Biografie każdego z nas są „za nami”, aby je zobaczyć, musimy spojrzeć za siebie. W tym znaczeniu żadna biografia nie jest pełnym obrazem przeszłości. To raczej sekwencje wspomnień, często niechronologiczne, nieostre – mówi PAP dr hab. Błażej Brzostek, historyk z UW, autor książki „Wstecz. Historia Warszawy do początku”.
Polska Agencja Prasowa: W ostatnich latach pojawiło się wiele „biografii miast”. Żadna z nich nie jest jednak historią opowiadaną wstecz. Skąd taki pomysł i czy nie obawiał się pan, że zostanie oskarżony o bycie „nadmiernie oryginalnym”?
Dr hab. Błażej Brzostek: Nie przywiązuję do tego znaczenia. Bez wątpienia jest to próba pisania w sposób odmienny od powszechnie przyjętego. Nie chciałem pisać „typowej” historii miasta i nudzić się przy pracy. Mógłbym zdecydować się na napisanie historii Warszawy z punktu widzenia pewnych grup społecznych, np. służby domowej, dzieci, kobiet: rozważałem i takie podejście, byłoby jednak zbyt wąskie. Tak, jak pan stwierdził, moim celem było stworzenie „biografii miasta”. Przecież biografie każdego z nas są „za nami”, aby je zobaczyć, musimy spojrzeć za siebie. W tym znaczeniu żadna biografia nie jest pełnym obrazem przeszłości. To raczej sekwencje wspomnień, często niechronologiczne, nieostre. Jeśli przyjąłbym odmienne założenie, to napisałbym podręcznik, a tym nie byłem zainteresowany.
PAP: W przypadku każdej historii miasta pojawia się problem granic miasta, które zmieniały się na przestrzeni ponad 700 lat. Historia Białołęki to również historia Warszawy?
Dr hab. Błażej Brzostek: Dla mieszkańców Warszawy jej granice są zupełnie umowne. Nie znam nikogo, kto by potrafił je opisać z głowy. To sprawa administracyjna, więc przestrzennie raczej abstrakcyjna i „nieurbanistyczna”, bo w granicach Warszawy jest wiele obszarów zupełnie niemiejskich – resztki dawnych wsi, pustkowia, łęgi nadwiślańskie. Z kolei już za granicą rosną gęsto zabudowane osiedla, które mają formy miejskie. W dzisiejszych czasach granice miast są przeważnie zupełnie umowne. Obserwowaliśmy np. epopeję powiększania Rzeszowa. W ostatnich latach rozrósł się, wchłaniając mnóstwo wsi. Czy więc w „Historii Rzeszowa” należałoby je wszystkie opisywać od najdawniejszych czasów? Dawny Rzeszów z jego rynkiem i kilkoma głównymi ulicami jest dziś niewielką plamką na obszarze miasta. Tak właśnie ewoluowały miasta, od ośrodków otoczonych wałami czy murami, posiadających w umysłach mieszkańców wyraźne granice, przez miasta z rogatkami wjazdowymi dla kontroli ruchu, aż po wielkie organizmy, których granice stawały się coraz mniej czytelne. Miasta stawały się na tyle rozległe, że ludzie przestawali się z nimi identyfikować jako przestrzenną całością, stawali się mieszkańcami dzielnic.
Dr hab. Błażej Brzostek: Dla mieszkańców Warszawy jej granice są zupełnie umowne. Nie znam nikogo, kto by potrafił je opisać z głowy. To sprawa administracyjna, więc przestrzennie raczej abstrakcyjna i „nieurbanistyczna”, bo w granicach Warszawy jest wiele obszarów zupełnie niemiejskich – resztki dawnych wsi, pustkowia, łęgi nadwiślańskie.
PAP: Historycy coraz częściej zwracają uwagę na konieczność pisania o historii Polski po 1989 r. W tej książce wiele miejsca poświęcił pan dziejom Warszawy w latach dziewięćdziesiątych, która była w tym czasie określana jako miasto „wernakularne”, „stepowe”, „improwizowane”. Może zbyt rzadko dostrzega się, że „radość z odzyskania własnego śmietnika” sprawiała, że Warszawa tego okresu była dziwna, ale zarazem bardzo autentyczna?
Dr hab. Błażej Brzostek: O tak, było to miasto niezwykle autentyczne i spontaniczne, wręcz ikona postkomunizmu z jego chaosem, oddolną aktywnością, witalnością i zarazem destrukcją przestrzeni. W tamtych latach trochę podróżowałem, byłem w Pradze, Berlinie, Budapeszcie, stolicach również dotkniętych syndromem postkomunizmu. Lecz różnica pomiędzy tamtymi miastami a Warszawą była uderzająca. Stolica Polski zdawała się nie wstydzić chaosu i śmietnika, w jakim żyli jej mieszkańcy. Zachowałem sporo spontanicznej niechęci do tamtej Warszawy. Nie mogłem znieść bazaru i lunaparku na placu Defilad, plastikowych budek na placu Konstytucji czy straganów z mięsem na placu Unii Lubelskiej. To wszystko wydawało mi się upokarzające. Jednak dziś spoglądam na to inaczej, właśnie jako na erupcję swego rodzaju miejskości, która domaga się ruchu, handlu, zmiany, zagospodarowuje przestrzeń zgodnie z oddolnymi potrzebami. Takiej energii brak w miastach, które zyskały gotową formę i z taką dumą pokazują ją turystom.
PAP: Niektóre z budowanych wówczas wieżowców są dziś burzone. Ikon architektury tego okresu będzie chyba niewiele. Może wizytówkami tego okresu będzie tylko Biblioteka Uniwersytecka i metro?
Dr hab. Błażej Brzostek: A więc dzieło Marka Budzyńskiego oraz linia metra prowadząca przez Ursynów, dzielnicę, której projektowaniem kierował. To byłby wielki sukces tego architekta. Myślę, że przetrwa jeszcze kilka budynków, ale należy pamiętać, że wiele obiektów ciągle zmienia szaty. Firmy chcą wynajmować powierzchnie w budynkach, które wyglądają na nowe, a nie ćwierćwiekowe. Ikonosfera miasta nieustannie jest więc przekreślana. To dotyczy nie tylko Warszawy jako całości, ale także sklepów czy kawiarni, które znalazły się po 1989 r. na rynku, zdane na ruchy czynszów i kaprysy właścicieli nieruchomości. W ten sposób zanikły pejzaże kulturowe, które miały kilkadziesiąt lat. Spójrzmy na Nowy Świat. Gdzie Bazarnik, Cafe Bajka, Towarzystwo Biblijne, Ład, kawiarnia Nowy Świat, sklep zoologiczny, stara apteka, pracownie zegarmistrzowskie i rzemieślnicze? Trwa Blikle, chociaż w zmniejszonej formie, i bar Piotruś. A miasto naprawdę bardzo potrzebuje ciągłości.
PAP: Takie miejsca powinny być chronione?
Dr hab. Błażej Brzostek: Tak. Przypominam sobie takie miejsca jak kawiarnia Alhambra w Alejach Jerozolimskich. Jej wystrój pochodził z połowy lat pięćdziesiątych w stylu orientalnym. Wszystko przepadło w XXI wieku. Podobny los spotkał Poziomkę przy Miodowej, Messalkę przy Krakowskim, Bajkę na Nowym Świecie. Niedawno zniszczono wnętrza dawnej Stylowej (potem Hortexu) na MDM. W niektórych miastach, takich jak Lizbona, Paryż czy Wiedeń, wiele wnętrz jest chronionych prawnie. W Warszawie ochronie podlegają tylko zewnętrzne „skorupy” budowli.
Dr hab. Błażej Brzostek: Narzekanie jest stałą pożywką prasy. A lata dziewięćdziesiąte dawały mnóstwo powodów: załamało się poczucie bezpieczeństwa osobistego, stabilności zawodowej, w kryzysie była infrastruktura i budownictwo mieszkaniowe. Gazety były więc pełne lamentu.
PAP: Wspomniał pan o „historii ludowej” Warszawy. Jej ważnym punktem w latach dziewięćdziesiątych byłoby zatracenie przez nią robotniczego charakteru. Można uznać to zjawisko za pewnego rodzaju zerwanie ciągłości w historii miasta?
Dr hab. Błażej Brzostek: To proces typowy dla całej Europy. Kultura robotnicza zanikała od dziesięcioleci. Najlepszą ilustracją jest jej upadek w Wielkiej Brytanii. W Polsce na ogólniejsze zmiany zachodzące w całej Europie nałożyło się bankructwo gospodarki socjalistycznej. Oczywiście nie oznacza to, że Warszawa nie jest pełna osób wykonujących prace fizyczne, ale nie są one skoncentrowane w wielkich zakładach. Wiele pracuje w różnego typu usługach. Być może liczebność tej grupy jest jedną z ważnych cech dzisiejszej Warszawy, tak jak cechą miasta dziewiętnastowiecznego była obecność wielkiej grupy służby domowej.
PAP: Przez wiele lat zbierał pan wycinki z gazet. Jak często w latach dziewięćdziesiątych pojawiało się w nich „narzekanie na Warszawę”?
Dr hab. Błażej Brzostek: Narzekanie jest stałą pożywką prasy. A lata dziewięćdziesiąte dawały mnóstwo powodów: załamało się poczucie bezpieczeństwa osobistego, stabilności zawodowej, w kryzysie była infrastruktura i budownictwo mieszkaniowe. Gazety były więc pełne lamentu. Z drugiej strony, zwłaszcza w drugiej połowie dekady, gdy rozkręciły się inwestycje biznesowe, pojawiła się fascynacja pieniędzmi. Dziennikarze poważnych gazet epatowali kosztami budowy biurowców i hoteli liczonymi w dolarach czy markach niemieckich. Czytelnik miał czerpać satysfakcję – żyje w „światowym” mieście. Drugą stroną medalu była gorycz wynikająca z afer reprywatyzacyjnych, przejmowania kamienic, wzrostu czynszów. Informacje zwiastujące przemianę Woli z dzielnicy robotniczej w dzielnicę biznesu powoli przestawały wywoływać entuzjazm.
PAP: Artykuły prasowe to jedno z wielu źródeł użytych w pracy nad książką. Inne to m.in. przewodniki dla turystów. Na co, niezależnie od epoki, zwraca się w nich uwagę podróżnych?
Dr hab. Błażej Brzostek: Poważne przewodniki po Warszawie rodzą się w drugiej połowie XIX wieku. Są wzorowane na słynnych niemieckich Baedekerach. Są przeznaczone dla odwiedzających Warszawę w interesach lub celach poznawczych, więc informują szczegółowo o hotelach, dorożkach, dworcach kolejowych. Te przewodniki przynoszą ogromną ilość informacji o tamtym mieście. W XX wieku ta strona przewodników ubożeje i pojawiają się tam informacje typu wycieczkowego. To cecha charakterystyczna przewodników z czasów PRL, gdy do Warszawy przyjeżdżały zorganizowane grupy, które były zaopiekowane na każdym etapie pobytu w mieście. Turysta był traktowany jak członek zbiorowości, a przewodniki wypełniły się opisami zabytków i miejsc historycznych. Trudno wyobrazić sobie na ich podstawie żyjące miasto.
PAP: Jakie niebezpieczeństwa czyhające na turystów były wymieniane w przewodnikach?
Dr hab. Błażej Brzostek: Przewodniki nie zajmują się tymi sprawami. Takie ostrzeżenia pojawiały się w prasie. Tam lamentowano na temat zagrożeń czekających na podróżnych w Warszawie. Przed wojną pisano, że jeśli ktoś przyjedzie do stolicy samochodem i zaparkuje na ulicy, to auto zostanie pozbawione części. Po wojnie do Warszawy przyjeżdżali panowie „w delegacji” i byli szczególnie narażeni na oszustwo. Szukali towarzystwa w restauracjach, a spotkane tam kobiety często współpracowały ze złodziejami i szukający wrażeń budził się nad Wisłą z rozbitą głową i bez pieniędzy. Psychoza strachu miała apogeum w latach dziewięćdziesiątych. Gdyby czytać tylko te teksty prasowe, które mówią o przestępstwach, to trudno byłoby uwierzyć, że można tu było przeżyć. Opowieści o „krojeniu”, napadach, mafiach to stały element narracji tego okresu.
PAP: Bardzo silny jest mit pięknej przedwojennej Warszawy. Tymczasem wówczas miasto było krytykowane niezwykle ostro. Kiedy powstał ten żywy dziś mit?
Dr hab. Błażej Brzostek: Mit pięknego miasta powstawał kilkukrotnie. Po raz pierwszy tuż po upadku Rzeczypospolitej. Około 1791 r. było to miasto Sejmu Wielkiego, przeżywające burzliwy rozwój, pełne szlachty, pełne karet, kupców i żywych debat. Nagle ten świat skończył się i Warszawa była wymarłym, garnizonowym miastem pruskim. Wówczas właśnie pojawił się mit „Paryża wschodu”, zniszczonego przez zaborców. Kolejny mit zarysował się w Polsce międzywojennej. Wtedy zachwycano się klasycystyczną Warszawą Królestwa Polskiego, której kamieniczki, dworki i ogrody zostały zniszczone przez „zachłanny kapitał” budujący wszędzie kamienice czynszowe pod koniec XIX wieku. Najbardziej zaś dojmujący powrót mitu nastąpił po 1945 r., gdy historia Warszawy została podzielona dramatycznie na „przed” i „po”, a podział ten wyznaczyły wojna i komunizm. Mit pięknej starej Warszawy wystąpił na powierzchnię życia publicznego w latach siedemdziesiątych, kiedy rozpoczęła się odbudowa Zamku Królewskiego. W ówczesnej prasie i serialach i takich jak „Czterdziestolatek” dostrzegamy pewnego rodzaju „zwrot konserwatywny”. Nieprzypadkowo rozkwit przeżywała „Desa” i targowisko staroci. To wyraz chęci powrotu do świata dziadków, ale też światowej tendencji postmodernistycznej, która domagała się powrotu do klasycznego modelu miasta.
Dr hab. Błażej Brzostek: Mit pięknego miasta powstawał kilkukrotnie. Po raz pierwszy tuż po upadku Rzeczypospolitej. Około 1791 r. było to miasto Sejmu Wielkiego, przeżywające burzliwy rozwój, pełne szlachty, pełne karet, kupców i żywych debat.
PAP: Stwierdza pan, że „postaci z warszawskich akt osiemnastowiecznych żywo przypominają postacie z kart opowiadania Marka Nowakowskiego”. Kiedy zaczął kształtować się „model warszawiaka”, folklor miasta, kiedy Warszawa staje się miastem odrębnym?
Dr hab. Błażej Brzostek: Warszawa była „miastem z proszku”, powstałym wedle gotowego przepisu. Przywieźli je zasadźcy posługujący się niemieckim językiem, prawem i obyczajem, czyli kupcy i rzemieślnicy. Stanowili odrębną, zamkniętą społeczność, która przez blisko stulecie w ograniczonym stopniu komunikowała się z otoczeniem. Stopniowo zaczęła jednak przekształcać się w wyniku migracji, swoistego „mazowszenia”, a jednocześnie osiedlania się kolejnych rodzin kupieckich, które tworzyły powiązania z innymi ośrodkami. Z kolei na przełomie XVI i XVII wieku, gdy stała się stolicą Rzeczypospolitej, Warszawa zaczęła się „szlachcić”, przyciągając elity narodu politycznego, czyli szlachty, osadzającej się w niej czasowo lub na stałe. Mieszczaństwo pozbawione praw politycznych, zamknięte w swoim przywileju samorządowym, było grupą odrębną, niejako dyskryminowaną, chociaż korzystającą na awansie miasta. Ta właśnie grupa stanie się też nośnikiem odrębnej warszawskiej tożsamości.
Dr hab. Błażej Brzostek: Warszawa była „miastem z proszku”, powstałym wedle gotowego przepisu. Przywieźli je zasadźcy posługujący się niemieckim językiem, prawem i obyczajem, czyli kupcy i rzemieślnicy. Stanowili odrębną, zamkniętą społeczność, która przez blisko stulecie w ograniczonym stopniu komunikowała się z otoczeniem. Stopniowo zaczęła jednak przekształcać się w wyniku migracji, swoistego „mazowszenia”, a jednocześnie osiedlania się kolejnych rodzin kupieckich, które tworzyły powiązania z innymi ośrodkami.
W XIX wieku, dobie błyskawicznego rozwoju Warszawy, jej struktura społeczna będzie się komplikować, a w „grze o miasto” uczestniczyć będą różne grupy, w tym podupadłe rodziny rzemieślnicze i kupieckie Starego Miasta, ale także warszawscy Żydzi czy robotnicy w nowych dzielnicach. Innymi słowy, zaistnieją wyraźne tożsamości dzielnicowe, podobnie zresztą jak w innych ówczesnych miastach. W Paryżu zarysuje się w XIX wieku tzw. czerwony pas, czyli północne dzielnice robotnicze o silnej tożsamości lewicowej, które w następnym stuleciu przeistoczą się w dzielnice imigranckie. W ten sposób części miasta zyskiwać będą nowe tożsamości, często zresztą w burzliwy sposób. Takim zjawiskom towarzyszy stale ksenofobia, wyrażająca się np. w warszawskiej niechęci wobec „wiochy” czy „słoików”. Nic nowego pod słońcem, tego rodzaju napięcia właśnie współtworzą kulturę wielkich miast. Warszawa niemal od swego zarania próbowała się odgrodzić od obcych, starając się o „przywileje nietolerancji”, jak to nazywano w prawie średniowiecznym, a jednak wciąż na różne sposoby chłonęła przybyszów, którzy osadzając się w mieście, z kolei bronili swych praw posiadania. Ta historia się nie kończy.(PAP)
Rozmawiał: Michał Szukała
szuk/ skp /