David Bowie był artystą poszukującym, nienasyconym – powiedział PAP dziennikarz muzyczny Piotr Metz o autorze „Heroes”, „Young Americans” i „Let’s Dance”. Mógł zrobić jeszcze bardzo wiele - uważa dziennikarz Piotr Iwicki.
Muzyk, aktor, performer, ikona mody David Bowie zmarł w niedzielę, 10 stycznia, w wieku 69 lat. Fani w Londynie układają z kwiatów podobizny swojego ukochanego artysty – przedstawiają okładki najsłynniejszych płyt Bowiego - „Aladdin Sane” czy „Honky Dory”. Południowa dzielnica Londynu, Brixton, w żałobie zamyka kawiarnie, zamiast szyldów restauracji widać napisy „Nasz chłopak z Brixton. Spoczywaj w pokoju”.
Nawet trener angielskiej drużyny piłkarskiej Arsenalu Londyn Arsene Wenger odniósł się do informacji o śmierci Bowiego. „Jego muzyka sprawiła, że moja generacja, urodzonych tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, dostała siły, by pozostać wierna swoim ideałom” – powiedział dziennikarzom francuski trener Arsenalu.
W mediach społecznościowych zmarłego muzyka wspominają koledzy po fachu – Madonna, Kanye West, grupa Pixies. „Mój świat stał się właśnie znacznie uboższym miejscem” – napisał Neil Gaiman, angielski pisarz i scenarzysta.
W poniedziałek rano muzyczny świat zaskoczyła wiadomość o śmierci Davida Bowiego. Tak, jak zaledwie kilka dni wcześniej zaskoczyła informacja o jego powrocie i premierze nowego albumu. „Gdy wracał do świata muzycznego kilka lat temu, udała mu się rzecz dziś niemal niemożliwa – utrzymał to w tajemnicy. Nikt nie podejrzewał, że wróci, że będą nowe piosenki, nowa płyta” – powiedział PAP w poniedziałek dziennikarz muzyczny Piotr Metz.
„Trudno byłoby wymienić wszystkie jego kreacje, wolty artystyczne” – ocenił Metz. „Nie podjąłbym się wyboru najważniejszego epizodu w jego karierze. Czy najlepszy jest okres berliński z końca lat 70., czy bardzo komercyjne – ale wciąż na najwyższym poziomie – lata 80., czy wreszcie eksperymenty z muzyką elektroniczną z lat 90.?” – pytał retorycznie.
Bowie zadebiutował w 1967 roku, jednak dopiero jego drugi album – wydany dwa lata później - przyniósł mu sławę, dzięki utworowi „Space Oddity”. Największe sukcesy święcił na początku lat 70., gdy do sklepów trafiały kolejno „The Man Who Sold The World”, „Honky Dory”, „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars”, „Aladdin Sane”. W ciągu kilku lat Bowie zmienił się z typowego przedstawiciela brytyjskiego popu przełomu lat 60. i 70. w artystę-performera, kreującego kolejne postaci sceniczne i „sztuczną” rzeczywistość, o której śpiewał jako Ziggy – swoje alter-ego.
„Przez całą swoją karierę odkrywał siebie na nowo. Do samego końca, do ostatniej płyty – właśnie wydanej – która też jest albumem nowatorskim, nie tylko jeśli chodzi o jego karierę, ale o muzykę w ogólności. W wieku 69 lat nie wydał sentymentalnej, wspomnieniowej płyty, nigdy nie dał się namówić na zagranie trasy koncertowej, na której grałby swoje najsłynniejsze piosenki. Był artystą poszukującym, nienasyconym” – podkreślił Metz.
Słynny amerykański krytyk muzyczny Lester Bangs nie był fanem tych kreacji. Zarzucał Bowiemu pompatyczność i pretensjonalność – odrywające muzyka od swojej widowni, czyniących z artysty gwiazdę, niedostępną zwykłym śmiertelnikom figurę pół-boga, a także „oderwanie od rzeczywistości”, którą pojmował nie jako kreację, a świat brutalny i istniejący naprawdę.
Ale Bowie w końcu śpiewał i o takim świecie. Płyta „Young Americans”, flirt z muzyką soulową, w gruncie rzeczy była przepełnionym goryczą krążkiem – analizą amerykańskiej rzeczywistości połowy lat 70. Na kolejnych albumach Bowie starał się stworzyć własny „język”, nawiązując do tradycji muzyki gitarowej, jak również elektronicznej czy disco, a nawet jazzu.
Jak zauważył Metz: „zawsze interesowało go jak wykorzystać do swojej kariery nowe media, które owijał sobie wokół palca. Był jednym z pionierów wykorzystania internetu w latach 90. Była to postać bezkompromisowa, prąca do przodu. Zawsze z klasą”.
Dziennikarz Piotr Iwicki przypomniał także o jazzowych akcentach w karierze Bowiego, prace z gitarzystą Patem Methenym czy aranżerką Marią Schneider. „Mieliśmy do czynienia z człowiekiem o wielkim talencie poruszania się po rozmaitych estetykach artystycznych. Mając niemal 70 lat wciąż mógł popchnąć muzykę rockową, popularną, w nowe rewiry, nisze. Mógł zrobić jeszcze bardzo wiele” – ocenił Iwicki.
Za swój bezkompromisowy, „rock and rollowy” styl życia, za to, że nie stronił od używek, zapłacił zdrowiem. W 2004 r. miał zawał serca na scenie, podczas koncertu w Pradze. Wzruszył ramionami; „płacę cenę za swoją przeszłość” – skwitował.
Nie zaśpiewał w Polsce. W latach 70., w drodze z Moskwy do Berlina, Koleją Transsyberyjską, jego pociąg zatrzymał się na kilka godzin w Warszawie. Bowie, zafascynowany szarym, apokaliptycznym widokiem zza okna, wyszedł na krótki spacer po Żoliborzu. Na Placu Wilsona – wówczas Komuny Paryskiej - zaszedł do sklepu z płytami winylowymi, w którym kupił album Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Wykorzystał go na swojej kolejnej płycie „Low”. Jeden z utworów nosi tytuł „Warszawa”, oparty w dużej części na kompozycji „Helokanie” Stanisława Hadyny, twórcę „Śląska”.
W połowie lat 90. planowano koncert Bowiego w Sopocie. Wszystko wydawało się już dopięte, jednak występ odwołano z powodu niewystarczającego zainteresowania widowni. Bilety się nie sprzedawały.
Piotr Jagielski (PAP)
pj/ agz/