
Wiejskie kobiety, pisząc pamiętniki, wykazały się odwagą. Pisały je często w ukryciu, w tajemnicy przed rodziną. Bały się ośmieszenia, negatywnej oceny, czasem ostracyzmu oraz niezrozumienia – powiedziała PAP Antonina Tosiek, autorka książki „Przepraszam za brzydkie pismo”.
Polska Agencja Prasowa: Na ile praca nad książką „Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet” jest reporterskim wchodzeniem w świat wiejskich kobiet, a na ile podążaniem za tym, co odnalazłaś w ich pamiętnikach?
Antonina Tosiek: To oczywiste, że kierunek mojej pracy musiały nakreślić same pamiętnikarki oraz ich teksty. Tworzę jednak z ich treści opowieść w oparciu o subiektywny wybór fragmentów i wątków, czyli łączę ze sobą puzzle. Myślę, że gdyby te pamiętniki trafiły w inne ręce, ta osoba ułożyłaby narrację w nieco inny sposób. Jednocześnie zwracam uwagę na to, co w tych pamiętnikach podważa albo komplikuje obowiązujący model wyobrażenia o kobiecości i wiejskości w XX wieku. Interesuje mnie to, co mało oczywiste.
PAP: Czy swoją książką wpisujesz się w nurt książek o polskiej ludowości, których autorami są m.in. Andrzej Leder i Adam Leszczyński oraz Joanna Kuciel-Frydryszak?
A.T.: Nie mam wątpliwości, że moja książka zostanie do tego nurtu zaliczona. Jednak pracę nad nią rozpoczęłam wcześniej niż zaczęły pojawiać się zapowiedzi „Chłopek” Kuciel-Frydryszak. W ogóle zajęłam się pamiętnikami konkursowymi mieszkańców i mieszkanek wsi na długo przed tym, zanim w obiegu pojawił się termin „zwrot ludowy”. Kolejnym zbiorom poświęciłam pracę licencjacką i magisterską, teraz także doktorat.
Początkowo obawiałam się, że książka ukaże się w momencie przesycenia tematyką oraz wykoślawienia samej idei rewizji ludowej historii Polski. Mam wrażenie, że obecnie zwrot ludowy stał się już produktem, poręczną kategorią sprzedażową i medialną, w dodatku obciążoną wieloma niebezpieczeństwami i pułapkami myślowymi. Zanadto zbliżyliśmy się do uogólnień i opowiadania doświadczenia ludowego wyłącznie poprzez jaskrawe kontrasty. A przecież nie o to w tym chodziło.
PAP: Czym zatem jest twoja książka?
A.T.: Chciałam rozszczelnić opowieść o ludowości oraz uzupełnić ją o istotne elementy doświadczenia kobiet, szczególnie mieszkających na wsiach w drugiej połowie XX wieku, które straciliśmy z pola widzenia na rzecz opowieści bardziej spektakularnych. Ale także wrócić do danych, które – mam nadzieję – pomagają spojrzeć na dyskurs wokół zwrotu ludowego z nieco innej strony.
"Jedne krzywdzące przekonania zamieniliśmy drugimi. Tym razem jednak w imię kolektywnej świadomości i wrażliwości oraz opowiadania o swoich korzeniach. Z ludowości zrobiliśmy fetysz, a z estetyki ludowej atrakcyjny produkt."
Pospieszyliśmy się z diagnozami, nośnymi hasłami i dużymi symbolami, które bardzo często są błędne i prowadzą do nieprawdziwych przekonań. Jedne krzywdzące przekonania zamieniliśmy drugimi. Tym razem jednak w imię kolektywnej świadomości i wrażliwości oraz opowiadania o swoich korzeniach. Z ludowości zrobiliśmy fetysz, a z estetyki ludowej atrakcyjny produkt.
PAP: Powiedziałaś, że często mówiąc o mieszkańcach wsi stosujemy uogólnienia. Tymczasem nawet autorki pamiętników pokazują, że nie są one monolitem, mają chociażby różne oceny sytuacji czy doświadczenia życiowe…
A.T.: Do dzisiaj nie potrafimy się zgodzić, kim tak naprawdę był „lud”. Definicja zależy od przyjętej perspektywy naukowej. Inaczej odpowiedzą antropolożki, inaczej historyczki, inaczej socjolożki. Podobnie dzieje się także w języku potocznym. Kiedy mówimy „chłopka”, mamy przed oczami wyobrażenie jednej, uniwersalnej chłopki, nazwałam ją „chłopką totemiczną”. Myślimy, że wszystkie wiejskie kobiety miały te same doświadczenia, możliwości i szanse, a także doświadczały przemocy w podobnych obszarach. A to absolutna nieprawda!
Starałam się ukazać czasem radykalne różnice w doświadczeniach kobiet – nawet należących do tego samego pokolenia – na które wpływało szereg czynników. Po pierwsze – geografia i szczęście albo pech urodzenie się w określonym regionie. Po drugie – jeśli już mogła mieć dostęp do edukacji, nawet szansę na ukończenie kilku klas szkoły podstawowej, musiała jeszcze pochodzić z rodziny, w której edukacja dla dziewcząt była akceptowana i wspierana.
Ponadto wszyscy jesteśmy indywidualnymi jednostkami, nasze cechy charakteru są inne. Ważne było także to, czy jej rodzina miała duże czy małe gospodarstwo, jakiego rodzaju zwierzęta hodowali, a w związku z tym – w jakim stopniu mierzyli się z kolektywizacją lat stalinizmu. Może się nam dziś to wydać błahe, ale dla kobiet w pierwszej połowie XX wieku często ważne było także to, jak duże ma stopy. Bo jeśli miała krótsze, mogła nosić do szkoły na zmianę buty ze swoim rodzeństwem. A jeśli dłuższe – może musiała wtedy zostać w domu.
Opowieść o tym, że jest jeden model XX-wiecznej wsi i kobiety wiejskiej jest zatem fałszywa. Daliśmy się temu przekonaniu jednak uwieść, bo jest po prostu łatwa do przyswojenia opowieść, wykonuje za nas pracę tożsamościową, czasem pomaga przepracować traumę czy wstyd pochodzenia w mniej wymagający, chociaż bardziej powierzchowny sposób. Kiedy okazuje się, że wszystko to jest znacznie bardziej skomplikowane, zdarza nam się dezerterować, porzucać szukanie niejednoznacznych odpowiedzi. Szczególnie, jeśli okazują się dla nas niewygodne, bo na przykład nie pasują do wyobrażeń albo pamięci o własnej babci, prababci czy też wiążą się ze skonfrontowaniem rodzinnej historii z opowieścią o brutalnej przemocy.
W książce starałam się pokazać, że mamy tyle historii, ile pamięci i języków, w których chcemy i potrafimy je opowiedzieć. To, że jesteśmy w stanie wskazać w nich punkty wspólne, długie trwanie pewnych procesów jest oczywiście kluczowe i nie możemy z tego zrezygnować. Myślę jednak, że na tym etapie dyskusji o pochodzeniu klasowym naszego społeczeństwa nie powinniśmy tracić z oczu także perspektywy jednostkowej, często wymykającej się liniowej narracji.
PAP: Czy dokonałaś selekcji pamiętników, do których odwołałaś się w książce?
A.T.: Polska tradycja pamiętnikarstwa konkursowego przez cały XX wiek liczy ponad 1500 konkursów, u progu lat dziewięćdziesiątych w kolekcji Towarzystwa Przyjaciół Pamiętnikarstwa przechowywano około dziewięciuset tysięcy (!) rękopisów. W książce natomiast pracuję nad wybranymi pamiętnikami z siedmiu konkursów, w sumie wzięłam pod uwagę ponad osiemset zachowanych pamiętników. Byłoby ich zapewne więcej, jednak w latach transformacji ustrojowej siedziba archiwum TPP w Rudnie przeszła w prywatne ręce, a jego zasoby w dużej mierze uległy zniszczeniu.
Wykorzystałam pamiętniki, które wydały mi się najwięcej opowiadać o zróżnicowanych doświadczeniach ich autorek. Tylko w kilkunastu przypadkach były to pamiętniki opublikowane, resztę materiału źródłowego stanowią oryginalne rękopisy sprzed ingerencji cenzury czy redakcji. Dokonałam zatem wyboru. To moja kolekcja, a ja jestem „kuratorką tej wystawy”.
PAP: Kim są autorki pamiętników?
A.T.: Nie ma jednego świata tych autorek, bo każda – jak już mówiłam – żyła w innych warunkach. Na pewno jednak autorki z lat trzydziestych nie są klasycznymi reprezentantkami swojej zbiorowości. Bo być wówczas na wsi kobietą potrafiącą pisać i którą stać na papier czy atrament było wyjątkowe. Natomiast po wojnie autorkami były naprawdę przeróżne kobiety, rolniczki, pracowniczki PGR-ów, lokalne aktywistki, członkinie Kół Gospodyń Wiejskich.
"Kiedy mówimy »chłopka«, mamy przed oczami wyobrażenie jednej, uniwersalnej chłopki, nazwałam ją »chłopką totemiczną«. Myślimy, że wszystkie wiejskie kobiety miały te same doświadczenia, możliwości i szanse, a także doświadczały przemocy w podobnych obszarach. A to absolutna nieprawda!"
Wszystkie musiały jednak wykazać się podobną odwagą, żeby w ogóle wziąć udział w konkursie. Swoje pamiętniki pisały bowiem często w ukryciu, w tajemnicy przed rodziną. Bały się ośmieszenia, negatywnej oceny ze strony najbliższej wspólnoty, czasem wręcz ostracyzmu. Łączy je także lęk przed byciem źle zrozumianą czy wręcz w ogóle niezrozumianą. Zostały ponadto wychowane w przeświadczeniu, że jako kobiety nie mają nic ciekawego do przekazania.
PAP: Czym zatem było dla nich pisanie tych pamiętników?
A.T.: Często pisały po to, aby ulżyć sobie w cierpieniu czy trudnym doświadczeniu. A piszą w różnych momentach życia na różne tematy. W kryzysowych latach trzydziestych i dziewięćdziesiątych ich pamiętniki są nieraz w tonie interwencyjnym, to wręcz manifesty w imieniu całej wspólnoty. Z kolei od lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych kobiety pisały znacznie częściej o jednostkowych doświadczeniach i historiach, na które podczas kryzysu może zabraknąć miejsca.
Wszystkie autorki piszą jednak o wielkiej potrzebie edukacji i o wielkim marzeniu, jakim była dla nich możliwość kształcenia. W większości są to bardzo przejmujące historie o niespełnionych ambicjach, przeciwnościach losu i poświęceniu, wzmianek o poświęceniu, które trzeba było ponieść, aby pójść do szkoły. Często pojawiają się też opowieści o spełnieniu pragnienia związanego z edukacją dopiero w kolejnym pokoleniu, czyli dumie z wykształcenia i szans, po które mogą sięgać ich dzieci. Szczególnie córki.
PAP: A jak pracowały nad pamiętnikami, które wysłały na konkurs?
A.T.: Czasami spisały historię swojego życia na potrzeby konkursu. Ale niektóre z nich wysłały pamiętniki prowadzone latami, nawet przez dwie dekady, aż w końcu zdecydowały się nim podzielić z jurorami. Warto zaznaczyć, że jury rzadko decydowało się publikować tylko niewielki procent nadsyłanych prac. Szczególnie srogo oceniano zaś właśnie pamiętniki autorstwa kobiet. Nigdy jednak ich nie odsyłano, nawet jeśli autorki prosiły o zwrot tekstu czy załączonych do niego fotografii albo rysunków.
PAP: A czy fakt, że często pamiętnik powstawał z myślą o udziale w konkursie, nie niesie ze sobą zagrożenia, że autorkom zdarzało się niektóre rzeczy przemilczeć?
A.T.: Oczywiście. Dlatego pamiętniki należy traktować także jako literaturę, a nie jedynie w charakterze źródła historycznego czy socjologicznego. Jako literaturoznawczyni staram się być wyjątkowo czujna na wszystkie gesty autokreacji czy stylizacji. I do takiej lektury zachęcam także czytelniczki i czytelników. Pisanie tekstu pamiętnikarskiego czy auto/biograficznego wymusza na autorce dokonanie wyboru historii swojego życia, selekcji wydarzeń. W książce pojawiają się jednak fragmenty pamiętników, spośród których udało mi się zweryfikować wszystkie znaczące szczegóły – topografię, daty, przywoływane nazwiska, aby mieć pewność, że w dana opowieść jest wiarygodna.
PAP: W książce nie odwołujesz się do pamiętników czasu wojny…
A.T.: Zdecydowałam się ten wątek pominąć, bo tak naprawdę jest to temat na oddzielną książkę. Nie badałam również pamiętników z lat pięćdziesiątych, ponieważ były one spisywane w samym środku represji stalinowskich i kolektywizacji rolnictwa indywidualnego, czyli w obawie i ze świadomością potencjalnych konsekwencji za krytykę systemu.
I właśnie w ich przypadku najciekawsze jest to, czego kobiety nie piszą. A nie piszą np. o własnych, jednostkowych doświadczeniach opresji i przemocy seksualnej ze strony Armii Czerwonej. Trauma przemocy jest tak duża, że wolą to przemilczeć, jest to dla nich temat tabu.
Dlatego nawiązując do twojego pytania o przemilczenia, czasami to, czego autorki nie napisały, jest ciekawsze od tego, co w tych pamiętnikach się znalazło. Trzeba jednak znać szerszy horyzont i specyfikę tych świadectw, aby te pominięcia wyłapać. Wymaga to jednak nieco innych narzędzi krytycznych, dlatego zdecydowałam się zostawić te opowieści dla innego projektu, zapewne bardziej naukowego.
PAP: Czy pracując nad książką, otworzyły się w tobie nieznane dotąd pokłady wrażliwości, empatii, zrozumienia?
A.T.: Myślę, że momentami było wręcz na odwrót – podczas pracy nabrałam nieco więcej krytycznego dystansu, zwłaszcza że nie jestem reporterką, ale literaturoznawczynią.
Ale zawsze miałam do autorek pamiętników emocjonalny stosunek, bardzo polubiłam swoje bohaterki, które „były” ze mną przez lata pracy naukowej i konstruowania książki. To wyjątkowe doświadczenie, kiedy możesz być z czyimś rękopisem, widzieć, kiedy autorce drżała ręka czy zmieniały się narzędzia do pisania. Lub kiedy wylała im się na papier kawa i martwią się, że nie stać ich na kupienie nowych kartek.
PAP: A zdarzało ci się z nimi nie zgodzić?
A.T.: Oczywiście, często nawet zdarzało mi się z nimi pokłócić. Ale ważniejsze wydawało mi się to, aby zadać sobie pytanie, co doprowadziło do tego, że moja bohaterka myśli i widzi świat w konkretny sposób. Wiele opowieści, budziło moje zdziwienie czy nawet wrogość, np. kwestia traktowania osób starszych. A w wielu przypadkach było to podyktowane specyfiką funkcjonowania rodziny wiejskiej także jako zespołu produkcyjnego, którego zaangażowanie i sprawność umożliwia przetrwanie całej reszty. Konieczność często wygrywa tam z emocjami.
"(...) najciekawsze jest to, czego kobiety nie piszą. A nie piszą np. o własnych, jednostkowych doświadczeniach opresji i przemocy seksualnej ze strony Armii Czerwonej. Trauma przemocy jest tak duża, że wolą to przemilczeć, jest to dla nich temat tabu."
Z dzisiejszej perspektywy niektóre rzeczy mogą więc budzić zdziwienie, ale należy pamiętać, że wymuszał je konkretny kontekst ekonomiczny, ideowy, polityczny. Musimy zachować ostrożność, mając pokusę oceniania.
PAP: Czy swoją książką chcesz oddać głos tym osobom, które do tej pory nie były zbyt często słyszane?
A.T.: Nienawidzę określenia „oddać głos”, uważam, że jest ono bardzo problematyczne. I naiwne. Nie ma czegoś takiego jak oddawanie głosu. Jeśli osoba doświadczająca jakiegoś wymiaru wykluczenia nie mówi sama, zawsze mówi za czyimś pośrednictwem, opowiada się jej historię nie jej językiem. W przypadku tej książki – to moje pośrednictwo.
Zawsze myślę o kanonicznym tekście badaczki postkolonializmu Gayatri Chakravorty Spivak, która na pytanie o to, czy „podporządkowany może przemówić” odpowiadała jasno – bardzo chcielibyśmy w to wierzyć, ale to niemożliwe. Zawsze dochodzi w jakimś stopniu do zawłaszczenia głosu.
Nie uważam też, że w pamiętnikach kobiety mogły w sposób niczym niezmącony oddać swoje doświadczenia i przemyślenia. Mówią przede wszystkim poprzez konwencję języka pisanego, który często nie był dla nich naturalnym narzędziem ekspresji.
Moją rolą nie było zatem oddanie im głosu, ale zwiększenie widzialności tego, co już powiedziały, co zdecydowały się o sobie opowiedzieć.
PAP: Czy coś cię zaskoczyło w trakcie pracy?
A.T.: Na każdym kroku coś mnie zaskakiwało, na przykład to, jak często pamiętnikarki decydowały się przesłać także teksty liryczne, czasem całe zbiory wierszy. Oczywiście trafiałam na bardzo różne wiersze, niektóre zaskakująco sprawne i przejmujące. U wielu autorek widać dużą potrzebę tworzenia i obecności w kulturze pisma.
Moją uwagę zwróciła także, że autorki omijały wszelkie codzienne ograniczenia, choćby brak papieru, byle tylko pisać. Moim ulubionym przykładem jest opakowanie po twarogu krajanka, na którym spisano pamiętnik po wcześniejszym wysuszeniu i wyprasowaniu. Był to jedyny papier, do którego autorka miała dostęp. Kobiety często pisały na skrawkach papieru, wydartych kartkach, w zeszytach szkolnych swoich dzieci. To mnie bardzo ujęło.
Zaskoczyło mnie również to, jak często decydowały się wziąć udział w konkursach dopiero u kresu życia. W wieku osiemdziesięciu lat, drżącą ręką, często fonetycznie, bez kropek i przecinków opisywały kilka dekad wojen, przekształceń systemowych, rewolucji społecznych. Jest w tym niezwykły żywioł literacki, energia języka. I bigiel! Urodziły się często pod koniec XIX wieku lub na przełomie stuleci, a o seksualności i cielesności piszą z większą odwagą niż pokolenie ich wnuczek.
Ponieważ naukowo zajmuję się badaniem transformacji ustrojowej oraz lat dziewięćdziesiątych na wsi, w tych pamiętnikach bardzo poruszyła mnie też skala zarówno indywidualnych, jak i wspólnotowych dramatów społeczności wiejskich, stopień zapaści polskiego rolnictwa tego okresu. Kobiety pisały o transformacji jak o końcu świata, tragedii porównywalnej tylko z doświadczeniami wojennymi.
PAP: Powiedziałaś o wierszach. Sama jesteś poetką, za tom „żertwy” zostałaś laureatką tegorocznej Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Na ile „Przepraszam za brzydkie pismo” wynika z twojej poezji?
A.T.: Mój debiut poetycki „storytelling”, w którym próbowałam opisać doświadczenie lat dziewięćdziesiątych na polskich wsiach, ukazał się już, kiedy zajmowałam się naukowo pamiętnikami. W moim przypadku to nauka pociągnęła za sobą poezję. Wiersze pozwalają mi poszukiwać innego języka, innego sposobu komunikowania się z czytelniczką, szukania zupełnie odmiennych napięć w języku.
Od samego początku w swojej pracy naukowej chciałam badać literaturę nurtu wiejskiego oraz to, w jaki sposób przedstawia się w niej kobiece bohaterki. Wtedy fikcja mi wystarczała, bo nie wiedziałam o istnieniu tradycji konkursów pamiętnikarskich. Dziś uważam, że są one jednymi z najciekawszych i niemal zupełnie zapomnianych źródeł przynależących zarówno do historii polskiej socjologii, historii, jak i literatury. Powoli, z mozołem staram się tę lukę uzupełniać chociaż na niewielką skalę.
PAP: A czy twoją kolejną książką będzie poezja czy reportaż?
A.T.: Muszę przyznać, że praca nad „Przepraszam za brzydkie pismo” kosztowała mnie bardzo wiele energii i zdrowia. Najpierw muszę wrócić do rozprawy doktorskiej, którą w ostatnich kilkunastu miesiącach traktowałam nieco po macoszemu, na pierwszym planie były zdecydowanie pamiętnikarki i poezja. A co dalej? Marzy mi się powieść.
Rozmawiała Anna Kruszyńska
Książkę „Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet” wydało Czarne; tom „żertwy” ukazał się w Biurze Literackim.
Antonina Tosiek – badaczka dwudziestowiecznej diarystyki ludowej, poetka i krytyczka. Doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk o Języku i Literaturze UAM. Laureatka Studenckiego Nobla w kategorii literatura i dziennikarstwo. Członkini redakcji naukowej kwartalnika „Czas Kultury”. Autorka książek poetyckich „storytelling” oraz „żertwy” – za tę drugą otrzymała Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej oraz Nagrodę Literacką m.st. Warszawy. (PAP)
akr/ dki/ ktl/