Sto lat temu jesień była wyjątkowo brzydka. Kiedy zmieniał się świat, a Polska odzyskiwała niepodległość, ciągle padało. Polacy zaś weszli w listopad 1918 r. już ze świadomością, że – choć jeszcze nieformalnie – mają swoje państwo. A życie toczyło się swoim torem.
W 1918 r. 2 listopada wypadał w sobotę. Słońce wzeszło tego dnia o godz. 6.56, ale fakt ten można było łatwo przeoczyć – było pochmurno, chłodno, a na domiar złego od czasu do czasu padał deszcz. Poprzedniego dnia było tak samo. Święto zmarłych obchodzono skromnie, na cmentarzach nie było tłumów. Dziennikarze tłumaczyli to słabą komunikacją miejską i pewnie wiele w tym racji – cmentarz na Powązkach oraz ten na Bródnie leżały na zupełnych peryferiach Warszawy i żadne tramwaje tam nie dochodziły. Stanowiło to zresztą okazję do dodatkowego zarobku dla co bardziej przedsiębiorczych – bryczki i najzwyklejsze fury dowoziły warszawiaków z ostatniego przystanku tramwaju na cmentarze. Kłopot w tym, że wygoda taka kosztowała 1 markę, a dla nieprzyzwoicie biednych mieszkańców było to dużo. O wojennym zubożeniu społeczeństwa sporo mówił wystrój grobów. Jak donosili reporterzy „Kuriera Warszawskiego”:
„Przybranie grobów cechuje skromność i prostota. Ledwie gdzieniegdzie jarzą się lampki lub świecie. W dekoracji przeważają chorągiewki żałobne. Nieliczne groby przybrano obficie świeżymi kwiatami. Częściej widzi się skromne wieńce z bibułki, igliwia i nieśmiertelników. Na Bródnie ruch był większy znacznie niż na Powązkach”.
Bieda miała również ten skutek, że na przedmieściach bywało naprawdę bardzo niebezpiecznie. I nie tylko na przedmieściach. Dzień wcześniej wieczorem, zupełnie nie zważając na powagę święta – jak informował „Kurier”:
„Na ulicy Chłodnej na przechodzącego Dionizego Ostrowskiego, 15-letniego chłopca, napadł z tyłu jakiś nożowiec i ugodził go nożem w udo, napastnik zbiegł, rannemu zaś udzieliło pomocy pogotowie ratunkowe”.
Mniej więcej w podobnym momencie i niewiele dalej, bo na ul. Żelaznej, ofiarą padła niejaka Ida Gutnajerowa. „Wczoraj o godz. 6 wieczorem przed domem nr 23 na ul. Żelaznej, zabłąkana kula ugodziła w prawy bok przechodzącą w tym czasie 50-letnią Idę Gutnajerową. Odwieziono ją w ciężkim stanie do szpitala Dzieciątka Jezus” – donosili dziennikarze, dając niezły pogląd na stan bezpieczeństwa panujący wówczas w mieście, w którym ludzi zabijały zabłąkane kule.
Ale nie należy się temu dziwić. Bieda doprowadzała do desperacji, a demoralizacji bardzo sprzyjała niejasna sytuacja prawna. Bo kto właściwie rządził w mieście? Formalnie Warszawa wciąż pozostawała pod okupacją niemiecką, ale dla wszystkich było jasne, że trwa ona już właściwie tylko na papierze. Rozporządzenia wydawała od dawna Rada Regencyjna – nielubiana, bo związana z Niemcami, ale mimo wszystko polska. To w jej rękach znajdowały się szkolnictwo, sądy, administracja, wkrótce miała zapowiedzieć przejęcie także władzy wojskowej. Zaledwie trzy tygodnie wcześniej, 7 października, ogłosiła niepodległość Polski. Na ulicach nie czuło się już zupełnie nacisku germanizacyjnego, bez problemu mówiono po polsku, czytano polskie książki, i po polsku tworzono. Dzień wcześniej w „Kurierze” opublikowano najzupełniej polski, piękny wiersz Leopolda Staffa „Dymy”, w operze zaś można było zobaczyć „Starą baśń”, a w Teatrze Rozmaitości wystawiano już od trzech lat „potężny” – jak recenzowano – dramat Stanisława Wyspiańskiego „Wesele”.
Jak zresztą można było okupację traktować poważnie, jeśli każdego dosłownie dnia dzienniki informowały o przejęciu przez Polskę władzy w kolejnych miastach? Choćby na Śląsku Cieszyńskim. Jak pisano w artykule „Proklamacja przynależności Śląska Cieszyńskiego do Polski”:
„Dnia 29 października zjawili się we Frysztacie dwaj obywatele czescy – jak się później okazało, przez nikogo nieupoważnieni – i oznajmili, że przejmują władzę w powiecie imieniem rządu czeskiego. Wobec tego w tym samym jeszcze dniu zebrała się polska Rada Narodowa, proklamując się jako tymczasowy rząd polski na Śląsku Cieszyńskim, aż do chwili objęcia w kraju władzy w sposób normalny przez rząd zjednoczonej Polski”.
Lepiej poinformowani byli dziennikarze krakowskiego „Czasu”, którzy precyzowali:
„Kolej koszycko-bogumińska jest w polskich rękach. Porucznik Matusiak, jako najstarszy rangą oficer polski wydał rozkaz żołnierzom cieszyńskiej załogi, aby zajęli wszystkie wojenne obiekty, a także dworzec, gmach poczty i urząd gminy. Komendant placu Cieszyna, płk Goertner został usunięty. Dworzec w Bobrku zajęli Polacy, podobnie jak całą linię koszycko-bogumińską. Polscy żołnierze obsadzili także całą linię państwową aż do Dziedzic. Skoczów został również zajęty. Polscy żołnierze złożyli przysięgę na wierność polskiej Radzie Narodowej – żołnierze niemieccy zostali rozpuszczeni”.
Polski był przecież także już sam Kraków. W „Czasie” opisano ten moment bardzo dokładnie:
„W ubiegły czwartek rano odbyło się wśród ogólnego i niebywałego entuzjazmu ludności objęcie władzy wojskowej i cywilnej przez PKL (Polską Komisję Likwidacyjną) w Krakowie. O godz. 11 rozpoczęły się w biurze PKL pertraktacje prezydium z reprezentantami wojskowości w sprawie ostatecznego poddania się rządowi polskiemu. O godz. 3 po południu, kiedy zaszły automobile pod magistrat – reprezentanci austriackiej wojskowości wyrazili chęć opuszczenia budynku, prosząc o asystę oficerów polskich i orzełki polskie. Prośbie ich uczyniono zadość. Delegatów austriackiej wojskowości odwieziono do prywatnych mieszkań. Punktualnie o godz. 12 w południe przymaszerował przed odwach główny na rynku oddział 13 pułku piechoty, prowadzony przez oficerów w czapkach legionowych. Żołnierze byli w mundurach austriackich, ale z orzełkami zamiast dotychczasowych +bączków+. Żołnierze austriaccy (Czesi) bez najmniejszego oporu, a nawet z wyraźną radością opróżnili odwach, a oddział polski wśród potężnych okrzyków zgromadzonej publiczności i niesłychanego, wyciskającego łzy entuzjazmu, zajął odwach, po czym rozstawiono posterunki”.
Zresztą i z Warszawy powoli znikały niemieckie mundury. „Kurier Warszawski” informował na przykład:
„Wczoraj na rogatkach: czerniakowskiej, wolskiej i grochowskiej, nie było już niemieckich posterunków wojskowych, które zwykle dozorowały wwozu do miasta produktów i usiłowały przeciwdziałać uprawianemu na szerszą skalę przemytnictwu”.
Dziennikarze wspominali dalej o zniknięciu większości niemieckich posterunków „rewizyjnych” na stacjach kolei grójeckiej. Niemcy pozostali tylko na największych dworcach. W tej sytuacji szeregowi obywatele nie przejmowali się zupełnym chaosem, jaki panował w tym momencie w kilku istniejących równolegle ośrodkach polskiej władzy. Ważne było to, że władza ta mówiła po polsku i deklarowała niepodległość Polski – nawet takie ciało jak Rada Regencyjna było tolerowane. A przecież nie była ona jedyna.
2 listopada 1918 r. trwały też cały czas walki z Ukraińcami o Lwów, które rozpoczęły się 31 października. W obronie miasta bohaterską kartę zapisała ochotnicza młodzież gimnazjalna: Orlęta Lwowskie.
W Galicji zarządzała polskością Polska Komisja Likwidacyjna – nawet jeśli jej członkowie odżegnywali się od bycia rządem, to de facto taką właśnie rolę spełniali. Tym bardziej że był to pierwszy, zupełnie niezależny od zaborców organ polskiej administracji – niezależny także od Rady Regencyjnej, której nie zdecydowano się podporządkować. W zaborze pruskim z kolei kluczową rolę odgrywała Naczelna Rada Ludowa. Przeciętni obywatele nie wiedzieli jeszcze, że poprzedniego dnia, 1 listopada, reprezentanci niepodległościowej lewicy postanowili stworzyć niezależny rząd, którego siedzibą będzie Lublin. Co więcej, nikt nie wiedział również, co przedsięwzięli mieszkańcy Radomia – pierwszego miasta tak blisko Warszawy, które ogłosiło niepodległość. Dokładnie w południe 2 listopada dr Stanisław Kelles-Krauz, reprezentujący tzw. Komitet Pięciu, wyszedł z tamtejszej komendy powiatowej z biało-czerwoną flagą i proklamował w mieście istnienie niepodległej Rzeczypospolitej.
Członkowie Rady Regencyjnej zdawali sobie sprawę z tego chaosu, a także ze słabości własnej pozycji. Z tego właśnie powodu bardzo zabiegali o zwolnienie Józefa Piłsudskiego, licząc na to, że jego autorytet nieco ją wzmocni. Zadbali też o to, by informacje o tych zabiegach trafiły do wiadomości obywateli za pośrednictwem prasy. Wszystkie gazety opublikowały list kanclerza Rzeszy księcia Maksymiliana Badeńskiego do premiera rządu (przy Radzie Regencyjnej) Józefa Świeżyńskiego.
„Mam zaszczyt potwierdzić waszej ekscelencji odbiór telegramu z 28 października, w którym pan donosi mi o objęciu urzędu prezesa ministrów i daje wyraz nadziej, że rząd niemiecki okaże gotowość internowanemu obecnie w Magdeburgu brygadierowi Piłsudskiemu, wobec jego powołania na stanowisko ministra spraw wojskowych, umożliwić mu powrót do ojczyzny […] Ekscelencja wyraża przekonanie, że leży to w dobrze uzasadnionym interesie obustronnym państw, aby brygadier Piłsudski niezwłocznie powrócił i objął powierzony mu urząd. Zapatrywanie to mógłbym podzielać tylko wtedy, gdyby brygadier Piłsudski porzucił wrogie stanowisko wobec władz okupacyjnych, które doprowadziło do usunięcia go z Polski i gdyby z całą szczerością stanął na gruncie przestrzegania obustronnych interesów państwowych. Jest w mocy polskiego rządu przyczynić się do tego przez dostarczenie zarządowi okupacji takich dowodów, które mogłyby usunąć wątpliwości, zachodzące obecnie w kwestii powrotu brygadiera Piłsudskiego”.
Ulicy wielka polityka jednak aż tak nie zajmowała. Od pewnego czasu Polacy mieli świadomość, że żyją w niemal wolnym już kraju, i zajmowały ich sprawy ułożenia życia od nowa. W Warszawie rozpoczęła się np. konferencja naukowa poświęcona wyludnieniu kraju po wojnie. Referaty dotyczyły opieki, jaką państwo powinno objąć rodziny, a szczególnie samotne matki, pomocy dla sierot, ale też kwestii kontrolowania prostytucji, leczenia i profilaktyki chorób wenerycznych. Wiele postulatów było zaskakująco nowoczesnych. Jak informował „Kurier”:
„Drugi dzień zjazdu w sprawie wyludnienia kraju poświęcono sprawom walki z nierządem i chorobami płciowymi. Swobodę uliczną określa prawo ogólne i przepisy zarządów miejskich. Sankcja karna za rajfurstwo i stręczenie do nierządu powinna ulec rewizji i powiększeniu, chorych płciowo należy pomieszczać w szpitalach, porad zaś udzielać we wszystkich ambulansach bezpłatnie. Przymusowe leczenie osób zaniedbujących się jest konieczne. Należy powołać sądy w sprawie nierządu z udziałem członków społeczeństwa. Szpitale specjalne należy zastąpić oddziałami przy szpitalach ogólnych. Prawo małżeńskie należy uzupełnić obowiązkiem przedstawiania zaświadczeń lekarskich o zdrowiu kandydatów”.
Dziennikarze wiele miejsca poświęcali również walce z drożyzną i ze sztucznym naciąganiem cen. W „Kurierze” pojawił się np. tekst zatytułowany wprost – „Wyzysk młodzieży”. Czytamy w nim:
„Chciwość na łatwe zyski kosztem moralnego i fizycznego zdrowia współobywateli rozszerza się od strawy cielesnej na duchową. Gorączkowe podniesienie cen przenosi się jak epidemia na książki, a zwłaszcza podręczniki szkolne. Nie tylko nowo wydane w wyjątkowych warunkach cen papieru i pracy, lecz i dawniejsze, których zdrożenie niczym nie jest uzasadnione, chorują na gorączkę cen. Przerażona niedostępnością ich młodzież szkolna, rzuca się tłumnie do antykwarnii. Tu już naprawdę wpada w szpony harpii i pająków”.
Dziennikarze tropili jednak zdzierstwo nie tylko na rynku księgarskim. Jeden z nich znalazł na warszawskim Mokotowie właściciela kamienicy, u którego mieszkanie do wynajęcia, warte wcześniej 600 marek, osiągnęło cenę 2600 marek. Mało tego, kamienicznik „spostrzegłszy, że są jeszcze ludzie, którzy szukają mieszkania, szuka obecnie pretekstów do zerwania umów i za wspomniany 4-osobowy pokój żąda już 4000 marek (666 proc.)”.
Problem drożyzny musiał być naprawę duży, skoro stołeczni urzędnicy otrzymali w listopadzie podwójną pensję. Magistrat ogłosił to oficjalnie na łamach prasy, decyzję swoją motywując właśnie dzikim wzrostem cen.
Ale tak naprawdę ludzi interesowała jak zwykle sensacja, i dziennikarze – niezależnie od tego, że na ich oczach całkowicie przeobrażał się świat – bardzo dbali o zaspokojenie tych potrzeb. W Warszawie np. sporo miejsca poświęcono zuchwałej kradzieży:
„Ze składu mieszczącego się przy ul. Długiej 29 skradziono 28 skrzyń papierosów, wartości 10000 marek. Kradzieży dokonano w ciągu dnia, według praktykowanych sposobów. Oto do domu nr 29 przy ul. Długiej podszedł jakiś żołnierz i polecił obu stróżom udanie się niezwłocznie do komendantury jakoby w celu złożenia zeznań w pewnej sprawie. Gdy stróże udali się z żołnierzem, na podwórze podjechała platforma z kilku ludźmi, którzy otworzyli kłódki i zamki przy składzie towarów tytoniowych, wynieśli skrzynie z papierosami i odjechali w niewiadomym kierunku”.
Pod względem sensacji więcej szczęścia mieli redaktorzy z krakowskiego „Czasu”. Tam wydarzeniem dnia była ucieczka kilkudziesięciu więźniów – tym efektowniejsza, że pościg za nimi powstrzymali przechodnie. A jakby tego było mało, wydarzyła się jeszcze katastrofa kolejowa:
„Dnia 25 października pociąg odchodzący z Kijowa był tak przepełniony, że nawet urzędnicy lwowskiej dyrekcji kolejowej nie znaleźli już pomieszczenia w wagonach i musieli wrócić do miasta. Pociąg wkrótce po wyjeździe ze stacji kolejowej najechał na podminowany podkop i literalnie wyleciał w powietrze. Eksplozja była tak silna, że wyrwała nasyp na przestrzeni kilkunastu metrów. Opowiadają o ogromnej liczbie zabitych i rannych. Autentycznych dat nie ma, bo zarząd kolei odmawia wyjaśnień. Ruch pociągów był przez 48 godzin wstrzymany”.
Sobota 2 listopada 1918 r. była dniem krótkim. Słońce zaszło o godz. 16.29., robiło się też coraz zimniej. Rankiem spodziewano się mgły.
jiw/ skp/