
Nauczycielstwo jest najpiękniejszym zawodem, od nauczycieli zależy wartość narodu - uważał Karol Olgierd Borchardt, marynarz, pisarz i nauczyciel, urodzony 25 marca 1905 roku. Z jego książek nie tylko morza, ale też prawego życia uczyły się pokolenia. "Znaczy Kapitanem" przeszedł do historii literatury.
"SIEWCĄ z zawodu jest NAUCZYCIEL. Najważniejszą rzeczą jest to, by każda jego myśl, od której zależne są jego słowa i czyny, była DOBRA, bo jak myślimy – takimi jesteśmy" - napisał Borchardt w artykule z 1974 r. pt. "Mój nauczyciel".
"Na przykładzie autentycznych wydarzeń i postaci, w których one uczestniczą – tworzy wzorce postaw i zachowania w określonych sytuacjach na morzu i na lądzie" - napisała Ewa Ostrowska w książce "Opowieść o Kapitanie" dostępnej na stronie borchardt.com.pl. "Jego bohaterowie mają wady i słabostki, ale żaden nie dopuszcza się czynów niegodnych, a nawet nie przekracza granicy dobrego smaku. Wszystko w myśl wyznawanej zasady +niepomnażania zła+" - podkreśliła. "Na kartach swoich książek ukazuje ludzi morza innych, niż zwykli o nich myśleć ludzie z lądu. W jednym z wywiadów ujął to w słowach: Praca na morzu jest najlepszą szkołą praw, które nami rządzą. Morze nie jest wrogie ani przyjacielskie, nie jest okrutne, tylko bezwzględne. Wymaga od człowieka wiedzy i umiejętności, ciągłego napięcia uwagi" - przypomniała wieloletnia asystentka pisarza.
"Niezbyt często się zdarza, że marynarz, pogrążony w rutynie swego zawodu, nie zatraca wrażliwości na sprawy ludzkie, snuje głębsze refleksje, zarówno ogólne, jak i związane z jego pracą, zaczyna się grzebać w nawarstwionej przez stulecia tradycji swego zawodu, w kulturze zawodowej, obserwuje ludzi i interesuje się ich problemami" - napisał Stanisław Ludwig (1915-2008) w recenzji pierwszego wydania książki "Znaczy kapitan" zatytułowanej "Wartościowa, porządna marynistyka" (Miesięcznik "Morze", 1961). "Rzadko się zdarza, że taki marynarz-humanista chwyta za pióro i pisze wspomnienia. Jeszcze rzadziej – że ma talent narracji i ogromne poczucie humoru. To właśnie zbiegło się w osobie Karola Borchardta i dlatego pisarstwo jego tak sugestywnie oddziałuje na czytelnika" - podkreślił wybitny edytor literatury morskiej.
"Ślubowanie złożone na grobie kapitana Mamerta Stankiewicza, że napiszę o nim książkę, nie dawało mi spokoju. O pisaniu książek nie miałem pojęcia. Hołdowałem zawsze zasadzie, że największą niemoralnością jest zajmowanie się czymś, czego się nie umie. A książkę musiałem napisać" - opowiadał o swym literackim starcie Karol Olgierd Borchardt, przywołany w filmie "Kapitan własnej duszy" (2011) Michała Dąbrowskiego. "Wobec tego postanowiłem nauczyć się pisania książek. W pokoju, w którym mieszkałem w Szkocji, znalazłem samouczek języka włoskiego, a w nim jedną bezcenną dla mnie wskazówkę - mianowicie, że pisząc, należy tak dobierać wyrazy, żeby było ładnie" - dodał.
Miliony wielbicieli prozy Borchardta świadczą niezbicie o tym, że pisał "ładnie". "Kapitan zawsze uważał, że swoimi książkami zabiera czas czytelnikowi, rzecz najbardziej cenną, bo kawałek ludzkiego życia" - przypomniała Ewa Ostrowska. "W zamian starał się dać coś o konkretnej wartości – uśmiech, wzruszenie czy wreszcie jakąś wiedzę" - dodała.
Karol Olgierd Borchardt urodził się 25 marca 1905 roku w Moskwie. "Ojciec jego Hilary Borchardt, wywodzący się z baronów kurlandzkich, lekarz z zawodu, był twórcą oryginalnych metod leczenia raka. Co prawda nie znalazły one uznania w świecie medycyny, nieprzychylnie nastawionego wobec niekonwencjonalnych metod leczenia, niemniej jednak zachowały się świadectwa wyleczenia z tej choroby przez Hilarego Borchardta kilku osób" - napisał Jan Lewicki w artykule pt. "Z Ziemi Wileńskiej – na morza i oceany" (2014) na portalu l24.lt.
Matka Maria Małgorzata z Raczkiewiczów była urzędniczką. Małżeństwo nie było udane i rychło Maria, zostawiwszy męża, wyjechała wraz z 13-miesięcznym Karolem do Paryża, gdzie zajęła się projektowaniem mody. Po pięciu latach, by syn nie zapomniał całkiem języka polskiego, zdecydowała się jednak wrócić do rodzinnego Wilna. W 1920 roku Karol, jako 15-letni harcerz, wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W opublikowanych w latach PRL książkach zawierających wiele elementów autobiograficznych ten epizod swego życia - podsumowany wszak Krzyżem Walecznych - musiał pominąć milczeniem.
Maturę w wileńskim gimnazjum im. Adama Mickiewicza zdał w 1924 roku. Wcześniej pod wpływem lektur - jak wspominał w "Znaczy Kapitanie" - chciał być Indianinem, jednak uprzytomniwszy sobie pewnego dnia, "że barwy skóry nie zmieni" - w tej samej książce noszącej tytuł "Czarny Ptak i Orzeł Śnieżnych Wierchów" znalazł sobie innego idola, "marynarza olbrzymiego wzrostu".
Ponieważ swoje dziecięce marzenia traktował poważnie - inwestując w rozwój fizyczny i intelektualny - do Tczewa, gdzie od 1920 roku działała Państwowa Szkoła Morska, trafił z dobrymi ocenami na świadectwie i w doskonałej kondycji. Niestety został zdyskwalifikowany z powodu rzekomej skłonności do reumatyzmu. Tak naprawdę jednak "załatwił" mu to ojczym, Witold Czyż (1884-1952), inżynier elektryk i działacz PPS, zatroskany o przyszłość pasierba. Tczewska szkoła była wówczas postrzegana jako "fabryka bezrobotnych" - dla marynarzy pracy w Polsce nie było, flota jeszcze praktycznie nie istniała.
Przez rok Borchardt studiował w Wilnie prawo - jednak w 1925 roku, po interwencji gen. Mariusza Zaruskiego, znów stanął przed komisją lekarską, tym razem wojskową, która "skłonności do reumatyzmu" nie dostrzegła. Szkołę Morską ukończył w 1928 roku.
Decyzję o "wyjściu w morze" 20-letni Karol podjął tyleż pod wpływem marzeń, jak i zawodu miłosnego - który po kilku latach okazał się nieporozumieniem. Był już jednak wtedy żonaty z Karoliną Iwaszkiewiczówną i miał córkę Danusię - czuł się odpowiedzialny za rodzinę. Pechowe życie uczuciowe Borchardta również nie znalazło odzwierciedlenia w jego bestsellerach - opisała je dopiero Ewa Ostrowska w książkach "Kapitan własnej duszy" (2001) i "Opowieści o Kapitanie" (2024).
Służbę w polskiej marynarce handlowej Borchardt rozpoczął jako starszy marynarz na parowcu "Rewa" należącym do Polsko-Brytyjskiego Towarzystwa Okrętowego. Jak wspominał, stanowisko to "odkupił" za 400 zł od marynarza, który przepił całą swoją pensję. Stać go było, bowiem nie mając wcześniej pracy na morzu, zajął się z powodzeniem prowadzeniem firmy elektrotechnicznej swego ojczyma, który akurat został wiceprezydentem Wilna i na działalność komercyjną nie miał czasu.
W 1931 roku przeszedł do Linii Gdynia-Ameryka (GAL) - zaczął od asystenta pokładowego, a skończył jako starszy oficer na transatlantykach: SS "Polonia", SS "Pułaski", MS "Piłsudski" i SS "Kościuszko".
Wrzesień 1939 r. zastał go na żaglowcu szkolnym "Dar Pomorza" na Bałtyku. Statek został internowany w Szwecji, natomiast starszy oficer Borchardt wraz z uczniami przedostał się do Wielkiej Brytanii, gdzie został starszym oficerem na "Piłsudskim" przekształconym w wojenny transportowiec. Rankiem 26 listopada 1939 r. rejs okrętu do Australii - wkrótce po wyjściu z Newcastle - przerwały dwa potężne wybuchy; uszkodzenia sprawiły, że "Piłsudski" zatonął. Podczas katastrofy zmarł wskutek wyziębienia organizmu kpt. Mamert Stankiewicz, a ciężko ranny Borchardt trafił do szpitala. Po wyjściu zeń, zrezygnował z przyznanej mu dożywotnio renty komandorskiej i w marcu 1940 r. został starszym oficerem na "Chrobrym" - również przekształconym w wojenny transportowiec. Za ratowanie załogi zbombardowanego 14 maja 1940 r. przez niemieckie samoloty u wybrzeża Norwegii okrętu Borchardt - ponownie ranny - dostał drugi w swym życiu Krzyż Walecznych. Szpital opuścił 30 września 1942 r. i zaczął pracę w polskim szkolnictwie morskim w Wielkiej Brytanii.
W 1944 r. powierzono mu organizację i dyrekcję Gimnazjum i Liceum Morskiego w Landywood koło Birmingham dla ok. 400 uczniów - w większości sierot. "Zanim trafili do tej szkoły, przeżyli trudne lata, będąc zesłani na Sybir, skąd wydostali się z wojskiem Andersa, niektórzy byli uciekinierami z hitlerowskiej organizacji Todta, inni pochodzili z oddziałów Maquis lub w innych okolicznościach znaleźli się w Wielkiej Brytanii" - napisała Ewa Ostrowska. Dodała, że Borchardt, chcący realizować swoją koncepcję "szkoły bez kar", nie spotkał się ze zrozumieniem władz oświatowych, a także kadry pedagogicznej. W efekcie zrezygnował z funkcji 31 października 1946 roku.
"Nie znosił autorytarnych, nakazowych metod wychowawczych. Uważał, że są poniżaniem i dręczeniem ludzi, łamaniem ich osobowości. Łagodnością, perswazją i dobrocią łagodził każdy konflikt" - ocenił kapitan żeglugi wielkiej Aleksander Walczak (1930-2022) w artykule pt. "Karol Olgierd Borchardt – człowiek, marynarz, nauczyciel. Szkic do portretu" (2005). "Posiadał refleksyjny humor, analizował sytuację, potrafił natychmiast dać rzeczową, lecz nierzadko krotochwilną odpowiedź. Kochał młodzieńczą fantazję, dopatrywał się w niej dążenia człowieka do wolności, pozbywania się pruderii i zakłamania" - podkreślił.
Na to "nietypowe podejście pedagogiczne" Borchardta do wychowanków miało niewątpliwie wielki wpływ jego wychowanie przez matkę. "Za co jestem Ci szczególnie wdzięczny? Za to, że w swoim życiorysie mogę napisać: Nigdy niekarany, od najmłodszych lat" - zanotował po jej śmierci (Maria Borchardt-Czyż zmarła 10 października 1977 roku). Rolę rodzicielki w jego życiu uświadomił mu jeszcze na szkolnym żaglowcu "Lwów" kapitan Mamert Stankiewicz, który dowiedziawszy się, że uczeń Borchardt nie pisze listów do matki - "bo nic się takiego ciekawego nie działo" - miał wycedzić z pasją przez zaciśnięte zęby: "Znaczy, rozumiecie! Znaczy, kobieta rodzi, znaczy… cierpi, znaczy… kocha. Znaczy, ja żądam, żebyście do matki pisali!". Borchardt opisał ten epizod w opowiadaniu pt. "Wieża Świętojańska" w "Znaczy Kapitanie".
Kolejne dwa lata spędził na zasiłku dla bezrobotnych. "Choć mówił, że dopiero wówczas poczuł się człowiekiem mając czas na rozwijanie swoich zamiłowań artystycznych, to okres ten przyczynił się do zaciągnięcia długów na utrzymanie żony (pozostawał z nią formalnym związku małżeńskim do końca swego życia) i ukochanej córki Danuty" - przypomniała Ostrowska. Zobowiązania finansowe spłacił, pływając na parowcu "Sheridan" po Amazonce i północnej Brazylii.
W lipcu 1949 r. ze względu na zły stan zdrowia matki, wrócił do Polski, pełniąc znów funkcję starszego oficera na "Batorym" - niestety jednorazowo, bo przez komisję lekarską został wkrótce oficjalnie uznany za niezdolnego do służby na morzu. "Wróciłem w najgorszym czasie. Ci, którzy byli przede mną, pozajmowali stanowiska w szkolnictwie morskim, na statkach. Brak było przecież oficerów marynarki handlowej, których zdecydowana większość została na Zachodzie" - opowiadał Borchardt Ostrowskiej. "Do 1956 roku cały czas byłem traktowany jako podejrzany politycznie. Gdy zgłaszałem się do pracy po swoim powrocie, po pierwszych obiecujących rozmowach rezygnowano z mojej kandydatury. O pływaniu nie było mowy. Mało brakowało, a wysłany byłbym do pracy w kopalni. Na szczęście spotkałem kiedyś kapitana Bronisława Gubałę: Co pan robi? – zapytał. Nic nie robię, kapitanie – odpowiedziałem. – Szukam pracy. Czy chce pan wykładać na kursach? Organizujemy właśnie kursy poruczników i kapitanów żeglugi małej. Co dwa tygodnie musiałem zgłaszać się w Marynarce Wojennej, gdzie trzech komandorów słuchało mojej spowiedzi, co robiłem przez ten czas, z kim się spotykałem. Teraz czasami widujemy się na ulicy i kłaniamy uprzejmie. Wtedy jednak taka sytuacja sprawiła, że do minimum ograniczyłem swoje kontakty towarzyskie. A kiedy nastąpiła +wiosna w październiku+, w swoich aktach personalnych przeczytałem opinię: +Z nikim się nie zadaje. Może nauczyć największego osła+" - wspominał.
Dla podkreślenia "kolorytu" tamtych czasów warto dodać, że Bronisław Jan Gubała (1909-81), kapitan żeglugi wielkiej, publicysta i pisarz, w 1953 r. został - pod zarzutem współpracy z organizacją Wolność i Niezawisłość - skazany przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie na karę śmierci. Wyrok ten Najwyższy Sąd Wojskowy zmienił na 15 lat więzienia.
W 1954 r. Borchardt został wykładowcą w gdyńskiej Szkole Rybołówstwa Morskiego - w 1955 r. opublikował swą pierwszą książkę - podręcznik astronawigacji. W 1970 roku przeszedł na emeryturę.
Jednak nawet "październikowa odwilż" nie dała mu wejść na pokład "Daru Pomorza", którego komendantem w latach 1953-77 był młodszy kolega z tczewskiej szkoły Kazimierz Jurkiewicz - ciepło wspomniany jako "beniaminek z kajutkompanii +Daru+" w "Znaczy Kapitanie", nigdy nie zaprosił Borchardta na "białą fregatę". Pisarz do końca życia oglądał ukochany statek z okna swojego poddasza na Kamiennej Górze.
W 1960 roku opublikował "Znaczy Kapitana" - książka stała się bestsellerem. "Napisał pan książkę. Jak do tego doszło?" - pytała Borchardta z właściwą sobie "dociekliwością" gospodyni pierwszego peerelowskiego talk-show "Tele Echo" Irena Dziedzic.
"Karol Olgierd Borchardt jednym +Znaczy Kapitanem+ przejdzie do historii literatury polskiej, cokolwiek by jeszcze napisał. Książka ta jest polskim zwierciadłem morza. Takie dzieła rodzą się raz na wiek" - napisał prof. Jan Tuczyński w opracowaniu "Marynistyka polska" (1975).
W istocie Borchardt napisał niewiele - w 1963 roku do po raz pierwszy księgarń trafił "Krążownik spod Somosierry" natomiast w 1985 r. "Szaman Morski". Już po śmierci pisarza - zmarł 20 maja 1986 roku - ukazały się "Pod czerwoną różą" i "Kolebka nawigatorów".
"Kapitana Borchardta poznałam w sierpniu 1980 r. Kilka tygodni wcześniej, zauroczona książką +Znaczy Kapitan+, napisałam do nieznanego mi autora list z prośbą o spotkanie i autograf" - wspominała Joanna Rusin, prof. Uniwersytetu Rzeszowskiego, w tekście pt. "Refleksje Karola Olgierda Borchardta o zawodzie nauczyciela (listy pisarza do 'Zosi')" ("Tematy i Konteksty", 2012). "O umówionej porze dotarłyśmy z mamą (również czytelniczką Borchardta) do kamienicy przy ulicy Mickiewicza 16 na Kamiennej Górze w Gdyni" - dodała. "Kapitan ugościł nas herbatą i długą gawędą o swoich przygodach z czasu pływania po morzu – o ludziach, z którymi się spotykał, i o własnym dzieciństwie. Mówił zajmująco, sugestywnie, barwnie. W pewnej chwili spojrzał na mnie bystro i stwierdził: +a pani to jest jak Zosia z Pana Tadeusza+ (byłam wówczas bardzo młodą osobą). Znajomość z Borchardtem nie skończyła się na tej jednej wizycie, trwała przez kolejne lata, do śmierci pisarza" - wyjaśniła.
Niewątpliwie Borchardt dostrzegł w "Zosi" młodszą koleżankę po fachu. "Cieszę się, że zawód nauczyciela tak się Pani spodobał. Pozwolę sobie, wbrew postanowieniu niedawania nikomu RAD, napisać Pani kilka być może bezsensownych" - napisał do niej 10 maja 1985 roku. "MUSI Pani wiedzieć, dlaczego uczeń się nie nauczył czy nie przygotował. Nauczycielstwo jest najpiękniejszym zawodem, od nauczycieli zależy wartość narodu. NIGDY PROSZĘ SIĘ NIE GNIEWAĆ. Wydzielane cząsteczki myśli gniewnych wracają +ROZMNOŻONE+ i niszczą cały dorobek. I jeszcze jedna rada – trzymać wszystkie sukcesy dla swojej TYLKO świadomości. Największą nagrodą jest poczucie, że się czegoś DOBRZE nauczyło" - podsumował marynarz, pisarz i nauczyciel.
Paweł Tomczyk (PAP)
top/ miś/