Niepokój wynikający z odczucia ogólnie pojętego kryzysu wartości i przesłanie, że bardzo potrzebujemy wspólnoty, to wspólne cechy polskich filmów walczących w tym roku o Złote Lwy – mówi dyrektor artystyczny Festiwalu Filmowego w Gdyni Michał Oleszczyk.
PAP: Jubileuszowa 40. edycja festiwalu w Gdyni trwa od poniedziałku, zakończy się w sobotę. O główną nagrodę dla najlepszego filmu walczy 18 produkcji. Jakie tematy podejmują polscy reżyserzy, o czym opowiadają? Czy jest jakiś element, który te filmy łączy?
Michał Oleszczyk: Tegoroczny konkurs główny to moim zdaniem jeden z najbardziej różnorodnych konkursów w historii tego festiwalu. Mamy w nim kino bardzo intymne, jak "Chemia" Bartka Prokopowicza i kino epickie, jak "Hiszpanka" Łukasza Barczyka. Są filmy historyczne – jak "Letnie przesilenie" Michała Rogalskiego, ale też kameralne, rozegrane przez dwoje aktorów, jak "Noc Walpurgi" Marcina Bortkiewicza, nakręcony w czerni i bieli.
W większości tych historii pojawia się wątek wspólny: odczucie ogólnie pojętego kryzysu wartości. Jest w tych filmach - tak różnych nawet, jak "Córki dancingu" Agnieszki Smoczyńskiej czy "Body/Ciało" Małgorzaty Szumowskiej – poczucie, iż nasza wspólnota utraciła gdzieś "punkt zaczepienia", zakorzenienia. Twórcom towarzyszy niepokój - czy to dotyczący spraw metafizycznych, jak w filmach Szumowskiej i Barczyka, czy kwestii moralnych, zwłaszcza w filmie Dariusza Gajewskiego "Obce niebo". W "Obcym niebie" chodzi przecież o niepewność losu imigranta. To dramat psychologiczny o Polakach żyjących w Szwecji, którzy nie do końca rozumieją zasady rządzące tamtym światem i z tego powodu wpadają w tarapaty. W "Nowym świecie" we wspólnej reżyserii Elżbiety Benkowskiej, Łukasza Ostalskiego i Michała Wawrzeckiego mamy z kolei pokazanych imigrantów w Polsce (m.in. historia żony białoruskiego opozycjonisty - PAP), którzy u nas, w naszej polskiej rzeczywistości, starają się odnaleźć, jednak okazuje się to o wiele trudniejsze niż się wydawało.
Mówiąc więc o filmach z tegorocznego konkursu głównego, powiedziałbym: to swoiste kino moralnego niepokoju. Jednak nie w takim sensie, jak filmy z lat 70., gdy wróg był łatwo definiowalny. Teraz nie potrafimy tego wroga do końca zdefiniować: czujemy, że coś jest nie tak, ale co konkretnie, nie daje się wypowiedzieć.
PAP: Chodzi o poczucie zagrożenia, nierozumienia czegoś?
M.O.: Tak. O niepewność i strach, wynikający między innymi z tej niepewności. Wiele historii opowiadanych w tych filmach jest podszytych niepokojem. Nie wiemy, dokąd zmierzamy. W miejsce tej niepewności tworzymy mity, nowe legendy. Świetnym tego przykładem jest "Hiszpanka". A także "Córki dancingu" Smoczyńskiej – autorka tego filmu, nawiązując do baśni Hansa Christiana Andersena, opowiada o małych syrenkach w realiach Warszawy początku lat 90. W rezultacie powstaje kampowa baśń dla dorosłych.
Dostrzegam w tych filmach poszukiwanie zakorzenienia, mitu, wartości, czego najlepszym podsumowaniem jest chyba film Jerzego Skolimowskiego "11 minut", w którym mamy mikroukładankę: kilkanaście opowieści o różnych bohaterach zjednoczonych udziałem w pewnej katastrofie. Ci bohaterowie poruszają się w świecie bez wspólnoty: każdy ma swoją, odrębną trajektorię.
Niepokój, o którym mówię, jest zresztą obecny także w kinie światowym. Wiąże się z Rosją, Syrią, kryzysem ekonomicznym i końcem dominacji Zachodu. Ten lęk jest, nie da się go wyprzeć. Dobrze, że kino stara się go opisywać i nie jest eskapistyczne. Polskie kino na pewno eskapistyczne nie jest. Nawet kino gatunkowe – myślę tu np. o "Ziarnie prawdy" Borysa Lankosza – stara się u nas opisywać wycinek rzeczywistości, wycinek historii. "Ziarno prawdy" sięga do konkretnych wydarzeń historycznych (do etnicznych i kulturowych napięć, które na ziemiach polskich miały i poniekąd mają miejsce). Nasze polskie kino nigdy nie jest beztroskie. Staramy się zrozumieć naszą trudną rzeczywistość, naszą historię, a potem o tym opowiadać.
Michał Oleszczyk: Mówiąc więc o filmach z tegorocznego konkursu głównego, powiedziałbym: to swoiste kino moralnego niepokoju. Jednak nie w takim sensie, jak filmy z lat 70., gdy wróg był łatwo definiowalny. Teraz nie potrafimy tego wroga do końca zdefiniować: czujemy, że coś jest nie tak, ale co konkretnie, nie daje się wypowiedzieć.
PAP: Czy ów niepokój wyczuwany przez Pana w konkursowych filmach jest charakterystyczny dla konkretnego pokolenia? Dla młodszych reżyserów, czy starszych?
M.O.: O dziwo, ten niepokój udziela się wszystkim. Od Skolimowskiego-nestora, po Agnieszkę Smoczyńską, debiutantkę.
Oczywiście nie jest tak, że w tym konkursie nie ma filmów, które nazwałbym optymistycznymi. Bo one są - tyle, że stanowią mniejszość. Na przykład "Moje córki krowy" Kingi Dębskiej: to komedia obyczajowa trochę w tonie "Czułych słówek", czyli mamy połączenie komedii i dramatu. Pokazywane są śmiesznostki z życia rodzinnego, a z drugiej strony - śmiertelna choroba. "Moje córki krowy" to według mnie film, który ma szansę spodobać się bardzo wielu widzom. Są w nim fantastyczne kreacje aktorskie: Mariana Dziędziela, Marcina Dorocińskiego, Agaty Kuleszy, Gabrieli Muskały. Ton komediowy połączono z mówieniem o pewnych sprawach bardzo serio.
PAP: Czy twórcy konkursowych filmów stawiają w nich pytania, czy próbują formułować odpowiedzi?
M.O.: Raczej zadają pytania. Chociaż, z drugiej strony, mam wrażenie, że jedna odpowiedź się z tych różnych opowieści wyłania: taka, że bardzo potrzebujemy wspólnoty. Potrzebujemy poczucia przynależności. Żyjemy w świecie zatomizowanym, podzielonym, ale chcielibyśmy najwyraźniej, żeby było inaczej.
Bardzo dobrym przykładem będzie jest najnowszy film Janusza Majewskiego "Excentrycy czyli po słonecznej stronie ulicy". Akcja rozgrywa się w Polsce po II wojnie światowej. Film opowiada o pasjonacie jazzu, który tworzy muzyczną grupę wbrew naciskom władz, dla których jazz jest muzyką "zgniłego Zachodu". Jednak właśnie ta grupa, tych ekscentryków - ludzi, którzy na polskiej prowincji niedługo po wojnie pokochali jazz i muzykują - stanowi fantastyczny wyraz potrzeby wspólnoty. Majewski mówi mniej więcej tyle: "Tak, jest bardzo trudno, historia nas zmieliła, jednak szukamy czegoś wspólnego, co nas będzie łączyć". Podobnie jest w "Córkach dancingu", gdzie mamy z kolei szemrany klub disco, który jednak właśnie w tamtej Warszawie lat 80. i początku lat 90., lat dziwnych biznesmenów, absurdalnych karier etc., jest jakaś wspólnota, trochę jak z "Kabaretu" Fosse’a. Inny konkursowy film, "Hiszpanka", opowiada o Powstaniu Wielkopolskim, jedynym zwycięskim. I znowu: bohaterem zbiorowym jest Polska, uosobiona tu przez grupę spirytystów starających się chronić Ignacego Jana Paderewskiego, a w domyśle wspólnotę narodową.
PAP: Niedawno świętowaliśmy w Polsce 25-lecie wolności. Może to dobry czas na podkreślanie potrzeby wspólnoty?
M.O.: To absolutnie dobry czas. To nas wszystkich dotyczy i nie uciekniemy od tych kwestii, nie mamy wyboru.
PAP: Nota bene filmy, które o tym opowiadają, pokazywane są na festiwalu odbywającym się na Wybrzeżu.
M.O.: Właśnie. Stocznia jest niedaleko, a razem z nią wciąż żywy ładunek symboliczny.
PAP: W apel dotyczący potrzeby wspólnoty wpisał się w tym roku w Gdyni także Andrzej Wajda. Pierwszego dnia festiwalu podczas ceremonii otwarcia wyemitowano krótki film z jego wypowiedzią skierowaną do środowiska filmowców. "Tylko razem! Wtedy zwyciężymy" – przekonywał.
M.O.: Andrzej Wajda zaapelował o wspólnotowość środowiska. Mówił, że dobrze by było, gdyby filmowcy myśleli o sobie jako o grupie ludzi, również przyjaciół. Wspominał, że tak właśnie było z polskim kinem po wojnie; że zjednoczyła się wtedy grupa ludzi, którzy pomagali sobie, wspólnie starali się zrozumieć rzeczywistość i dla polskiego kina miało to fantastyczne skutki. Czy teraz coś takiego jest? Uważam, że nie – a jeśli tak, to dopiero to się rodzi. Ale dobrze by było to tworzyć. Myślę, że festiwal w Gdyni może w tym pomagać.
PAP: Czy Pana zdaniem polskie kino to kino odważne? I czy publiczność dałaby reżyserom "zielone światło" na tworzenie filmów, które na przykład przełamują tabu, podejmują bardzo kontrowersyjne tematy? Pod koniec sierpnia na polskie ekrany wszedł okrzyknięty sensacją tegorocznego festiwalu w Cannes film francuskiego reżysera Gaspara Noe "Love", w którym pokazano bardzo śmiałe sceny erotyczne. Podczas projekcji w polskich kinach zdarzało się, że widzowie, zszokowani, opuszczali salę w połowie seansu.
M.O.: Nie sądzę, żeby taki film, jak "Love", szybko powstał w Polsce, ale nie sądzę też, by powstał prędko w Stanach Zjednoczonych. Mamy w naszej kulturze pewien problem z opisywaniem seksualności. Mimo to mam pozytywne wrażenie, że stopniowo coś się pod tym względem zmienia - także w związku z tym, że docierają do mnie dobre sygnały o nowym projekcie Katarzyny Rosłaniec. Erotyzm - nie licząc takich reżyserów, jak Walerian Borowczyk - był mało eksplorowanym tematem w kinie polskim. To jeden z "tematów nieodrobionych".
Zarazem jednak widać w niektórych twórcach gotowość do realizowania filmów bardzo odważnych. Takim twórcą może być w moim przekonaniu na przykład Kuba Czekaj, młody reżyser, którego film "Baby Bump" uhonorowano parę dni temu na festiwalu w Wenecji wyróżnieniem Queer Lion.
Po to stworzyłem na festiwalu w Gdyni nową konkursową sekcję, "Inne spojrzenie", aby pokazywać takie właśnie filmy: odważne, których twórcy nie boją się eksperymentu. Chcę to wspierać. W tym roku w sekcji "Inne spojrzenie" pokazujemy m.in. "Baby Bump" oraz dwa filmy stworzone przez reprezentantów świata sztuki: "Performera" Macieja Sobieszczańskiego i Łukasza Rondudy oraz "Walsera" Zbigniewa Libery.
A wracając do "Love" Gaspara Noe: zwróćmy uwagę, że ten film wszedł w Polsce na ekrany kin i był normalnie dystrybuowany i dyskutowany. A są przecież kraje, w których na to nie pozwolono.
Michał Oleszczyk: Uważam, że następna dekada w polskim kinie to powinien być czas doprecyzowania tematów i wielkiej nauki udoskonalania scenariuszy. Już pokazaliśmy, że umiemy. Potrafimy zrobić wystawne widowisko, jak "Miasto 44". Potrafimy zrobić biograficzny film, jak "Bogowie". Potrafimy zrobić coś tak odmiennego estetycznie, jak "Ida".
PAP: Kiedy myśli Pan o najnowszym kinie polskim, na tle światowego, jakie określenia przychodzą Panu na myśl jako pierwsze?
M.O.: Po pierwsze: wielka energia. Po drugie: wielkie możliwości. Po trzecie: inspirujące "zagubienie tematyczne". Twórcy pytają siebie samych: o czym powinniśmy opowiadać, gdzie szukać tematów? A już okres tuż po Oscarze przyznanym za "Idę" to bardzo dobry moment dla naszego kina. Tym bardziej, że po 10 latach funkcjonowania Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej jest naprawdę lepiej. O wiele łatwiej jest teraz zrobić w Polsce debiutancki film. Dziesięć lat temu tak nie było.
Uważam, że następna dekada w polskim kinie to powinien być czas doprecyzowania tematów i wielkiej nauki udoskonalania scenariuszy. Już pokazaliśmy, że umiemy. Potrafimy zrobić wystawne widowisko, jak "Miasto 44". Potrafimy zrobić biograficzny film, jak "Bogowie". Potrafimy zrobić coś tak odmiennego estetycznie, jak "Ida".
OK, skoro umiemy robić dobre filmy, zastanówmy się teraz, co jest dla nas ważne i o czym chcemy opowiadać widzom. W filmach, które można zobaczyć w tym roku w Gdyni, już się trochę tego pojawia – są podejmowane tematy imigracji, problemów społecznych, potrzeby wspólnoty. Jeśli chodzi o następne 10 lat w polskim kinie, jestem optymistą.
Rozmawiała: Joanna Poros (PAP)
jp/ agz/