Przed dwoma laty były donosiciel bezpieki Lesław Maleszka wspominał Stanisława Pyjasa, tłumacząc, dlaczego donosił na kolegów Służbie Bezpieczeństwa. Okazuje się, że swoisty "proces beatyfikacyjny" wieloletniego tajnego współpracownika doczekał się kontynuacji. Kolejny rozdział dopisał Cezary Łazarewicz, reporter, laureat prestiżowej nagrody Nike.
Do rąk czytelników trafiła właśnie książka Cezarego Łazarewicza "Na Szewskiej. Sprawa Stanisława Pyjasa". Z zapowiedzi wydawniczych wynika, że Łazarewicz odkrył wreszcie prawdę o śmierci krakowskiego studenta, który w 1977 r. został znaleziony w bramie kamienicy przy ulicy Szewskiej 7. Zaledwie sto metrów od Rynku Głównego.
Dlaczego zajął się sprawą Pyjasa?
Łazarewicz zaznacza we wstępie, że o sprawie Pyjasa dowiedział się "bardzo późno, na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy zaczęła o tym pisać +Gazeta Wyborcza+ Wiadomo: student, buntownik, marzyciel, współpracownik KOR-u, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. A potem było mnóstwo filmów, reportaży, programów śledczych, które próbowały zgłębić tę tajemnicę. Bez skutku. Cóż więcej mogłem zrobić?".
Dodaje, że cztery lata temu artystka Dorota Nieznalska poprosiła go o napisanie tekstu do katalogu wystawy "Sprawa Stanisława Pyjasa", która stała się przyczynkiem do publikacji książki "Wokół sprawy Pyjasa" (wyd. w 2021 r.). Zebrano w niej zarówno teksty wspomnieniowe jak i te opisujące okoliczności śmierci krakowskiego studenta i opozycjonisty. Jeden z tekstów napisał Cezary Łazarewicz.
Najnowsza z kolei książka Łazarewicza jest efektem – jeśli wierzyć jego słowom – wieloletnich poszukiwań i skrupulatnej pracy w archiwach, które śmiało można nazwać "śledztwem po latach". Autor pisze, że korzystał z różnych źródeł: rozmów ze świadkami, prywatnych zapisków, nagrań, zdjęć, artykułów prasowych, akt sądowych. Musiał też "przegrzebać" wiele tomów akt w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej.
Reportaż Łazarewicza dobrze ocenia Magdalena Rigamonti. Pisze w "Newsweeku", że jest "to bomba podłożona pod mit założycielski studenckiego zrywu lat 70". Jej zdaniem autor "ujawnia to, czego dowiedział się po przekopaniu tysięcy stron dokumentów".
Natomiast prof. Antoni Dudek udziela na okładce książki takiej rekomendacji: "Sądziłem, że o sprawie Stanisława Pyjasa, która wstrząsnęła Krakowem wiosną 1977 r., wiem całkiem sporo. Po lekturze tej książki widzę, że tak mi się tylko wydawało. Wielowątkową, znakomicie skonstruowaną opowieścią Cezary Łazarewicz po raz kolejny potwierdził, że pozostaje mistrzem reportażu historycznego".
Po tych zapewnieniach byłem przekonany, że w moje ręce trafia dzieło doskonałe. Oczekiwałem odpowiedzi, których sam szukam od lat. Z tym większym zaskoczeniem pokonywałem kolejne strony. Zamiast prawdy znajdowałem… błędy. Tak banalne, że widać je na pierwszy rzut oka. Choć mogą umknąć wielu czytelnikom spoza Krakowa. Łazarewicz myli nazwy ulic. Według niego krakowski Zakład Medycyny Sądowej mieści się przy Grzegorzewskiej, a nie przy Grzegórzeckiej. Aż trudno uwierzyć, sława polskiego reportażu po przeczytaniu tysięcy stron dokumentów, pisze, że Lesław Maleszka mieszkał przy ulicy Ludvika Svobody, a nie Ludwika Swobody.
I byłoby to pewnie czepianie się szczegółów, które mogłoby spaść na karb niechlujnej redakcji. Są jednak błędy, za które winę ponosi wyłącznie autor, a nie redaktorki czy korektorka książki. Podczas lektury ze zdziwieniem odkryłem, że doświadczony reportażysta myli Sprawę Operacyjnego Sprawdzenia (SOS) ze Sprawą Operacyjnego Rozpracowania (SOR). Aby zrozumieć różnice, wystarczy zajrzeć do słowniczka na stronie IPN. Tak samo myli Łazarewicz zdjęcia operacyjne, które są wykonywane na przykład podczas ukrytej obserwacji, ze zdjęciami z dokumentacji kryminalistycznej wykonywanej przez milicyjnych techników. To jak pisać o PKP i pomylić konduktora z zawiadowcą.
Czytelnicy książki Łazarewicza będą też zapewne zagubieni, czytając o początkach rozpracowania grupy krakowskich studentów w latach 70. ubiegłego wieku. Jeden z nich przed wyjazdem do Włoch poszedł na plac Wolności. Brakuje w tym fragmencie choćby jednego zdania wyjaśnienia. Dzisiaj mało kto skojarzy, że chodzi o siedzibę krakowskiej bezpieki. Autor to wie, ale czytelnik – delikatnie rzecz ujmując - niech się domyśli.
Podobnych uproszczeń jest więcej. Najstarszą polską bibliotekę, Bibliotekę Jagiellońską, Łazarewicz nazywa "biblioteką Jagiellonką". Owszem, w Krakowie tak się mówi, potocznie. Ale używa się wtedy tylko jednego słowa: "Jagiellonka". W reportażu wymaga to choćby jednokrotnego wyjaśnienia. Krakowskich lapsusów jest jednak więcej. Łazarewicz pisze bowiem: "Niedaleko Żaczka [akademik, w którym mieszkał Pyjas – przyp. aut.], w "cichym kąciku" przy rondzie był wtedy sklep spożywczy".
Niestety, Dom Studencki "Żaczek" od "Cichego Kącika" (to nazwa krakowskiego osiedla) dzieli także i dziś spora odległość i trzy przystanki tramwajowe…
Wiarygodność Łazarewicza
Autor, by podkreślić wyjątkowość tego, co pisze, twierdzi, że akta w sprawie Bronisława Wildsteina oskarżonego przez krakowskiego medyka sądowego prof. Zdzisława Marka o zniesławienie, zostały dla niego odtajnione. To nieprawda. Sąd może wyłączyć jawność rozprawy. W kodeksie nie ma jednak pojęcia "tajności". Choć, przyznajmy, że z pewnością brzmi ono atrakcyjniej. Po prostu, po latach sąd udostępnia akta lub odmawia do nich dostępu.
W tym wypadku Łazarewiczowi nie odmówił, zaś Polskie Radio dysponuje wyjaśnieniem Sądu Okręgowego w Krakowie w tej właśnie sprawie. Nawiasem mówiąc, Łazarewicz wspomina w tekście książki o wyłączeniu jawności tego procesu, ale używa obu terminów wymiennie. Trudno zrozumieć, czy robi to celowo czy nie rozumie między nimi różnicy.
Podkreśla za to swój warsztat pracy dziennikarskiej i anonimizuje dane oficera SB, który jako pierwszy "prowadził" tajnego współpracownika ps. Ketman, czyli Lesława Maleszkę. Aby zapewnić esbekowi ochronę, autor ukrywa go pod imieniem i nazwiskiem operacyjnym. Jednak kilkadziesiąt stron dalej publikuje kopię dokumentu z prawdziwym imieniem i nazwiskiem esbeka Marka Borysa. Nie mogę zrozumieć, czy robi to celowo czy przypadkiem?
Święty człowiek
Clou wątku Maleszki sprowadza się tak naprawdę do jednego: pokazania, jakim świetnym facetem był ten donosiciel bezpieki. Złamano go wiosną 1976 roku. Donosił – jak sam opowiadał – na swoich kolegów i przyjaciół, przez kolejnych kilkanaście lat, do roku 1989. I brał za to pieniądze. Jeden z oficerów bezpieki miał go zapewniać, że zniszczył jego teczkę.
Jednak w IPN nie ma śladu po protokole zniszczenia tych dokumentów. Nie zachowało się też wiele tzw. wypisów ewidencyjnych. Ktoś najwyraźniej zadbał, by z kartotek bezpieki usunąć dokumenty dotyczące Maleszki vel "Ketmana". To wskazuje dodatkowo jak cennym tajnym współpracownikiem był on dla Służby Bezpieczeństwa.
Czego czytelnik dowiaduje się o Maleszce z książki Łazarewicza? Poznajemy sporo nowych faktów z życiorysu "Ketmana". Łazarewicz stara się na przykład wyjaśnić, dlaczego Maleszka donosił na kolegów. Kilkakrotnie czytamy coś, co ma być tego usprawiedliwieniem. Okazuje się, że w dzieciństwie Maleszka był bity przez matkę.
Są też entuzjastyczne opinie na jego temat. Katarzyna Kolenda-Zaleska wspomina z rozrzewnieniem, że Maleszka był fantastycznym szefem. A dalej: "Godzinami siedział nad tekstem i tłumaczył, że musi on być merytoryczny i dlaczego trzeba oddzielać komentarze od faktów. Był pracowity, zaangażowany i nie było w nim ideologicznej zaciekłości. Wszystko wiedział, na wszystkim się znał. Jakby go zapytać o system edukacji w Wenezueli, to też by ze szczegółami wyjaśnił. Żył tym, co wokół, a nie przeszłością. Zafascynowany był walką o nową Polskę, wolną prasę, przemianami i planem Balcerowicza. Czuł się częścią tego wszystkiego, co się wydarzyło po 1989 roku, i uważał, że trzeba to wspierać. Że tyle się wokół dzieje, że nie warto tracić czasu na powrót do przeszłości. Że znacznie ciekawsze jest to, co się zmienia teraz w Warszawie, niż co było kiedyś w Krakowie".
Maleszkę wspomina również sam Łazarewicz: "Wszystko, co o nim wiedziałem, usłyszałem na korytarzach +Gazety Wyborczej+. Że to on po śmierci Staszka został łącznikiem KOR-u z SKS-em i że z całego SKS-u to jego najbardziej lubił Jacek Kuroń. Stan wojenny spędził w obozie internowania w Jaworzu i Darłówku, gdzie siedziała elita +Solidarności+. (…)".
To kolejny błąd. Maleszka został internowany w styczniu 1982 r. i w więzieniu spędził pół roku. A stan wojenny zniesiono dopiero rok po opuszczeniu przez niego interny. Niestety, Łazarewicz nie wyjaśnia też tego, po co bezpieka aresztowała swojego agenta. A było to przecież jedną z metod uwiarygodniania tajnych współpracowników przez SB. A dzisiaj jest, zdaje się, dowodem opozycyjnej przeszłości Maleszki.
Agent bezpieki
Jak wyglądała – według Łazarewicza – wiedza na temat agenturalnej przeszłości Maleszki wśród redaktorów "Gazety Wyborczej", z którą współpracował? Już dawno wyjaśnił to Piotr Niemczyk – w latach 1990-1992 – Dyrektor Biura Analiz i Informacji Urzędu Ochrony Państwa, a przez dwa kolejne lata zastępca dyrektora Zarządu Wywiadu UOP.
Zapytany przez Adama Michnika o "Ketmana", przyznał, że wie o tym od kilku już lat. W książce Łazarewicz nie przytacza daty tej rozmowy. Dlaczego nie zapytał o to Adama Michnika? Nie zapytał również Niemczyka. Możemy się tylko domyślać, że naczelny "Wyborczej" wiedział o tym już w latach 90. ubiegłego wieku. W najgorszym razie po ujawnieniu w 2001 r. w liście działaczy krakowskiego SKS przez "Rzeczpospolitą", że "Ketman" to Lesław Maleszka.
I nawet wtedy, gdy agenturalna przeszłość wyszła na jaw, Maleszka nadal współpracował z "Gazetą Wyborczą". Sam o tym pisał, a Łazarewicz cytuje to w swojej książce: "W końcu zadzwonił Adam [Michnik]. Powiedział, że zapadła ostateczna decyzja: zostaję w Gazecie. I nadal pracowałem jako redaktor, aż do filmu o trzech kumplach".
Czyli przez ponad siedem kolejnych lat…
Można zapytać: skąd słabość Łazarewicza do Maleszki? Może, chodzi o miły czas wspólnej pracy w "Wyborczej"? Ale to nie pierwszy przypadek tak pozytywnych emocji wynikających z kontaktu Łazarewicza ze współpracownikami bezpieki. Można rzec – powtórka z historii.
Dwa lata temu dziennikarz Przemysław Semczuk w książce "Wampir z Zagłębia" ujawnił agenturalną przeszłość sławy polskiego reportażu Barbary Seidler. Fakt ten oburzył Ewę Winnicką, prywatnie żonę Cezarego Łazarewicza. W felietonie, który pojawił się na łamach "Gazety Wyborczej" (magazyn "Wolna Sobota" z 27 lutego 2021 r.), opisała ona rzekomo wymyśloną rozmowę pisarza Przemysława z Sokratesem.
Żona Łazarewicza dowodziła, że pisarz nie przeszedł próby "trzech sit Sokratesa". Były to kolejno zadawane pytania: czy to, co chce opublikować na temat agenturalnej przeszłości pewnej (nie padło nazwisko) znanej reportażystki i dziennikarki jest prawdą? Po drugie: czy jest to dla Sokratesa i społeczeństwa pożyteczne? I wreszcie: czy jest to dla Sokratesa osobiście dobre?
Autorka felietonu uznała, że Semczuk nie przeszedł tej próby, a ujawnianie agenturalnej przeszłości ponad dziewięćdziesięcioletniej wówczas dziennikarki, nie jest nikomu potrzebne.
Sęk w tym, że do rozmowy pisarza z Sokratesem doszło. Semczuk przed publikacją spotkał się z Łazarewiczem, by go uprzedzić o tym, co znajdzie się w książce. A zrobił to dlatego, że Łazarewicz blisko współpracował, nomen omen, z tajną współpracowniczką bezpieki. Napisał nawet wstęp do jej książki "Pamiętajcie, że byłem przeciw", będącej zbiorem reportaży publikowanych w czasach PRL w "Życiu Literackim".
Niestety nie wiedział, że Seidler dokonała w tym nowym wydaniu swoistej autocenzury. Poprawiła tytułowy reportaż opisujący proces "aferzystów mięsnych". Usunęła z niego jedną trzecią tekstu, w którym uzasadniała słuszność wyroku śmierci zasądzonym na Stanisławie Wawrzeckim. Jako tytułu użyła słów obrońcy Wawrzeckiego. Zrobiła to w taki sposób, że stały się one jej protestem wobec wyroku.
Semczuk w rozmowie z Polskim Radiem potwierdza, że na prośbę Łazarewicza w rozdziale "Wampira z Zagłębia" na temat Barbary Seidler pominął informacje, że donosiła ona również na swojego męża, producenta filmowego Wilhelma Hollendra. Zawarł to jednak w odpowiedzi na felieton Winnickiej. Wysłał ją do redakcji "Gazety Wyborczej" i miał nadzieję, że zostanie opublikowana. Tak się jednak nie stało. Polskiemu Radiu mówi, że "+Gazeta Wyborcza+ to jedyne wolne media, nawet bardzo wolne, bo do dzisiaj nie zdążyły opublikować mojej polemiki sprzed dwóch lat…"
Czy to już koniec?
Wróćmy jednak do książki, która miała być przełomem w sprawie Pyjasa. Niestety nie odnalazłem w niej nic nowego na temat samych okoliczności śmierci krakowskiego studenta. Włącznie z omówieniem prokuratorskiego umorzenia śledztwa, którego błędną sygnaturę Łazarewicz powiela wielokrotnie – to kolejny błąd.
Zaskoczeniem nie jest również ekspertyza wykonana przez specjalistów z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dra Jana Sehna, dotycząca możliwych wariantów upadku Pyjasa ze schodów. Była już prezentowana publicznie, między innymi w TVP Historia.
Dopatrzyłem się jednak pewnego przełomu. Łazarewicz uchodził dotąd za wyjątkowo skrupulatnego reportera. Tymczasem prawdziwa lawina błędów, które popełnił, pojawia się dopiero na końcu książki, w bibliografii. Obszerna, z wieloma archiwalnymi sygnaturami lista dokumentów, ma wywrzeć na czytelnikach wrażenie, że oto autor kompetentnie przygotował się do opisania sprawy i rzetelnie wywiązał z reporterskiego zadania. Nic z tych rzeczy.
Łazarewicz powtarza sygnatury spraw prowadzonych przez prokuraturę, a później podaje sygnatury IPN tych samych dokumentów. Po co? Tego nie potrafię wyjaśnić, bo dotąd nie spotkałem się z taką praktyką. Na tym jednak nie koniec zagadek. Opisując akta personalne funkcjonariuszy bezpieki, podaje ich niepełne tytuły. Zamieszcza również cały szereg sygnatur: IPN BU 06991/138, IPN KR 16863, IPN 01011331 oraz IPN S 35/05/80.
Przez kilka dni szukałem tych akt wspólnie z archiwistami. Na próżno. Takich dokumentów nie ma w zasobie Instytutu Pamięci Narodowej.
Kropkę nad przysłowiowym "i" stawia sygnatura IPN Kr 018/32. Takie akta nie istnieją, ale sygnatura ma swoją historię. Została błędnie podana w artykule Ewy Zając i Henryka Głębockiego pt. "+Ketman+ i +Monika+ – żywoty równoległe".
Sygnatura miała dotyczyć akt Sprawy Operacyjnego Rozpracowania "Cichy, czyli poety Adama Zagajewskiego. W Instytucie Pamięci Narodowej archiwiści wskazali mi na ten błąd, ale jak się okazuje, inni wciąż powielają tę pomyłkę. Powielił ją również Łazarewicz. Jest dowodem na to, że nie zajrzał on do liczących jedenaście tomów akt IPN Kr 0101/93/J lub D (bo to są właściwe sygnatury SOR "Cichy"). A informacje, które podał w swojej książce, przepisał z artykułu.
W drugiej połowie września 2020 r. (a więc już podczas pracy nad książką o Pyjasie) Łazarewicz gościł na V Festiwalu Reportażu w Lublinie. To wówczas w ramach tejże imprezy w słynnej sali im. Budki Suflera odbyło się z nim spotkanie. Agata Koss-Dybała, dziennikarka Radia Lublin i zarazem szefowa festiwalu, wyznała: "od pierwszych kart jego reportaży wiedziałam, że jestem w dobrych rękach. To znaczy wiedziałam, że osoba, która pisze to, to i tamto, to wszystko to, to i tamto sprawdziła. To znaczy, że ja mogę mu zaufać".
Słuchający tych słów Cezary Łazarewicz, nie zaprzeczył.
Na kartach swojej najnowszej książki skarżył się za to, że nie udało mu się porozmawiać z funkcjonariuszami krakowskiego Wydziału III Służby Bezpieczeństwa. To oni m.in. prowadzili rozpracowanie Pyjasa i jego środowiska. Byli funkcjonariusze bezpieki odpowiedzieli mu przez pośrednika, że ma "fatalną opinię wśród byłych pracowników Wydziału III" oraz że jest wśród nich "persona non grata".
Myślę, że autor niepotrzebnie mitologizuje swoją osobę. I uważam, że powinien porzucić tę kanoniczną wersję o rzekomej nienawiści byłych esbeków wobec siebie. Ja bym na miejscu Łazarewicza się nie poddawał. Po publikacji najnowszej książki o sprawie Pyjasa opinia na jego temat w oczach byłych pracowników Służby Bezpieczeństwa z pewnością ulegnie zmianie. Może więc wyciągnie notes i po raz kolejny "pogrzebie" (bo to jedno z jego ulubionych słów) w zapisanych numerach telefonów i adresach. Przecież jego książka doskonale wpisuje się w typ myślenia prowadzących wówczas (w latach 70. ubiegłego wieku) śledztwo w sprawie śmierci Stanisława Pyjasa. A także tych, którzy to śledztwo utrudniali i niszczyli dowody.
I niech próbuje do skutku. A nuż tym razem się uda?
Piotr Litka
Źródło: Portal Polskiego Radia SA