Po upadku Powstania Warszawskiego w zrujnowanej stolicy ukrywało się ok. 1,1 tys. osób. W grupie mieli większą szansę na przeżycie. Tylko kilku ukrywało się samotnie. Warszawscy Robinsonowie stanowili przekrój całego społeczeństwa: od bezrobotnych do profesorów - powiedział PAP historyk dr Michał Studniarek.
Polska Agencja Prasowa: Kim byli warszawscy Robinsonowie?
Dr Michał Studniarek: Warszawskim Robinsonem możemy nazwać osobę, która ukrywała się przed niemieckimi okupantami w Warszawie od 1 sierpnia 1944 r. - dnia wybuchu Powstania Warszawskiego, aż do 17 stycznia 1945 r. - wkroczenia wojsk sowieckich i polskich do zburzonej stolicy.
Szacuję, że Robinsonów było ok. 1,1 tys., z czego końca okupacji i wojny dożyło ok. 850. Pojęcie "Robinson warszawski" pojawiło się po raz pierwszy już przed wojną - w 1937 r. w katastroficznej powieści Antoniego Słonimskiego "Dwa końce świata". Termin "Robinson" został również użyty m.in. w filmie "Miasto nieujarzmione" (1950).
Z tych 1,1 tys. osób 576 stanowili Żydzi, w większości uciekinierzy z getta lub osoby ukrywające się po aryjskiej stronie, mające fałszywe dokumenty. 275 osób to Polacy. W tej grupie było także kilku Rosjan lub przedstawicieli różnych sowieckich republik - byłych jeńców sowieckich, którzy zbiegli z niemieckiej niewoli. O ponad 200 osobach nie mamy danych, część z nich uznawano za zaginione lub zaliczono do ofiar powstania.
To przekrój społeczeństwa - od osób bez zawodu i wykształcenia, poprzez robotników, rzemieślników, sprzedawców, po inteligencję, z profesorami uczelni włącznie. W tej grupie było trzech duchownych rzymskokatolickich. Robinsonowie mieli od 14 do ponad 60 lat - najczęściej jednak były to osoby w średnim wieku. Można wyróżnić kilka grup zawodowych, które całkiem świadomie nie opuściły miasta. Byli to pracownicy biblioteki przy ul. Koszykowej oraz gazowni na Woli - od pracowników niższego szczebla aż do przedstawicieli dyrekcji zakładu, którzy zdecydowali pozostać na stanowiskach pracy niezależnie od konsekwencji i ryzyka.
W zdecydowanej większości Robinsonowie byli cywilami, ale wśród nich byli także żołnierze AK i innych formacji konspiracyjnych, którzy w trakcie powstańczych walk zostali odcięci od swoich oddziałów i nie trafili do obozów jenieckich. Po załamaniu się jednego z powstańczych natarć na niemieckie pozycje żołnierz AK z plutonu "Torpedy" Jan Pęczkowski, ps. "Kamiński", utracił kontakt z własnym oddziałem, po wielu perypetiach schronił się w dzwonnicy kościoła św. Antoniego przy ul. Senatorskiej i tam przeżył do listopada 1944 r. Wspominał, że schody były uszkodzone i wraz z dwoma innymi Robinsonami z kabli elektrycznych zrobili drabinkę, po której wspinali się na górę.
W niektórych peryferyjnych rejonach w przedwojennych granicach lewobrzeżnej Warszawy, np. na Służewcu, niewielkie grupy ludności pozostały w domach mimo niemieckiego nakazu opuszczenia miasta i ewakuacji cywilów do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie - w zachowanych księgach meldunkowych widnieją jeszcze daty z początku października 1944 r., gdy Powstanie właśnie wygasało. Trudno tych ludzi jednak zaliczyć do grona Robinsonów. Choć również wśród nich często wyłapywano mężczyzn do kopania okopów, rowów przeciwpancernych i budowy umocnień.
PAP: Co decydowało o przetrwaniu w zrujnowanym mieście?
M.S.: Miało na to wpływ wiele czynników. Poza najbardziej znanym warszawskim Robinsonem, muzykiem, kompozytorem Władysławem Szpilmanem - którego losy świat poznał dzięki filmowi "Pianista" w reżyserii Romana Polańskiego - znam tylko przypadki czterech lub pięciu osób, które ukrywały się samotnie. Np. mężczyzna, który nie wytrzymał psychicznie napięcia połączonego z samotnością i w akcie rozpaczy, na skutek załamania nerwowego, dobrowolnie oddał się w ręce Niemców. Nie zamordowali go jednak, lecz pod konwojem wysłali do kościoła św. Wojciecha na Woli, gdzie przetrzymywali więźniów i wykorzystywali ich do przymusowych robót.
Można wyróżnić kilka grup zawodowych, które całkiem świadomie nie opuściły miasta. Byli to pracownicy biblioteki przy ul. Koszykowej oraz gazowni na Woli - od pracowników niższego szczebla aż do przedstawicieli dyrekcji zakładu, którzy zdecydowali pozostać na stanowiskach pracy niezależnie od konsekwencji i ryzyka.
Zdecydowana większość przetrwała w grupach od kilku do kilkunastu osób. Szanse przeżycia w grupie wzrastały. Przypomnijmy, że Robinsonowie ukrywali się przy niesprzyjającej aurze - od października do stycznia temperatury spadały poniżej zera, padał deszcz, a od połowy listopada - także śnieg, na którym widoczne były ślady ułatwiające Niemcom wykrycie zbiegów. Niebezpieczne było również palenie ogniska i gotowanie - dym mógł zdradzić kryjówkę.
Kluczowy był dostęp do wody i żywności. Grupa żydowskich Robinsonów ukrywająca się przy ul. Grzybowskiej zdobyła dużo cukru i jęczmienia z magazynów browaru Haberbuscha. Obliczyli, że ich zapas wystarczyłby do marca 1945 r. Z kolei Szpilman wspomina o "kilku spleśniałych i pokrytych mysimi odchodami skórkach chleba", które dla niego jednak "stanowiły skarb". Piwnica czy poddasze w niezniszczonym budynku nie zapewniały dobrego schronienia, bo w przypadku poszukiwań Niemcy często wrzucali tam granaty przez okienka piwniczne. Modelowa kryjówka, zapewniająca schronienie, to taka, która była trudno dostępna z zewnątrz, np. w częściowo zrujnowanym budynku, do którego Niemcy obawiali się wejść ze względu na ryzyko zawalenia się ściany czy stropu.
Nie zawsze ukrywanie się z dala od centrum miasta zwiększało szansę na przeżycie. Szpilman ukrywał się przecież na pograniczu Śródmieścia i Mokotowa, w kamienicy przy al. Niepodległości, tuż obok spacyfikowanej krwawo Kolonii Staszica. W budynku naprzeciwko jego kryjówki stacjonowała jednostka Wehrmachtu i nieustannie przechodziło tamtędy mnóstwo Niemców. "W sąsiednich domach mieszkali przeważnie Niemcy oraz mieściły się różne wojskowe urzędy" - wspominał. Miał jednak szczęście spotkania z Wilhelmem Hosenfeldem, który mu pomógł.
Z kolei wybitna polska pianistka żydowskiego pochodzenia i zdobywczyni trzeciego miejsca na Konkursie Chopinowskim w 1927 r. Róża Etkin zginęła 16 stycznia 1945 r., dosłownie kilka godzin przed wycofaniem się Niemców i wkroczeniem wojsk sowieckich. Stało się to na Żoliborzu, który był oddalony od centrum miasta i wydawał się relatywnie bezpiecznym miejscem. Do dziś nie wiemy, czy zginęła od eksplozji granatów wrzuconych przez Niemców do pomieszczenia, w którym się schroniła, czy też została rozstrzelana.
PAP: W jaki sposób Robinsonowie spędzali czas w kryjówkach?
M.S.: Skupiali się na szukaniu żywności i wody. Poruszanie się w dzień po burzonym mieście, po którym krążyły niemieckie patrole, było utrudnione, więc zwykle poszukiwania odbywały się w nocy. W przypadku większych grup obowiązywał podział obowiązków - jedni zbierali opał, inni przyrządzali posiłki. Prowadzono dyskusje, czasem ukrywający się czytali książki, które udało im się zabrać, palącym doskwierał brak tytoniu, palili więc rozmaite suszone liście zawinięte w kawałki papieru. W jednym ze schronów w Śródmieściu, w kamienicy, gdzie dziś stoi Pałac Kultury, urządzono nawet coś w rodzaju sylwestrowego przyjęcia. W pewnym momencie Niemcy otworzyli ogień, zginęło kilka osób. Część ukrywających się zbiegła. Następnego dnia Niemcy przejechali ciężarówką, założyli ładunki wybuchowe i wysadzili w powietrze pozostałości budynku.
W gorszej sytuacji byli ukrywający się samotnie, jak wspomniany już Szpilman. Poczucie osaczenia i osamotnienia, głód i tragiczne warunki sanitarne sprzyjały załamaniom nerwowym.
PAP: Jakie były konsekwencje w razie schwytania?
M.S.: Robinsonom zwykle groziła śmierć, jednak wiele zależało od postawy konkretnego żołnierza. Jeden z ocalonych opowiadał, że konwojujący go żołnierz był wiedeńczykiem, a w cywilu - kelnerem w restauracji, w której przed wojną ten ocalony jadał podczas delegacji w Austrii. Konwojent okazał się przyzwoitym człowiekiem, ale taka postawa była raczej wyjątkowa. Z relacji ocalonych wynika, że neutralną postawę wobec schwytanych wykazywali starsi żołnierze.
Z niektórych relacji wynika, że niekiedy Niemcy z całą pewnością widzieli ukrywających się, jednak udawali, że ich nie dostrzegają, i nie podejmowali żadnych działań. Pod koniec wojny część niemieckich żołnierzy chętnie przyjmowała "podarunki" i za butelkę wódki czy złotą obrączkę przymykała oko na ukrywających się. Profesor Stanisław Lorentz wspominał, że podczas akcji ratowania przez polskich historyków sztuki zbiorów Muzeum Narodowego niemieckim oficerom wręczano mało wartościowe landszafty, by ocalić te najcenniejsze dzieła.
Rozmawiał Maciej Replewicz
Dr Michał Studniarek jest absolwentem Wydziału Historii UW i pracownikiem Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk (IH PAN). Doktoryzował się u prof. Tomasza Szaroty pracą "Historia i losy Robinsonów warszawskich". Jest autorem opracowań naukowych, m.in. monografii "Robinsonowie. Ludzie ukrywający się w gruzach Warszawy po upadku powstania w 1944 roku" (2022).
mr/ dki/ miś/ lm/