, część wspomina, że ich mamy czy babcie mówiły, że wracają na piechotę do Francji. Ale powrót oczywiście, z politycznych względów, był niemożliwy. Pojawiało się też rozczarowanie poziomem życia, o wiele niższym niż we Francji" - relacjonowała Suława.
Wśród dzieci, które - jak podkreśliła - urodziły się i wychowały nad Sekwaną, pojawiało się też uczucie obcości. "Dla ich rodziców Polska była ukochaną ojczyzną, ale dla nich bardziej taką wyobrażoną figurą, krajem z marzeń i opowieści. A trafiły do miejsca, które było w wielu aspektach zupełnie inne. Często słabo znały polski, co utrudniało naukę szkolną, ciężko znosiły chłodniejszą pogodę, ludzie ubierali się tu bardziej konserwatywnie, podobnie było z obyczajami. Odczuwały też takie rozdarcie, poczucie braku przynależności. Wiele z nich jednak skorzystało z tego +awansu społecznego+ zdobywając wyższe wykształcenie" - zauważyła.
"Klamrą tej opowieści są współczesne obrazki, spojrzenie ile zostało z tzw. małej Francji, bo tak nazywano skupiska reemigrantów, które głównie były na Dolnym Śląsku, zwłaszcza w rejonie Wałbrzycha, Jedliny-Zdroju, Bolesławca, a także Bytomia czy Gliwic na Górnym Śląsku. I pomimo upływu czasu te ślady nadal widać np. w Wałbrzychu, gdzie w autobusie wciąż można spotkać starszych panów żegnających się francuskim +salut+, a 14 lipca pod pomnikiem de Gaulle’a odbywa się uroczyste spotkanie albo w Jedlinie-Zdroju, gdzie na placach do dzisiaj grają w bule" - powiedziała Suława.
Epilogiem historii była z kolei podróż, którą autorka odbyła do Francji, na tereny gdzie Polacy kiedyś mieszkali. "I podglądałam ile tam po nich pozostało. I trochę rzeczywiście zostało, co prawda już prawie nikt nie mówi po polsku, zamknęła się ostatnia polska gazeta. Ale np. w związku z 100-rocznicą tej umowy polsko-francuskiej został wypuszczony znaczek pocztowy. Jest też dość popularna restauracja polska, a mieszkańcy pamiętają, że tam były osiedla, gdzie żyli Polacy" - zaznaczyła.
"Choć książka jest poświęcona tym, którzy wrócili pamiętajmy, że większość tych Polaków jednak została we Francji. Szacuje się, że w momencie zakończenia II wojny mieszkało tam pół miliona Polaków, a w ramach akcji remigracyjnej wróciło kilkadziesiąt tysięcy. Bowiem po początkowym entuzjazmie związanym z zaproszeniem do powrotu, docierało coraz więcej listów z Polski, mniej lub bardziej otwarcie piszących jak tam jest. Zawoalowane komunikaty np. +my tu nie mamy miodu+ albo +siedźcie tam gdzie jesteście+ studziły entuzjazm. Były też czysto życiowe przesłanki, wiele osób mieszkających we Francji po 20 lat po prostu nie chciało znów zaczynać życia od nowa" - mówiła.
"Co nie znaczy, że nie żałowali, bo nie było dobrej odpowiedzi czy zostać czy wrócić, coś się zawsze traciło. Mój dziadek nie żyje od kilku lat i nie miałam szansy zapytać go wprost o odczucia związane z tymi kwestiami. A że był osobą dość skrytą sam też o tym nie mówił. Ale wiem, że na pewno tęsknił i Francja zawsze pozostała dla niego ważna. Jeszcze o okresie PRL-u udało mu się ją dwukrotnie odwiedzić na zaproszenie starszego brata, który po wojnie zdecydował się pozostać. To były długie podróże sentymentalne do miejsc związanych z jego osobistą historią" - dodała Suława.
Książka ukazuje się 27 września nakładem Wydawnictwa Czarne. (PAP)
autorka: Anna Kondek-Dyoniziak
akn/ skp/ pat/