Najwięcej głosów spośród wszystkich kandydatów Komitetu Obywatelskiego w wyborach 4 czerwca 1989 roku w województwie katowickim otrzymał Jan Rzymełka. „Na wiecach jeszcze tuż przed wyborami ludzie pytali nas, czy się nie boimy, że zostaniemy wywiezieni na Syberię” – wspomina dawny polityk w rozmowie z PAP.
PAP: 144 559 głosów, czyli 79,80 procent wszystkich, jakie padły w okręgu – tyle głosów zdobył pan w wyborach 4 czerwca 1989 roku. Jak do tego w ogóle doszło?
Jan Rzymełka: Wszystko toczyło się wtedy bardzo szybko. Tak było nawet ze sławnym zdjęciem, jakie zrobiono każdemu z kandydatów Komitetu Obywatelskiego z Lechem Wałęsą. Po kolei każdy z nas, jak na fabrycznej taśmie przechodził i pozował do fotografii. Gdy już zrobili mi to zdjęcie, przypomniałem sobie, że przecież nie założyłem pod szyją mojego kamienia, jednego z tych, które nosiłem do koszuli zamiast krawatu. Zapytałem Lecha, czy zgodzi się na jeszcze jedno zdjęcie, ale już musiałem się przesunąć, bo w kolejce stali następni.
PAP: Dużo było tych plakatów z Lechem Wałęsą?
J.Rz.: Miałem ich pięćdziesiąt, a może sto, a oprócz tego małe, kilkucentymetrowe naklejki. Kilka razy wpuszczono mnie również do radia, ale prym na antenie wiedli kandydaci władzy. W trakcie kampanii mogłem więc liczyć przede wszystkim na bezpośrednie spotkania z ludźmi. Zrywałem się o piątej, zabierałem w drogę przygotowane przez żonę kanapki i wracałem do domu dopiero o dwudziestej trzeciej.
PAP: A jak w ogóle trafił pan na listę kandydatów Komitetu Obywatelskiego?
J.Rz.: W „karnawale Solidarności” i potem w okresie podziemnym sprawowałem różne funkcje w związku. Pracowałem na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach i przewodniczyłem Regionalnej Komisji Pracowników Naukowych. Byłem też członkiem Biura Programowego Ogólnopolskiej Komisji Porozumiewawczej Nauki Solidarności, a w stanie wojennym mnie internowano. Gdy wiosną 1989 roku zaczęły się przygotowania do wyborów, jeździłem na negocjacje do Warszawy. Z początku niewielu mnie tam znało, aż pewnego razu Andrzej Wielowieyski zorientował się, że znany mu ksiądz Jan Rzymełka – proboszcz warszawskiej parafii Św. Krzyża, którego w czasie II wojny światowej Niemcy osadzili na Pawiaku, a potem w Gross-Rosen był bratem mojego dziadka.
Od tamtego momentu „byłem kupiony”, choć i tak bardzo długo lista osób chętnych do kandydowania była dłuższa od liczby mandatów do objęcia. Swoje aspiracje zgłaszała też KPN (Konfederacja Polski Niepodległej – przyp. PAP), zanim zdecydowała się wystartować oddzielnie.
PAP: To były nie tylko pierwsze prawdziwe wybory, ale też pierwsza kampania wyborcza. Co panu utkwiło najmocniej w pamięci?
J.Rz.: Zdarzały się miejsca, gdzie na spotkania przedwyborcze przychodziło tylko po sześć-siedem osób. Prawie do dnia głosowania mało kto wierzył, że te wybory skończą się pogromem komunistów, a o odsunięciu ich od władzy nawet nie marzono. Starsi, nauczeni długim życiem w PRL-u, z troską w głosie pytali nas nawet, czy się nie boimy, że zaraz po wyborach wywiozą nas na Syberię.
PAP: Jak patrzyliście na ludzi z przeciwnego obozu?
J.Rz.: Wielu z tych, którzy kandydowali na Śląsku trudno byłoby zaliczyć do partyjnych aparatczyków. Niektórzy dość krytycznie odnosili się do tego, co się działo w Polsce, ale w sytuacji, w której wybory okazały się swego rodzaju plebiscytem: „za albo przeciwko władzy” nic to im nie pomogło. Pamiętam jednak tych, którzy z ramienia PZPR w końcu, po drugiej turze, weszli do Sejmu. Zrobiliśmy nawet spotkanie przy ognisku, żeby się lepiej poznać i wspólnie śpiewaliśmy harcerskie piosenki. Okazało się, że to na ogół całkiem zwyczajni, otwarci ludzie. Widzieli, że gospodarka leci na łeb, na szyję i coś trzeba zrobić, żeby ograniczyć kilkusetprocentową inflację. Taką osobą, śląską dziołchą (dziewczyną – przyp. PAP) z pewnością była Barbara Blida. Prostym, czasami dosadnym językiem, potrafiła zgasić jakiegoś pyskacza. W pamięć zapadł mi też z tamtego czasu Ireneusz Sekuła. Wiedząc, że możemy nie zdążyć na poranne głosowania w Sejmie, zabierał nas – posłów z przeciwnego obozu – do swojego mercedesa z podgrzewanymi siedzeniami.
PAP: Wkrótce po wyborach z 1989 roku nawet posłowie wybrani z jednej, solidarnościowej listy się podzielili. I nie dało się ich posadzić obok siebie.
J.Rz.: Niestety, to prawda. Sam jako weteran sejmowy podejmowałem takie próby i zapraszałem kolegów z dawnego Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, ale najczęściej tylko kilka osób odpowiadało. No, ale tego w 1989 roku nikt z nas nie przewidział.
PAP: A czego jeszcze nie wiedzieliście?
J.Rz.: Tego, że demokracji nie wystarczy raz sobie wywalczyć, ale stale trzeba o nią walczyć, pielęgnować ją i podlewać niczym roślinę.
Jan Rzymełka, ur. w 1952, geolog po AGH w Krakowie, był posłem przez siedem kadencji (z przerwami), reprezentując kolejno Komitet Obywatelski, Kongres Liberalno-Demokratyczny, Unię Wolności oraz Platformę Obywatelską. Zasiadał też w Sejmiku województwa śląskiego oraz Radzie Miejskiej w Katowicach. (PAP)
Rozmawiał: Józef Krzyk
Autor: Józef Krzyk
jkrz/ dki/