On "ma sukces, poklask, pieniądze", więc "czego chcieć więcej?"; ona żyje w świecie ideałów, co dla niego jest powodem do żartów - opowiada PAP o bohaterach komedii romantycznej "Planeta singli" Maciej Stuhr. Scenariusz filmu konsultowano w Hollywood - wyjawił aktor.
PAP: "Planeta singli", w której gra Pan z Agnieszką Więdłochą, wchodzi w piątek do kin. Po pierwszych pokazach dla dziennikarzy krąży opinia, że "powstała dobra polska komedia romantyczna". Ciekawe jest m.in. to, kto odpowiada za produkcję - są to były szef artystyczny festiwalu w Gdyni Michał Chaciński i były dyrektor zarządzający Stowarzyszenia Nowe Horyzonty, które organizuje we Wrocławiu festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty, Radosław Drabik. Chaciński i Drabik są też współtwórcami scenariusza, napisanego przez grupę scenarzystów na podstawie noweli Urszuli Antoniak.
Maciej Stuhr: Z tymi panami wiąże się cała historia. Ja miałem przyjemność być do tego filmu zaangażowany jako jeden z pierwszych. Oprócz scenarzystów - i to też nie wszystkich. Przyszli wtedy do mnie Michał z Radkiem i powiedzieli: "Już napracowaliśmy się przy filmach przy okazji festiwali, teraz chcemy filmy tworzyć". Ja na to: "Super, to co robimy? Jakieś historie o chorobach, o Żydach czy o bezrobotnych górnikach na Śląsku?". Oni: "Nie, chcemy zrobić komedię romantyczną - dobrą, której nie będziemy się wstydzić". Ja: "Chyba zwariowaliście?!". Oni: "Naprawdę chcemy to zrobić". Ja: "Ale wiecie, że to właściwie niewykonalne w tym kraju (nie wiadomo dlaczego)?". Oni: "Wiemy, wiemy. Jest jakiś kłopot, ale chcemy się dowiedzieć, na czym on polega i go przezwyciężyć".
Od tamtego czasu, a było to prawie trzy lata temu, chłopaki pisali scenariusz, z pomocą pozostałych scenarzystów. Ja co parę miesięcy się włączałem, czytając kolejną wersję tekstu, mówiłem, co mi się podoba, a co nie. Raczej mi się nie podobało, bo jestem dość kręcącym nosem czytelnikiem scenariuszy, przez co niektórzy scenarzyści obrażają się na mnie. Bo mówię, co mi w tekście nie gra, co jest moim zdaniem fałszywe, sztuczne. Mówię, bo uważam, że jest moment, by poprawić złe rzeczy i powalczyć, byśmy zrobili jak najlepszy film.
W warunkach polskich różnie z tym bywa, bo nasi scenarzyści bardzo lubią to, co piszą. Stawiają kropkę po słowie "koniec" i myślą, że dzieło jest skończone. Potem pytają, co myślisz, ale naprawdę chcą, by ich chwalić. A gdy się im powie, co jest nie w porządku, obrażają się. W przypadku "Planety singli" tak nie było. Wszyscy na etapie prac mieli świadomość, że ten scenariusz może i musi być lepszy.
PAP: Podobno scenariusz "Planety singli" konsultowano z fachowcami z Hollywood.
M.S.: Tak. Prawie dwa lata trwała praca nad tym tekstem, łącznie z wysyłaniem go do Ameryki na tzw. doctoring, by tamtejsi specjaliści, którzy na kinie zjedli zęby, przekazali swoje uwagi. Własne kontakty amerykańskie uruchomił w związku z tym scenariuszem reżyser "Planety singli" Mitja Okorn. Dołączył do naszej drużyny w ostatnim roku. A kontakty amerykańskie uruchamiał także wtedy, gdy kręciliśmy pierwszą część "Listów do M." (2011, w reż. Okorna, z Maciejem Stuhrem w obsadzie - PAP). W przypadku obu filmów byli to ci sami ludzie.
Maciej Stuhr: Prawie dwa lata trwała praca nad tym tekstem, łącznie z wysyłaniem go do Ameryki na tzw. doctoring, by tamtejsi specjaliści, którzy na kinie zjedli zęby, przekazali swoje uwagi. Własne kontakty amerykańskie uruchomił w związku z tym scenariuszem reżyser "Planety singli" Mitja Okorn.
PAP: Mówi się, że komedia to jeden z najtrudniejszych gatunków, bo humor może być głupi, sztuczny, drewniany i nie działać na widza.
M.S.: To prawda. Oczywiście na końcu przychodzą tacy ludzie jak ja, aktorzy, którzy muszą ożywić litery ze scenariusza. Sprawić, by widzowie albo utożsamili się z bohaterami, polubili ich, albo ich odrzucili; albo się na nich wkurzyli, albo wkurzyli razem z nimi. Im lepiej napisany scenariusz, tym łatwiejsza rola dla aktora. Gdy w tekście są mielizny, złe dialogi, musimy nadrabiać. Aktorzy mają w sobie taki mechanizm, że jeśli coś jest źle napisane, próbują to ratować. Bo przecież firmują film własną twarzą, są w współodpowiedzialni za to, co wypowiadają. Jeśli mają drewnianą kwestię, coś jest bardzo źle napisane, aktor jest w kłopocie - bo źle zagra i to pójdzie na jego rachunek. Więc zawsze próbujemy ze wszystkich sił.
Komedia romantyczna, jak np. horror, zaliczana jest do kina gatunkowego, z którym w Polsce nie jest najlepiej. Można się zastanawiać, dlaczego są u nas słabe komedie romantyczne i prawie nie ma horrorów. Kino gatunkowe musi spełniać precyzyjne kryteria, trzymać się prawideł, które widz zna i które na widza działają. Wiadomo, że potwora w horrorze nie można pokazać zbyt szybko, bo przestanie straszyć, on się musi czaić za rogiem. Wiadomo, że w komedii romantycznej bohaterowie muszą w pewnym momencie przeżywać kryzys w swojej relacji i być od siebie jak najbardziej oddaleni - po to, by na końcu się połączyć.
Są prawidła wymyślone dawno temu. Widz je zna i lubi grać w tę grę. Idzie do kina i wie mniej więcej, co się będzie działo, że bohaterowie się zakochają, będą mieć kłopoty, a na końcu się połączą. Nikt nie spodziewa się trzęsienia ziemi, przeciwnie, widz oczekuje, że dostanie w ramach swoich oczekiwań coś ciekawego, intrygującego. Ale żeby ogień z wodą połączyć, trzeba się nagłówkować. Jestem wdzięczny producentom "Planety singli" i reżyserowi, że podjęli ten trud i walczyli o jakość scenariusza.
PAP: Scenariusz "Planety singli", komedii romantycznej, napisany został przez grupę mężczyzn. Stereotyp na temat mężczyzn jest taki, że nie lubią za bardzo mówić o uczuciach. Opis tej historii brzmi: "Ania jest uroczą, romantyczną, ale niezbyt pewną siebie nauczycielką, poszukującą idealnego mężczyzny na internetowych portalach. Przypadkiem w walentynkowy wieczór spotyka showmana Tomka, który prowadzi najpopularniejszy i najbardziej kontrowersyjny program telewizyjny w kraju. Zachwycony niepoprawnym romantyzmem Ani, Tomek proponuje jej, by została bohaterką show – ona będzie umawiać się na randki przez internet, a on w swoim programie pokaże prawdziwą twarz facetów flirtujących w sieci i wyśmieje naiwność kobiet szukających tam ideału".
M.S.: Przy czym sam pomysł na historię, czyli pierwszą nowelkę, jest, przypomnijmy, autorstwa Uli Antoniak. Co do okazywania uczuć przez mężczyzn: żyjemy w kulturze, w której oczekuje się, że facet powinien być twardy. I mimo całej tej mody na metroseksualność chłopaki jednak nie płaczą. Mężczyzna nie jest wychowywany na romantyka, który ujawnia słabości. Z męskiego punktu widzenia okazywanie uczuć to pokazywanie własnych słabości. A jeśli pokażę, wobec czego jestem bezbronny, to "tutaj mnie macie". Dlatego faceci są często zablokowani - bo czego innego uczono ich w dzieciństwie i młodości. Jednak prawda jest taka, że drzemią w nich niekończące się pokłady uczuć i gdy są odgrodzeni od otoczenia za ścianą domu tak naprawdę wszyscy chcą się przytulać, tak jak dziewczyny. Gorzej, jeśli pojawią się obserwatorzy. Wtedy panowie udają, że uczuciowość kompletnie ich nie interesuje.
W filmie poruszamy się w kręgu stereotypów. Ale dla nas, twórców komedii, to dobrze, bo można się dzięki temu pośmiać, ponabijać. W "Planecie singli" mamy cały pióropusz mężczyzn, z którymi bohaterka - grana przez Agnieszkę Więdłochę - spotyka się, randkuje, szukając jednego-jedynego. Nie jest to łatwe, bo mamy do czynienia z całym wachlarzem męskich dziwactw prezentowanych na ekranie.
PAP: Temat - randkowanie przez internet - nie jest szczególnie nowy.
M.S.: Mamy w tej historii zderzenie dwóch wątków. Jednym jest właśnie szukanie drugiej połówki w sieci, co dla niektórych postaci, np. mojego bohatera, jest powodem do zgrywy, niewybrednych żartów. Rzeczywistość może jednak zaskoczyć. Ja sam nie bardzo wyobrażam sobie znalezienie miłości przez internet, ale nie zmienia to faktu, że wśród moich znajomych są osoby, które poznały partnera przez internet i tworzą dziś fajne, wartościowe związki. Możemy się z tego nabijać, ale do czasu, bo fakty świadczą przeciw nabijającym się.
Te poszukiwania są w filmie dość zabawnie połączone z motywem, który też już znamy - wątkiem Kopciuszka, zwykłej dziewczyny. Bohaterka zderza się z celebrytą Tomkiem Wilczyńskim - w jego roli ja - który prowadzi najpopularniejszy w kraju show, jeździ świetnym samochodem i ma wypasione mieszkanie.
PAP: Kopciuszek? To chyba trochę nie na czasie. Teraz "moda" jest raczej na kobiety silne, przebojowe.
M.S.: Bohaterka tej komedii znajduje się na drugim końcu łańcucha pokarmowego. Takich ludzi Tomek Wilczyński zwykł "jadać na śniadanie". Jest dziewczyną żyjącą w świecie ideałów, co dla mojego bohatera stanowi powód do, jak mawia gimbaza, totalnej beki. Tomek ma z tej dziewczyny, z tego, że ona marzy o rycerzu na białym koniu, niezły ubaw. On uważa, że świat tak nie wygląda. Przynajmniej świat Tomka tak nie wygląda.
Rzeczywiście bohaterka jest dziewczyną, o której śmiało można powiedzieć, że jest niemodna. Jej wydaje się oczywiste, czego oczekuje od świata i mężczyzn. Tymczasem okazuje się, że w wyniku tej właśnie wiedzy trudno jej znaleźć drugą połówkę. Bo każdy facet, którego ona spotyka, "ma coś nie tak". Ona szuka normalności, opiekuńczości i odpowiedzialności, chce ułożyć sobie z kimś proste, dobre, ciepłe życie. Tymczasem trafia albo na alkoholika, albo faceta, który ma przerost ego, albo takiego, który ma problem z zazdrością.
Na czym polega "planeta singli"? Nie mówię o tytule filmu, lecz o pewnym zjawisku: ludzi, którzy żyją samotnie i trudno im stworzyć stały związek. Na tym, że stawiamy sobie w wyobraźni warunek: szukamy kogoś, kogo cechy są dla nas, w naszej wyobraźni, normalnością - zwykłego, prostego, dobrego człowieka. I okazuje się, że to warunki, które eliminują 90 proc. naszych możliwych wyborów. Dziwny paradoks, ale tak jest.
Tomek to bardzo inteligentny facet, który zawodowo naprawdę potrafi robić to, co robi. Jest przebojowy, skuteczny, zabawny i bystry. Ale jednocześnie jest dużym chłopcem, który nie chce wziąć odpowiedzialności za własne życie. On ma, mogłoby się wydać, dobre życie. Ma kupę kasy. Ma tyle dziewczyn, ilu zapragnie - ale żeby spędzić z dziewczyną więcej niż 15 minut to już dla niego wyzwanie. I on nie widzi w tym problemu. Jego zderzenie z naszym Kopciuszkiem coś mu uświadomi.
Maciej Stuhr: Stawiamy sobie w wyobraźni warunek: szukamy kogoś, kogo cechy są dla nas, w naszej wyobraźni, normalnością - zwykłego, prostego, dobrego człowieka. I okazuje się, że to warunki, które eliminują 90 proc. naszych możliwych wyborów. Dziwny paradoks, ale tak jest.
PAP: Dlaczego Pana zdaniem tak inteligentny facet żyje w sposób - jak sam zrozumie - niekoniecznie dla siebie korzystny?
M.S.: Wydaje się, że z wygody, z nudów i ze strachu przed zmąceniem czegoś, co w jego mniemaniu dobrze funkcjonuje: "to jest fajne życie, są imprezy, wszystko gra". A gdyby miał to nagle zmieniać: żenić się, kupować pieluchy, wszystko stanęłoby na głowie. Czy mu się chce podejmować taki trud? Po co on ma to robić, skoro jest mu dobrze i wygodnie? Jednak co do poświęceń, trzeba Tomkowi oddać, że pod względem zawodowym on bardzo się poświęca.
Ja mogę śmiało ocenić, z mojej własnej perspektywy, że jeśli odnosimy taki sukces i jesteśmy na świeczniku, zawód może wchłonąć nas bez reszty. Nie ma czasu na nic innego.
PAP: A życie osobiste?
M.S.: Bywa, że po jakimś czasie są to tylko ochłapy, które się rzuca komuś tam. Pół biedy, jeśli to jest jedna, ta sama osoba lub krąg osób. Ale wśród ludzi, którzy odnieśli taki zawodowy sukces, są i tacy, którzy w ogóle nie chcą wciągać w ten interes na stałe kogoś drugiego. Są dobrzy w tym, co zawodowo robią, skuteczni, idą do przodu. A to realizuje 90 proc. ich potrzeb w życiu. Mają sukces, mają poklask, mają pieniądze. Więc "czego chcieć więcej"?
PAP: Potrzeby emocjonalne Tomka zaspokaja, okazując mu sympatię, publiczność. Być może "w zastępstwie", bo to samo mogłaby dać mu jedna osoba.
M.S.: Jest coś w tym rodzaju. Ja też czasami toczę podobną walkę z samym sobą. Bardzo dużo pracuję, spędzam w pracy połowę życia. I jeśli mi się coś sprawdza, jeśli jest OK... Jest to dla mnie - ta praca - fizycznie trudne, czasem też psychicznie, ale z drugiej strony, jeśli umiem coś zrobić, jeśli mówię żart, a ludzie się śmieją, to rzeczywiście jest to jakaś nagroda dla mnie w sensie psychologiczno-emocjonalnym. Myślę, że trzeba dużego samozaparcia, aby codzienność domowo-rodzinną przedkładać ponad to, powiedzieć: "nie, za ten występ dziękuję, ja sobie teraz posiedzę w domu i ugotuję rodzinie kolację".
PAP: Wracając do bohatera w kontekście trwałego związku: powiedział Pan, że Tomek nie chce "podejmować trudu".
M.S.: W przypadku przebojowego człowieka, który ma tak ugruntowaną pozycję w zawodowym środowisku bywa często tak, że to świat się do niego dostosowuje, a nie on do świata - i ten człowiek się przyzwyczaja. Tomek mówi, że "chce mieć taką a taką scenografię", że "tamta mu się nie podoba", że "mają ją stąd zabrać" i tak się dzieje. On, krótko mówiąc, stawia warunki na prawo i lewo. A związek na tym nie polega. W normalnym związku trzeba dostosować do siebie potrzeby dwóch osób - na zbliżonych zasadach i prawach, przy zbliżonych obowiązkach. Wielu ludzi sukcesu może mieć z tym problem: że nagle, w domu, świat przestaje dziać się według ich reguł, a oni muszą się dostosować.
PAP: Może wtedy, Pana zdaniem, wystąpić problem z pokorą?
M.S.: Tak. I problem z komfortem. A do tego dochodzi często wojna ego. Ja nigdy nie wyobrażałem sobie za bardzo, bym mógł związać się prywatnie z aktorką, czyli partnerką wykonującą ten sam zawód, bo pewnie bałbym się rywalizacji. Na pewno bałbym się, że pod jednym dachem byłoby zbyt dużo ego zgromadzonego na małej powierzchni. Trudno wtedy o poczucie, jak życie wygląda naprawdę. Nie oceniam kolegów z branży, którzy wiążą się z kimś z tego samego środowiska, bo w naszym środowisku jest wiele fantastycznych związków. Ja jednak bardzo potrzebuję kotwicy w normalnym życiu. Obawiam się, że gdybym związał się z kimś odrealnionym, jakim trochę ja jestem, to byśmy gdzieś odfrunęli.
PAP: Jeśli chodzi o komedie romantyczne: ma Pan swoje ulubione zagraniczne filmy z tego gatunku?
M.S.: Niekwestionowanym numerem jeden są dla mnie "Cztery wesela i pogrzeb". To film, na którym byłem w kinie chyba cztery razy, a potem w telewizji oglądałem go razy 40 i nie przestaje mnie wzruszać i śmieszyć. W ogóle brytyjskie komedie mają w sobie coś niezwykle wzruszającego. Brytyjczycy są chłodni, kanciaści, a jednocześnie w tym swoim zamknięciu emocjonalnym potrafią być wzruszający. Gdy widzę, jak w takim człowieku-kamieniu rodzi się uczucie, zawsze bardzo to na mnie działa i mocno dotyka.
Nasz film ma wątek, który pojawia się np. w innej brytyjskiej komedii, "Notting Hill": Kopciuszka i celebryty. Fajnie by było, gdybyśmy ogólnie szli z polskimi komediami w podobnym kierunku, jak Brytyjczycy, ale to oczywiście trudne, bo mówimy o najwybitniejszych filmach gatunku.
Rozmawiała: Joanna Poros (PAP)
jp/ agz/