W momencie, kiedy ludzie zaczynają czuć, że mają wpływ na swoje miasto, dzieją się rzeczy magiczne - mówi w rozmowie z PAP Sylwia Chutnik, pisarka, prezeska fundacji MaMa. Jej zdaniem aktywizm miejski to działanie na rzecz zmiany, nie tylko rozumianej lokalnie.
PAP: Z jednej strony często słyszymy, że Polacy niechętnie działają społecznie, z drugiej strony powstaje coraz więcej różnego rodzaju inicjatyw lokalnych, sąsiedzkich. Czy społeczność lokalna może być tym, co zachęca nas do aktywności?
Sylwia Chutnik: Wielokrotnie mówiłam, że w Polsce nie ma kultury działania społecznego, że na osobę, która działa społecznie, mówi się „działacz”, traktuje się to niemal jako obelgę i myśli się o niej podejrzliwie – jak to możliwe, że ktoś chce pracować za darmo? Coś się musi za tym kryć. Albo - skoro pracuje za darmo, to jest frajerem, bo nic z tego nie ma. Tymczasem coraz częściej widzę te „działactwa” właśnie lokalne i wydaje mi się, że coś tutaj ruszyło.
PAP: Powiedziała pani kiedyś, że w zawód działacza wpisane jest rozczarowanie. Czy tym motorem działań w przypadku Polaków musi być niezgoda na zastaną rzeczywistość?
Sylwia Chutnik: Z mojego doświadczenia i współpracy z różnymi ludźmi wygląda to w ten sposób, że zwykle, jeśli ktoś zaczyna działać, wynika to albo z wkurzenia, albo niezgody. Jest coś, co doprowadziło nas do szału i ta wewnętrzna energia kieruje nas najczęściej do jakiejś istniejącej już organizacji pozarządowej. Wtedy taka osoba się zgłasza i mówi: muszę coś zrobić. Zwykle to "coś" jest bliżej niesprecyzowane i to już organizacji rola, żeby coś zaproponować tej osobie.
To działanie jest na bardzo różnych poziomach: czasami lokalnym – zabrudzona piaskownica na placu zabaw, wycięte drzewo na osiedlu - albo na bardzo ogólnym – musimy zrobić coś, żeby wojny zniknęły z naszej planety, czyli coś, co w najbliższych kilku generacjach nie będzie jeszcze załatwione.
Sylwia Chutnik: To, co dzieje się szczególnie w dużych miastach, te lokalne działania, są moim zdaniem ciekawe z punktu widzenia społecznego czy kulturowego. To oznacza, że ludzie wiją sobie małe gniazdka w dużym mieście i sprawiają, że te małe obszary są bardziej w ich rękach, mają na nie większy wpływ niż na całe miasto. Ma to lepszy i szybszy efekt, co dla wielu osób jest ważne, a poza tym zachęca do dalszego działania.
Osoby, które po raz pierwszy robią coś społecznie, mają takie poczucie, że to się zaraz załatwi. Że ktoś przyjdzie i to zrobi albo ja to zrobię, bo się zdenerwowałam i już, i koniec, to kwestia tygodnia czy dwóch. Jednak okazuje się, że to są znacznie bardziej skomplikowane sprawy – zarówno logistycznie, jeśli chodzi o kontakty np. z władzami lokalnymi, ale też potrzebny jest pewien proces, który musi zajść przy zmianie, szczególnie społecznej. To nie jest tak, że uchwali się dobrą ustawę i koniec, potrzebne są także zmiany mentalne.
Wówczas taka osoba rzeczywiście może się rozczarować, bo widzi, że ogrom jej pracy właściwie nie przynosi żadnych rezultatów, a te rezultaty są oczekiwane dość szybko. I często okazuje się, że taka osoba po roku, dwóch, czasem nawet wcześniej, rezygnuje ze swojej pracy społecznej, bo dla niej bardzo ważne są wyniki, które mogłaby zobaczyć - tutaj, teraz, najlepiej na piśmie, ile osób się zmieniło. Tymczasem szczególnie w tych zmianach na ogólnym, szerokim poziomie, zmiany to najczęściej kwestia pokoleń. Więc nie możemy spodziewać się wielkich spektakularnych nagród za to, co robimy, ponieważ być może tych nagród nie dożyjemy.
PAP: Może osoby, które chcą szybko widzieć efekty swojej pracy, powinny angażować się w działania na rzecz społeczności lokalnej i małe, sąsiedzkie inicjatywy? Tu efekty na ogół widać od razu.
Sylwia Chutnik: Myślę, że bardzo ciekawe jest to, że coraz częściej ludzie działają lokalnie - kiedyś na poziomie dzielnic, osiedli, teraz to wręcz domów. Tam rzeczywiście są szybsze efekty i dzięki temu ludzie bardziej czują się odpowiedzialni za to, co robią, częściej też włączają się bezpośrednio w te zmiany. Czyli na przykład, jeśli skrzykują się z sąsiadami, że trzeba zrobić remont klatki schodowej, to nie czekają, aż administracja to zrobi, aż wynajmą kogoś, kto to zrobi, tylko sami chwytają za pędzel, zrzucają się na puszkę farby i po dwóch dniach to jest zrobione. To jest najlepszy sposób, żeby zobaczyć szybko efekty naszej pracy. A także żeby zintegrować się lokalnie.
To, co dzieje się szczególnie w dużych miastach, te lokalne działania, są moim zdaniem ciekawe z punktu widzenia społecznego czy kulturowego. To oznacza, że ludzie wiją sobie małe gniazdka w dużym mieście i sprawiają, że te małe obszary są bardziej w ich rękach, mają na nie większy wpływ niż na całe miasto. Ma to lepszy i szybszy efekt, co dla wielu osób jest ważne, a poza tym zachęca do dalszego działania.
PAP: Czy pani zdaniem tzw. ruchy miejskie rosną w siłę? Np. w Krakowie powstrzymały igrzyska.
Sylwia Chutnik: Ruchy miejskie, tak często się o nich teraz mówi, że sama nie wiem, jaka jest ich definicja. Aktywista miejski - któż to miałby być? Czy babcia, która od lat dokarmia gołębie na skwerku, czy ktoś, kto sprawił, że jest więcej ścieżek rowerowych? Tak naprawdę nie jest to oczywiście tylko kwestia nazewnictwa, ale też tego, w jaki sposób się o tym myśli, na ile mamy realny wpływ i siłę, aby następowały na zmiany w naszym mieście. I to jest moim zdaniem kluczowe. W momencie, kiedy ludzie zaczynają czuć, że mają wpływ, dzieją się rzeczy magiczne.
PAP: Pani nazywana jest aktywistką miejską. Jak zaczęło się pani zaangażowanie, co panią wkurzyło?
Sylwia Chutnik: Wydaje mi się, że często zachowuję się jak taka miejska dozorczyni, która stoi z miotłą, jest wkurzona i głośno komentuje wszystkie nowe plany dotyczące miasta. Ale mam wrażenie, że jestem również osobą tolerancyjną jak na dozorczynię i rozumiem, że są korki, bo budują, ale budują, żeby było lepiej w naszym mieście. Dzięki temu mniej się denerwuję w metropolii.
Ten aktywizm miejski rozumiem nie tylko lokalnie, ale w ogóle jako działanie na rzecz zmiany. Jeśli widzę rodziców z dziećmi w wózkach, którzy nie mogą wejść do jakichś budynków, bo tam nie ma podjazdu czy windy, to dla mnie nie jest najważniejsze, żeby myśleć w kategoriach aktywizmu miejskiego, dla mnie tak naprawdę wpisuje się to w politykę państwa dotyczącą osób, które poruszają się na wózkach lub z wózkami i mają przed sobą bariery architektoniczne. Ten aktywizm miejski jest często bardzo lokalny, ale ja wpisuję go w szereg bardzo rożnych zmian w naszym kraju.
Rozmawiała Agata Kwiatkowska (PAP)
akw/ ura/ as/