Toczące się na Zachodzie wojny kulturowe nie są zjawiskiem całkiem nowym, lecz kontynuacją ataków na zachodnie wartości, które miały miejsce np. pod koniec lat 60., ale obrona ich jest teraz trudniejsza, bo zwolennicy nowej ideologii przejęli instytucje – mówi PAP prof. Robert Tombs, historyk z Uniwersytetu w Cambridge i współtwórca projektu History Reclaimed.
"Kiedy mówimy o wojnach kulturowych, myślę, że istnieją w nich trzy główne aspekty. Pierwszym jest gender, który pod pewnymi względami jest najbardziej kontrowersyjny i toksyczny. Drugi to ekologizm - idea kryzysu klimatycznego, w którą zaangażowane są grupy takie jak Extinction Rebellion i Just Stop Oil. Trzecia to kampania dekolonizacyjna. Wszystkie trzy nakładają się. Jest bardzo prawdopodobne, że ktoś, kto jest zaangażowany w Just Stop Oil, będzie również bardzo przychylny tzw. dekolonizacji i najprawdopodobniej będzie również popierał pewne formy ideologii gender" – mówi prof. Tombs.
Jak wyjaśnia, te trzy prądy często idą łącznie, ale są intelektualnie odrębne, a dekolonizacja jest w pewnym sensie podstawą pozostałych. "Bo jeśli uważasz, że cała nasza historia opiera się na wyzysku, przemocy, to wszystko, co zrobiło nasze społeczeństwo, jest splamione tym oskarżeniem. Sztuka, literatura, nauka, historia – można powiedzieć, że wszystkie opierają się na europocentrycznym, zachodnim, kolonialistycznym sposobie myślenia, a zatem mogą być atakowane, dyskredytowane w ten sposób. Dekolonizacja jest tu oczywiście rodzajem sloganu, który wiąże wszystko razem, bo intelektualna – jeśli można tak mówić – podstawa tego tak naprawdę nie opiera się na zrozumieniu historii. Opiera się na zniekształceniu historii lub pewnego rodzaju jej karykaturze, a czasem wręcz na jej zafałszowywaniu" - podkreśla.
Tombs uważa, że nie ma powodu, by Europa musiała przepraszać za swoją historię ani się jej wstydzić, do czego wzywają ci, którzy postulują "dekolonizację" historii. "Przepraszanie za historię, zwłaszcza za odległą historię – czyli przepraszanie ludzi, którzy nie ucierpieli przez ludzi, którzy nie dokonali tych czynów – jest dość bezsensowne i prawie zawsze jest robione z powodów propagandy politycznej. Można, jeśli są ku temu powody, przepraszać za rzeczy, które wydarzyły się niedawno, zwłaszcza, jeśli ludzie, którzy doznali krzywd, wciąż żyją. Ale pomysł, że premier Włoch powinien przeprosić Wielką Brytanię za inwazję Juliusza Cezara w I wieku p.n.e. byłby niedorzeczny – w ten sposób spędzalibyśmy cały czas na przepraszaniu i każdy kraj musiałby za coś przepraszać" – argumentuje.
Przypomina przy okazji, że jeśli chodzi o niewolnictwo, na którym w ostatnich latach skupiają się w Wielkiej Brytanii żądania przeprosin – to już w latach 90. XVIII wieku zrobił to premier William Pitt Młodszy, zatem twierdzenia, że nigdy nie było żadnych przeprosin są po prostu nieprawdziwe.
"Czy kraje Zachodu lub mieszkańcy Europy powinni się wstydzić swojej historii? Zdecydowanie nie! Oczywiście były w niej nie tylko dobre rzeczy, ale też złe, straszne – jak komunistyczny reżim w Rosji, nazistowski reżim w Niemczech czy niektóre działania imperialne. Ale jeśli spojrzeć na historię jako całość, skutki cywilizacji i kultury europejskiej, skutki działań europejskich na świecie, ogólnie rzecz biorąc, są pozytywne, myślę, że co do tego nie ma wątpliwości. Biorąc pod uwagę okres ostatnich 300-400 lat w historii Europy, nie sądzę, by należało go uznać za negatywny lub za coś, za co należałoby przepraszać" – przekonuje Robert Tombs.
Zapytany, dlaczego wobec tego na Zachodzie jest tak silne żądania do "dekolonizowania" własnej historii, zwraca uwagę, że ludzie, którzy tego domagają, zwykle tego nie robią z autentycznego poczucia winy, lecz jest to forma uderzania w przeciwników politycznych czy światopoglądowych i stawiania się na ich tle jako ci mający moralną rację, ale w rzeczywistości jest to środek do osiągnięcia własnych celów politycznych.
"A dlaczego dzieje się to teraz? Cóż, myślę, że jest to prawdopodobnie substytut wcześniejszych form radykalnej retoryki, które stały się mniej skuteczne lub nieskuteczne, takich jak marksistowskie ataki na kapitalizm lub burżuazję. Na świecie nie ma już modelu marksizmu, który pociągałby ludzi, bo przecież nie jest nim Korea Północna. Na dodatek w latach 60. lewica w większości krajów zachodnich nadal opierała się na klasie robotniczej, związkach zawodowych, a jej celem było zwiększenie władzy i dochodów pracowników. Teraz to w dużej mierze zniknęło. Radykałowie, ludzie niezadowoleni z istniejącego systemu i chcący go zaatakować poszukują zatem innych form retoryki do tego celu. Jest pewna liczba takich form, ale jedna jest szczególnie potężna – oskarżanie swoich przeciwników o rasizm. Niewolnictwo czy kolonializm są wykorzystywane jako sposób na zdobycie moralnej przewagi, a następnie do realizacji określonych celów politycznych" – mówi Tombs.
Podkreśla, że ten nowy radykalizm nie jest zjawiskiem zupełnie nowym, lecz jest raczej kontynuacją w nowej formie ataków na zachodnie wartości, które miały miejsce w latach 30. czy później pod koniec lat 60. XX wieku.
"Młodzi ludzie zawsze mieli tendencję do atakowania status quo. To część dorastania. Ten radykalizm jest inny, ale nie całkowicie odmienny. Faszyzm w okresie międzywojennym, który przyciągnął wielu ludzi niezadowolonych z tego, co postrzegali jako skorumpowane i słabe społeczeństwo liberalno-demokratyczne, czy studencki skrajnie lewicowy radykalizm w Ameryce i Europie Zachodniej w latach 60. XX wieku ze wsparciem dla Chin i podziwem dla Związku Sowieckiego – wszystko to było rodzajem antyzachodniej wojny kulturowej. Myślę więc, że to, co ma miejsce teraz, można postrzegać jako kolejną falę antyzachodniego radykalizmu, który znalazł nowy język, nowe wyobrażenia" – przekonuje Tombs.
Zauważa jednak, że obecny radykalizm jest bardziej oderwany od tych wyobrażeń. Jak wyjaśnia, jeśli kogoś w latach 30. pociągał faszyzm, miał na wyciągnięcie ręki Niemcy i Włochy, jeśli kogoś pociągał marksizm, widział w Związku Sowieckim idealne społeczeństwo. Natomiast ruch Black Lives Matter koncentruje się na tym, co wydarzyło się 200 lub 300 lat temu, a to ma bardzo niewielki związek z teraźniejszością.
"Są ludzie, którzy twierdzą, że dzisiejszy rasizm jest w pewnym sensie konsekwencją niewolnictwa. Zarazem są badania, które pokazuje, że Wielka Brytania jest prawdopodobnie najmniej rasistowskim krajem w Europie i jednym z najmniej rasistowskich krajów na świecie. Jak to wyjaśnić w kontekście XVII- czy XVIII-wiecznego niewolnictwa? Moim zdaniem, nie ma żadnego związku, a zatem jest to niemal całkowicie syntetyczny, sztuczny rodzaj oburzenia, który nie może przemawiać do nikogo więcej niż niewielkiej mniejszości ludzi, często białych z klasy średniej, studentów itd. oraz dość małej grupy działaczy mniejszości etnicznych, dla których jest to ważny temat, zwłaszcza jeśli domagają się reparacji" – przekonuje prof. Tombs.
Wskazuje on, że istnieje jeszcze jedna, bardzo istotna różnica między wojnami kulturowymi teraz a tymi pod koniec lat 60. "Polega ona na tym, że większość naszych instytucji została przejęta przez ludzi, którzy albo akceptują te idee dotyczące płci, dekolonizacji itp., albo przynajmniej mówią, że je akceptują. Owszem, są oni mniejszością w społeczeństwie, ale wpływową mniejszością, bo to w większości przez tych ludzi kierowane są uniwersytety, szkoły, muzea, służba cywilna, telewizja itd. A tego w latach 60. nie było. To ogromna różnica" - wyjaśnia.
Dodaje, że są jeszcze dwa inne istotne czynniki, które umożliwiły narzucenie tych koncepcji – media społecznościowe i biznes. "Banki, wielkie korporacje, producenci dóbr konsumpcyjnych przyjęli te idee, przynajmniej powierzchownie – myślę, że głównie dlatego, iż boją się reakcji w mediach społecznościowych, co nie mogło się wydarzyć w latach 60., bo ludzie nie mieli takich środków do mobilizowania opinii. Inną rzeczą jest to, że ten rodzaj radykalizmu jest dla nich zasadniczo nieszkodliwy. Dużego banku wspieranie ideologii gender nic nie kosztuje. To tylko forma taniego PR-u, w dużych firmach uważają, że będzie to dobrze wyglądać, a nie trzeba na to nic wydawać. Cynicznie mówiąc, dla nich to sposób na odwrócenie uwagi od innych rzeczy, które mogą robić, i próba sprawienia, że będą wyglądać na dobre i postępowe. A jeśli uznają, że przynosi to efekt przeciwny do zamierzonego, przestaną to robić" – przekonuje.
Tombs ma nadzieję, że ostatecznie uda się "odzyskać" historię, choć nie będzie to ani łatwe, ani szybkie. "Przed nami długa droga, bo tak wiele instytucji przyjęło ten sztandar i te idee, np. muzea w dużej mierze zaczęły postrzegać siebie jako instytucje walczące. To dlatego, że ich pracownicy, często młodzi pracownicy, naciskają na własne instytucje, by przyjęli tego rodzaju działania, a jak dotąd ich klienci – ludzie, którzy im płacą – nie zareagowali zbytnio. A organizacje nie te są odpowiedzialne przed opinią publiczną. Jeśli prowadzisz muzeum, odpowiadasz przed powiernikami i organami, które przyznają fundusze, np. służbą cywilną. Ale kiedy zarówno powiernicy, jak i służba cywilna sami przyjęli tę ideologię lub przynajmniej nie chcą się jej publicznie sprzeciwiać, daje to muzeum dużą swobodę działania. Fakt, że opinii publicznej może się to nie podobać, tak naprawdę nie ma znaczenia" – wyjaśnia.
Jak dodaje, problemem jest to, że zbyt mało uwagi poświęcane jest w szkołach na nauczanie historii. "Większość ludzi dorasta w niewiedzy historycznej, dlatego bardzo łatwo nimi manipulować. I wielu ludzi nie wie, że mówi im się, że powinni się wstydzić przeszłości swojego kraju, nawet nie mają, jak odeprzeć te argumenty" – zauważa prof. Tombs.
Projekt History Reclaimed grupuje naukowców, głównie historyków, z kilku krajów, którzy sprzeciwiają się manipulowaniu historią w celach ideologicznych, w tym w szczególności dekonstruowaniu i dyskredytowaniu historii świata zachodniego.
Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)
bjn/ jar/