Ambasadorowie Stephen Mull i Robin Barnett rozmawiali we wtorek w Centrum Edukacyjnym IPN w Warszawie o latach 80., gdy jako młodzi dyplomaci znaleźli się pod obserwacją polskiego kontrwywiadu.
Punktem wyjścia dla wspomnień dyplomatów była wydana przez IPN książka Patryka Pleskota „Dyplomata czyli szpieg? Działalność służb kontrwywiadowczych PRL wobec zachodnich placówek dyplomatycznych w Warszawie (1956–1989).”
Podczas spotkania jej autor powiedział, że najważniejszym elementem tytułu jest znak zapytania. Dla kontrwywiadu każdy z dyplomatów mógł być szpiegiem. Trzeba było spośród nich wyłowić tych, którzy naprawdę zajmowali się działalnością szpiegowską. Zdobywanie informacji jest celem każdej placówki dyplomatycznej i, jak zaznaczył Pleskot, kontrwywiad miał trudności z określeniem, które zbieranie informacji przez dyplomatów jest działalnością szpiegowską, a które nie.
Robin Barnett, ambasador Wielkiej Brytanii, przyjechał pierwszy raz na placówkę do Polski w 1982 roku. Również i on pracował w sekcji politycznej. Opowiadał, że czytał „Trybunę Ludu” i inne gazety („To była w pewnym sensie nuda”), ale najważniejszą część jego pracy stanowiły kontakty z ludźmi. „Wiedziałem, że jestem na podsłuchu i pod obserwacją i to był pewien stres. Cały czas trzeba było być ostrożnym ” - mówił Barnett.
Stephen Mull, ambasador Stanów Zjednoczonych, wspominał lata 80., gdy był pracownikiem wydziału politycznego ambasady USA w Warszawie. Czuł inwigilację ze strony kontrwywiadu, nawet gdy biegał rekreacyjnie w parku. Oczywiście, także podczas spotkań z Polakami. Mull opowiadał, że byli potem wzywani przez esbeków, którzy zadawali pytanie, dlaczego kontaktują się z agentem obcego wywiadu. Wielu po takich rozmowach nie chciało się już więcej z nim rozmawiać, ale inni, szczególnie ludzie opozycji nie odczuwali lęku przed dalszymi spotkaniami
Robin Barnett, ambasador Wielkiej Brytanii, przyjechał pierwszy raz na placówkę do Polski w 1982 roku. Również i on pracował w sekcji politycznej. Opowiadał, że czytał „Trybunę Ludu” i inne gazety („To była w pewnym sensie nuda”), ale najważniejszą część jego pracy stanowiły kontakty z ludźmi. „Wiedziałem, że jestem na podsłuchu i pod obserwacją i to był pewien stres. Cały czas trzeba było być ostrożnym ” - mówił Barnett.
Po latach miał możliwość przejrzeć materiały, jakie zebrał o nim kontrwywiad. Jak opowiadał, zauważył, że tylko część jego aktywności była tam zapisana. Co więcej, znajdował nie tylko fakty, ale i zmyślenia.
„Nie mieli zbyt wielu ludzi do stałej obserwacji. System działał, ale nie do końca”
„Tylko raz zrobiłem coś +niedyplomatycznego+” - wyznał Stephen Mull. Na prośbę Zbigniewa Romaszewskiego przewiózł drukarkę z Berlina.
Robin Barnett wspominał drugą pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski. Dyplomaci zachodni mieli zakaz wjazdu do Nowej Huty. „To było dla mnie wyzwanie, więc mimo zakazu pojechałem tam” - powiedział Barnett. Do jego zadań należało obserwowanie solidarnościowych demonstracji. Nie był wtedy inwigilowany, bo – jak powiedział - służby specjalne koncentrowały wówczas swoją uwagę na działaczach opozycji, nie na dyplomatach.
O kontrwywiadowczej obserwacji mówił też podczas spotkania Bernard Margueritte, wieloletni korespondent prasy francuskiej w PRL.
„Poczucie, że jest się inwigilowanym było czasami zbawienie. Człowiek musiał się pilnować z alkoholem i dziewczynami. Może dzięki temu stałem się bardziej moralnym człowiekiem?” - zastanawiał się dziennikarz.
tst (PAP)