Od komendanta Auschwitz nie wymagano szczególnych formalnych kwalifikacji. Esesmani, poza niektórymi oficerami, ukończyli nie więcej niż parę klas. To przekrój raczej dolnych warstw społeczeństwa - mówi PAP kierownik Centrum Badań w Muzeum Auschwitz dr Piotr Setkiewicz.
PAP: Czy komendant obozu koncentracyjnego był kimś wyjątkowym w hierarchii nazistowskiej?
Piotr Setkiewicz: Zazwyczaj nie. Komendantów państwowych obozów koncentracyjnych w Niemczech było kilkudziesięciu. Wielu nie posiadało wysokiego stopnia wojskowego. Najczęściej byli w randze kapitanów, majorów lub podpułkowników. W praktyce posiadali jednak więcej władzy niż wielu wyższych stopniem urzędników w Inspektoracie Obozów Koncentracyjnych, gdyż realnie dysponowali ludźmi i pieniędzmi.
PAP: Auschwitz był wyjątkowym obozem w porównaniu z innymi?
Piotr Setkiewicz: Początkowo miał być jednym z wielu. W pierwszych miesiącach procesu decyzyjnego, na początku 1940 r., myślano o nim jako o obozie kwarantanny. Na pobliskich terenach, głównie Śląska, aresztowano bardzo wielu polskich działaczy niepodległościowych. W Auschwitz mieli oczekiwać na przeniesienie do obozów w głębi Rzeszy. Ilość miejsc była tam jednak ograniczona. Dlatego zadecydowano o utworzeniu nowego państwowego obozu koncentracyjnego.
PAP: Historia odnotowuje trzech komendantów Auschwitz: Rudolfa Hoessa, Arthura Liebehenschla i Richarda Baera. Kim byli?
Piotr Setkiewicz: Pierwszy z nich był awanturnikiem i żołnierzem Freikorpsu, w 1923 r. trafił na kilka lat do więzienia za udział w mordzie politycznym. Ale potem – jak mogło się wydawać – ustatkował się, ożenił i zajął pracą na roli. To była jego pasja. Określał siebie mianem agronoma. Z kolei Liebehenschel był urzędnikiem. Gdyby nie wojna pewnie pracowałby na poczcie, w banku lub urzędzie skarbowym. Baer był cukiernikiem.
Wynika z tego, że od komendanta obozu nie wymagano szczególnych kwalifikacji. Zresztą esesmani w Auschwitz, poza lekarzami i kilkoma oficerami z biura budowlanego, byli ludźmi po paru klasach szkoły ludowej, kursach dokształcających, czasem o wykształceniu średnim. Przekrój raczej dolnych warstw społeczeństwa niemieckiego. Sami uczyli się zarządzania obozem metodą prób i błędów. Chcieli zrobić karierę. Hoess okazał się sprawnym organizatorem, Liebehenschel już mniej.
Piotr Setkiewicz: Od komendanta obozu nie wymagano szczególnych kwalifikacji. Zresztą esesmani w Auschwitz, poza lekarzami i kilkoma oficerami z biura budowlanego, byli ludźmi po paru klasach szkoły ludowej, kursach dokształcających, czasem o wykształceniu średnim. Przekrój raczej dolnych warstw społeczeństwa niemieckiego. Sami uczyli się zarządzania obozem metodą prób i błędów.
PAP: Byli oportunistami?
Piotr Setkiewicz: Nie do końca. U Hoessa można mówić o pewnym stopniu ideowości. Od początku działalności politycznej był związany z środowiskami skrajnej prawicy, co zawiodło go do Adolfa Hitlera. Z drugiej strony awans w SS był jego sposobem na wybicie się. Dążył do tego, by być lepszym od komendantów konkurencyjnych obozów koncentracyjnych. Ciekawy jest fragment jego wspomnień, spisanych po wojnie w więzieniu, w których opisuje wizytę w obozie zagłady w Treblince. Pisał o nim z wielkim niesmakiem, wskazując na panujący tam bałagan. Podkreślił, że u niego w obozie było to nie do pomyślenia.
PAP: Pod komendą Hoessa Auschwitz stał się największym obozem. W trzy lata przeistoczył się z miejsca koncentracji polskich więźniów w gigantyczny kompleks i centrum masowej zagłady Żydów. Mimo tego Hoess pod koniec 1943 r. zostaje odwołany. Otrzymuje formalny awans i biurko w Inspektoracie Obozów Koncentracyjnych. Dlaczego?
Piotr Setkiewicz: Nie było tajemnicą, że zwierzchnicy mieli zastrzeżenia do jego działalności, skoro kilku podległych mu oficerów zostało oskarżonych o korupcję, łamanie przepisów i procedur. Hoess z pewnością był uważany jednak za osobę zasłużoną, więc nie trafił przed sąd, ale zamiast tego awansował i został przeniesiony do siedziby Inspektoratu w Oranienburgu koło Berlina.
PAP: W grudniu 1943 r. agronoma zastępuje urzędnik, Arthur Liebehenschel.
Piotr Setkiewicz: Był sprawnym urzędnikiem średniego, a później nawet wyższego szczebla, ale w Auschwitz się nie sprawdził. Zresztą miał problemy osobiste. Porzucił żonę, a do Auschwitz sprowadził się z kobietą o niejasnym dla nazistów pochodzeniu, co było niemile widziane w SS. Zwierzchnik tej formacji Heinrich Himmler, który zwracał uwagę na "czystość moralną" podwładnych, miał duże zastrzeżenia do życia prywatnego Liebehenschla i od 1943 r. jego kariera zaczęła przygasać. Kiedy trafił do Auschwitz był przekonany, że zawdzięcza to intrygom, o które oskarżał Hoessa. Po przyjeździe okazało się, że willę komendanta zajmuje żona i dzieci poprzednika, choć ten był już w Berlinie. Liebehenschel dostał mieszkanie zastępcze, co go bardzo ubodło.
W Auschwitz rządził pół roku. Jakichś szczególnych ulepszeń w funkcjonowaniu obozu nie wprowadził. Zwierzchnicy oceniali, że był niezbyt energiczny. Nie radził sobie z przygotowaniami do deportacji i zagłady ponad 400 tys. Żydów z Węgier, gdyż budowa nowej rampy kolejowej w Birkenau zbytnio się ślimaczyła. W maju 1944 r. objął komendę obozu na Majdanku, który był praktycznie w likwidacji. Widać jasno, że popadł w niełaskę.
PAP: W maju 1944 r. stanowisko objął Richard Baer.
Piotr Setkiewicz: Był typowym oficerem SS: brutalnym, pewnie niezbyt inteligentnym. Obawiano się, że może nie poradzić sobie z nowymi obowiązkami, dlatego przed rozpoczęciem w maju tego roku zagłady Żydów z Węgier sprowadzono też Hoessa, który został dowódcą garnizonu i tym samym zwierzchnikiem Baera. Były komendant, jako specjalista obeznany w miejscowych realiach, miał dopilnować zagłady Żydów węgierskich i po jej zakończeniu wrócić na swoje stanowisko.
Baer niczym szczególnym się nie wyróżnił, ale też nie musiał. Miał podwładnych, którzy radzili sobie z bieżącym administrowaniem obozu, m.in. zdolnego inżyniera, sprawnie realizującego inwestycje, Karla Bischoffa oraz nadzorującego zatrudnienie więźniów Heinricha Schwarza.
PAP: Czy komendantów różniło coś w podejściu do więźniów?
Piotr Setkiewicz: Taka ocena jest bardzo trudna. Spoglądając na praktykę zarządzania obozem oceniłbym, że Liebehenschel okazywał ludzkie uczucia częściej niż Hoess. Jest w archiwum relacja opisująca jego zachowanie, gdy zauważył, że niektórzy więźniowie wychodząc do pracy mają zniszczone buty. Uznał, że to wbrew regulaminowi i obuwie wymieniono. Trudno ocenić, czy był to rodzaj zrozumienia, czy też egzekwowanie regulaminu. Tak czy inaczej w czasie jego pobytu w Auschwitz nadal jednak masowo zabijano ludzi w komorach gazowych, nadal w obozie przeprowadzano selekcje.
PAP: Po objęciu funkcji w Auschwitz, Liebehenschel zwolnił jednak z bunkra więźniów skazanych na śmierć przez Hoessa.
Piotr Setkiewicz: Być może był to „królewski gest” po „intronizacji”. A może kontrapunkt, manifestacja, że teraz on jest komendantem i może robić, co się mu podoba i zwolnić skazanych przez poprzednika? Trudno ocenić.
PAP: Kim byli ich podwładni?
Piotr Setkiewicz: Oficerowie, podoficerowie zostali przeniesieni do Auschwitz z innych obozów. Hoess we wspomnieniach wielokrotnie podkreślał, że w większości byli ludźmi nieodpowiednimi, kreaturami, których pozbyto się z innych obozów. Udało mu się jednak pozyskać kilku sprawnych oficerów i na nich oparł się tworząc obóz. To m.in. wspomniani już Karl Bischoff, Heinrich Schwarz, czy naczelny lekarz SS Eduard Wirths.
PAP: Jak liczna była załoga obozu?
Piotr Setkiewicz: Późną wiosną 1940 r. liczyła kilkudziesięciu esesmanów. Przed ewakuacją w 1945 r. rozrosła się do niemalże 4 tys.
PAP: To byli tylko Niemcy?
Piotr Setkiewicz: Niemcy z Rzeszy lub volksdeutsche, którzy zadeklarowali narodowość niemiecką np. w Rumunii lub na Węgrzech. Rządy tych państw zgadzały się, by pełnili służbę w zbrojnych formacjach niemieckich. Było też ponad stu Ukraińców, ale ich obecność można uznać za nieudany eksperyment. W 1943 r. pełnili przez trzy miesiące służbę wartowniczą. Kilkunastu zdezerterowało. SS ich dopadło i zastrzeliło. Pozostałych rozproszono po innych obozach. Byli też volksdeutsche z terenów II Rzeczpospolitej, którzy znali język polski. O niektórych więźniowie mówili z sympatią, o większości jednak źle.
Pod koniec istnienia obozu, zwłaszcza wśród szeregowych i podoficerów, pojawiło się sporo „ozdrowieńców” i weteranów I wojny, którzy się nie nadawali na front. W porównaniu z poprzednikami zachowywali się wobec osadzonych dość przyzwoicie. Ale wtedy mogli się już spodziewać, że Niemcy wojnę przegrają.
PAP: Członkiem załogi był przeprowadzający egzekucje Gerhard Palitzsch. Jego nazwisko wzbudzało grozę. Był nim też volksdeutsch z Bielska Edward Lubusch, który pomaga więźniom, a w końcu dezerteruje z SS. Co decydowało o wyborze postawy?
Piotr Setkiewicz: Po części wynikało to z chęci zrobienia kariery. Żeby awansować należało się wyróżniać, choćby srogim stosunkiem do więźniów. Wielu, zwłaszcza w późniejszym okresie, starało się jednak w Auschwitz „zadekować”. Na froncie można było zginąć, a tu służba była spokojna. Można było w czasie wolnym iść na piwo, do kina. Niektórzy członkowie załogi sprowadzali rodziny, a wtedy dostawali odebrany uprzednio Polakom dom z ogrodem.
Zresztą, jeśli ktoś miał opory natury moralnej, nie musiał się angażować w bicie więźniów. Esesman, który pełnił w Auschwitz służbę stojąc na wieży wartowniczej, mógł nie zabić nikogo i po latach oszukiwać się, że nie zrobił niczego złego. Po wojnie nawet lekarze SS zaangażowani w selekcję deportowanych Żydów, nie do końca dostrzegali swą winę. Przecież nikogo nie zabili. Wykonywali tylko rozkazy dzieląc Żydów na zdolnych i niezdolnych do pracy. Gdyby ci drudzy nie trafili do komory gazowej i tak by umarli z głodu, a to śmierć znacznie gorsza. Tak sobie radzili z problemami moralnymi.
Dla nas jest jednak oczywiste, że każda służba w obozie była współudziałem w zbrodni. Bez esesmana, który liczył złote zęby wyrwane ofiarom Auschwitz nie przynosiłoby zysku. Każdy był trybikiem w machinie z komorami gazowymi.
Piotr Setkiewicz: Esesman, który pełnił w Auschwitz służbę stojąc na wieży wartowniczej, mógł nie zabić nikogo i po latach oszukiwać się, że nie zrobił niczego złego. Po wojnie nawet lekarze SS zaangażowani w selekcję deportowanych Żydów, nie do końca dostrzegali swą winę. Przecież nikogo nie zabili. Wykonywali tylko rozkazy dzieląc Żydów na zdolnych i niezdolnych do pracy.
PAP: Jak w tym kontekście oceniać takich esesmanów jak Lubusch?
Piotr Setkiewicz: To mało liczna grupa osób, która podejmowała aktywne działanie, aby pomóc więźniom.
PAP: Czy to ich rozgrzesza?
Piotr Setkiewicz: Ja myślę, że tak. W obozowych warunkach każde działanie na rzecz więźniów mogło uratować im życie. Ci esesmani zachowali się po ludzku. Niekiedy sporo ryzykowali. Tych bardzo nielicznych, którzy ratowali więźniów, rozgrzeszyłbym.
PAP: Dopełnieniem historii Auschwitz były procesy załogi. Hoess i Liebehenschel skończyli na stryczku tuż po wojnie. Baer zmarł w 1963 r. w niemieckim więzieniu, oczekując na proces. Przez Auschwitz przewinęło się jednak ok. 8 tys. osób. Skazano zaledwie kilkaset, głównie na kilka lat więzienia.
Piotr Setkiewicz: To m.in. efekt pewnej inercji systemu sprawiedliwości, który nie był w stanie poradzić sobie z właściwą oceną i ukaraniem sprawców. Także w Polsce, jeśli pominąć dwa główne procesy przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Warszawie i Krakowie. Skazano na śmierć Hoessa, Liebehenschla i kilkudziesięciu esesmanów. Sędziowie w sądach okręgowych często nie radzili sobie jednak z problemem osądzenia sprawców. Brakowało dowodów i świadków. W rezultacie większość oskarżonych otrzymało wyroki kilku lat więzienia.
Nie radziło sobie z tym także sądownictwo niemieckie. Łatwo było zdobyć podstawę do skazania komendanta i wyższych oficerów, ale już kierowca z kolumny samochodowej mógł dowozić ofiary do komór gazowych lub żywność do podobozów. Wątpliwości interpretowano na korzyść oskarżonych. Zresztą z końcem lat 60. procesy niemal ustały.
PAP: Dziś znów słyszymy o procesach członków załogi Auschwitz.
Piotr Setkiewicz: Z całym szacunkiem dla pracy niemieckich prokuratorów - bardzo wątpię, aby udało się teraz doprowadzić kogokolwiek z byłych esesmanów z Auschwitz do więzienia. Oni mają przecież po 90 lat. Ważne jest jednak zadośćuczynienie moralne. Aby opinia publiczna poznała prawdę, także aby ów esesman, który w swoim przekonaniu nic złego nie uczynił, dowiedział się, że w powszechnej ocenie jest zbrodniarzem.
Rozmawiał Marek Szafrański (PAP)
szf/ ls/ mjs/ agz/