Jeśli szuka się bestii, nie znajdzie się jej: nie ma czegoś takiego jak czyste zło - powiedział w rozmowie z PAP amerykański reportażysta i pisarz Mark Danner, autor "Masakry w El Mozote", nominowanej do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.
W 1981 r., podczas wojny domowej w Salwadorze między wojskową dyktaturą a partyzantami, szkolony przez Amerykanów rządowy batalion Atlacatl wymordował niemal wszystkich mieszkańców miasteczka El Mozote. O historii masakry, a także próbach jej tuszowania przez amerykański rząd i prasę, opowiada książka amerykańskiego dziennikarza Marka Dannera pt. "Masakra w El Mozote". Danner, pracujący w "The New Yorkerze" i "New York Review of Books", jest jednym z nominowanych do tegorocznej edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki.
PAP: W jaki sposób przystępuje się do pracy nad historią, którą rząd usiłuje zatuszować?
Mark Danner: Problem z historią w El Mozote był taki, że było bardzo niewielu naocznych świadków, ocalonych z masakry. Tylko jedna dorosła osoba i dziecko. Największym problemem było to, że ilość dowodów, materiałów była bardzo ograniczona. Zapewne jest wielu żołnierzy, którzy doskonale wszystko pamiętają, ale nie chcieli rozmawiać. Usiłujesz coś z tego poskładać. Nie tylko to, co się stało, ale przede wszystkim - dlaczego się stało.
Pojawiały się kolejne dowody, przede wszystkim kości ofiar. Po pierwsze więc okazuje się, że właściwie nie da się zabić wszystkich, zwykle ktoś się ostaje. Po drugie, trudno jest pozbyć się ciał, one trwają - nawet jeśli zostają z nich tylko kości - i opowiadają tę historię. W tym wypadku bardzo konkretną. Ekshumacja ciał, przeprowadzona w 1992 r. ucięła wiele spekulacji - np. że miała miejsce walka. Ślady po kulach w podłodze kościoła świadczyły o tym, że była to po prostu egzekucja. Starałem się więc pozbierać te strzępki opowieści i złożyć je w jakąś całość.
Kraj był podzielony w kwestii wojny w Salwadorze. Masakra wydarzyła się w momencie, gdy Kongres zamierzał przyznać dofinansowanie na zbrojenia. Prezydent Ronald Reagan był zdeterminowany, by powstrzymać komunizm, postrzegany jako rak, toczący współczesny świat. Do tego mieliśmy demokratyczny Kongres, który chciał powstrzymać Reagana przed zwiększeniem amerykańskiego zaangażowania w tę wojnę.
Kongres zdecydował, że pieniądze zostaną przyznane, jeśli rząd Salwadoru udowodni, że jest postępowy w kwestiach obrony praw człowieka. Więc wydarzenia w El Mozote mogły zakończyć jakiekolwiek dotacje. Dlatego właśnie książka to właściwie dwie historie - o masakrze i tuszowaniu prawdy o niej przez rząd.
Jej podtytuł to "Parabola zimnej wojny" - po polsku brzmi on jednak "Opowieść o deprawacji władzy". Jest taką parabolą, ponieważ pokazuje jasno konflikt między obroną praw człowieka a bezpieczeństwem narodowym. Z tego powodu wiedziałem, że to ważna sprawa dla USA i ich polityki zagranicznej.
PAP: Czy coś się w tej kwestii zmieniło? Wydaje się, że "walka z terrorem" również może usprawiedliwiać twierdzenia, że cel uświęca środki.
Mark Danner: To wciąż ten sam konflikt. Gdy bezpieczeństwo narodowe wydaje nam się zagrożone, odkładamy na bok nasze ideały. Pisałem wiele na temat tortur - Ameryka potępia tortury, podpisuje różne konwencje i popiera obronę praw człowieka. Ale gdy przyjdzie taka potrzeba, nie waha się torturować więźniów. Wiele się zmieniło od czasów Reagana, ale nie w tej kwestii.
PAP: Hannah Arendt w "Eichmannie w Jerozolimie" twierdzi, że był on tylko pionkiem w grze, bezwolnym i pozbawionym wyobraźni zakładnikiem okoliczności. Żołnierze, mordujący w El Mozote twierdzili, że robią to w imię sprawiedliwości. Może nie ma czegoś takiego jak zwykłe, proste zło?
Mark Danner: Nie ma całkowicie złych ludzi. Zło się sprzedaje i lubimy o tym myśleć w ten sposób: Stalin - czyste zło. Wydaje nam się, że to przedstawiciele innych gatunków, z nami nie mają nic wspólnego, my jesteśmy dobrzy. Sołżenicyn powiedział, że zło leży na dnie serca każdego człowieka, w czystej potencjalności.
W El Mozote nie było jednej osoby, która to zrobiła. Większość żołnierzy nie chciał tego robić, nie wiadomo, kto wydał rozkaz. Nie oznacza to, że gdyby jedna osoba, wysoko postawiona, powiedziała "nie", nic by się nie stało. Zgadzam się jednak z tezą Arendt, że jeśli szukasz bestii, nie znajdziesz jej. Ludzie są znacznie bardziej skomplikowani.
Chciałbym, żeby można było odnaleźć "czyste zło" i "bestie". Rozmawiałem z wieloma zbrodniarzami, pisałem o strasznych rzeczach, które wydarzyły się na Haiti czy w Bośni. Ci ludzie byli bardziej klaunami niż bestiami.
PAP: W takim razie dlaczego to się stało? Ta opowieść jest mocno surrealistyczna.
Mark Danner: Nie wiem na pewno. O ile, chyba, udało mi się odpowiedzieć na pytanie "co się stało?", nadal nie wiem "dlaczego". Jest wiadome, że ludzie, którzy zginęli w El Mozote, nie popierali partyzantów. Ci, którzy popierali, wyjechali wcześniej do Hondurasu. Armia musiała o tym wiedzieć.
Na tamtym etapie wojsko po prostu zabijało ludzi. Wielu oficerów chciało to zrobić w imię walki z komunizmem, ale wielu chciało pokazać, że są zdeterminowani. Jeśli sympatyzujesz z guerillas - zabijemy cię. Ale to tylko domysły. Nikt nie był w stanie powiedzieć mi jasno, kto wydał rozkaz. To pozostaje dla mnie bardzo dziwną tajemnicą. Nie wydaje mi się, że jest jedno wytłumaczenie.
Rozmawiał Piotr Jagielski (PAP)
pj/ ls/