Przez to półwiecze wielokrotnie pytałem go: „jakim cudem napisałeś wszystkie te piosenki?”, a on odpowiadał: „to Bóg dyktuje słowa, ja tylko je spisuję” - wspomina w rozmowie z PAP Louie Kemp, autor książki „Dylan and Me”, opowieści o jego przyjaźni z Bobem Dylanem.
„Dylan and Me: 50 Years of Adventures” (2019) to opowieść o pół wieku przyjaźni Boba Dylana i Louiego Kempa, dzieciństwie i dorastaniu w Duluth w stanie Minnesota, a także rock and rollu i drodze życiowej Dylana, którego Kemp poznał jako 11-latek na obozie latem 1953 r. Robert Allen Zimmerman - w 1962 r. zmienił nazwisko na Bob Dylan - miał 12 lat i opowiadał każdemu, że w przyszłości zostanie gwiazdą rock and rolla.
Gdy dopiął swego i został światową sławą, autorem protest-songów „Blowing in the Wind”, „The Times They Are-A Changin”, wynoszonym przez prasę i fanów do roli idola, „głosu pokolenia”, nie zapomniał o przyjacielu z dzieciństwa. Poprosił Kempa o organizację trasy koncertowej „Rolling Thunder Revue” z 1975 r., dziś uznawanej z jeden z najważniejszych okresów w karierze pieśniarza. Gdy przyjaciel żenił się w rodzinnym Duluth, to Dylan był świadkiem na ślubie.
PAP: Pisze pan, że Dylan już jako nastolatek był przekonany, że zostanie gwiazdą rock and rolla. Wierzył mu pan czy kiwał głową z politowaniem?
Louie Kemp: Cóż, byliśmy dzieciakami, wygadywaliśmy różne rzeczy. Ale z czasem stało się jasne, że był niezwykle zdeterminowany, skoncentrowany na swoim celu. Zrozumiałem, że osiągnie to, co sobie zamierzy. Cokolwiek to będzie. Choć oczywiście nikt sobie wtedy nie wyobrażał, że zdobędzie tak wiele. Ale wtedy jeszcze nie pisał własnych piosenek, grał rockandrollowe przeboje. Jako nastolatkowie nie zdawaliśmy sobie sprawy ze skali jego talentu, który wybuchł, gdy Dylan zamieszkał w Nowym Jorku. Pamiętam to dobrze, wyjechał autostopem w straszliwą śnieżycę, z ledwie kilkoma dolarami w kieszeni. Pojechał szukać Woody'ego Guthriego. A kiedy dojechał do Nowego Jorku, zaczął pisać te wszystkie piosenki. Każdy chciał wiedzieć, co to za jeden.
Rock and roll był muzyką młodości, porywającą i świeżą, ale to blues był dla niego najważniejszy, stanowił punkt wyjścia, bazę. A gdy miał osiemnaście lat i dostał się na studia na Uniwersytet Minnesoty, odkrył muzykę folkową, pieśni Woody'ego Guthriego. Przemówiły do niego szczególnie mocno, mówiły więcej niż piosenki rockandrollowe.
PAP: Jak na waszą miłość do rock and rolla patrzyli rodzice? W końcu lat 50. przedstawiano go jako źródło moralnego zepsucia, niemal niebezpieczeństwo dla amerykańskiej młodzieży.
L.K.: Byliśmy młodymi buntownikami, a rock and roll był naszą muzyką. Buntowaliśmy się przeciwko zastanemu stanowi rzeczy, przeciwko nudnej muzyce. Duluth nie było liberalnym miastem. W Duluth, a także większych pobliskich miastach Saint Paul i Minneapolis, panował zwyczaj urządzania otwartych prywatek, podczas których słuchano płyt. Byliśmy zbyt młodzi, żeby chodzić do barów czy lokali, w których podawano alkohol i grała muzyka. Czasami kręciliśmy się przed wejściem albo na parkingu drive-inów. Zamawialiśmy hamburgery i frytki, ale w końcu ktoś nas przeganiał, skoro nie zamawialiśmy niczego więcej, a zajmowaliśmy miejsce parkingowe. Często spotykaliśmy się w "London Inn".
Mieliśmy takie bandy, kliki żydowskich nastolatków, z którymi się przyjaźniliśmy i w końcu ktoś nieuchronnie mówił: to może pojedziemy do mnie? Dzieciaki z klasy średniej zazwyczaj mieszkały w dość bogatych domach, na ogół z pianinem w salonie, bo było przyjęte, że w domach klasy średniej powinno stać pianino. Bobby, jak tylko je spostrzegł, od razu przy nim stawał i zaczynał grać rockandrollowe numery w stylu Jerry'ego Lee Lewisa. I grał mocno, jak Lewis, uderzał z siłą w klawisze. W końcu ktoś dorosły, rodzice naszego gospodarza czy gospodyni, przychodził i nas wyrzucał. Tak się działo za każdym razem. I w takich sytuacjach Bobby odgrażał się: jeszcze zobaczycie! Kiedyś będę gwiazdą rock and rolla!
PAP: Chodziło o hałas czy także o zło, występek, grzech które przypisywano rock and rollowi w tamtych czasach?
L.K.: Chodziło o całość - hałas, łoskot, rytm, słowa piosenek, prowokację - inne niż te, które wyśpiewywali popularni wokaliści, jak Frank Sinatra, Perry Como czy Bing Crosby. Rock and roll był tego zaprzeczeniem.
PAP: Czy panowało poczucie, że wszystko się zmienia? Że Ameryka staje się inna, bardziej liberalna, otwarta, a rock and roll jest jednym z tego symptomów?
L.K.: Nam ta przemiana wydawała się oczywista, zupełnie jasna. Nie tylko jeśli szło o muzykę, ale cały styl życia - jedzenie, ubiór, fryzury. Naszymi idolami, wzorami byli James Dean i Marlon Brando. Staraliśmy się wyglądać, nosić się, jak oni.
PAP: O czym marzyliście jako nastolatkowie w Duluth?
L.K.: Byliśmy nastoletnimi chłopakami, którzy dopiero "odkrywali" płeć przeciwną, marzyliśmy głównie o dziewczynach. Więc dziewczyny, muzyka, samochody. Śniliśmy o niejasnym życiowym sukcesie, choć sami nie wiedzieliśmy, jak miałby wyglądać i jak mielibyśmy go osiągnąć.
PAP: Po tym jak wyjechał do Nowego Jorku, pozostawaliście z Bobem w kontakcie?
L.K.: Dopóki był w Minnesocie, byliśmy w stałym kontakcie. Jest troszkę starszy ode mnie, skończył szkołę rok wcześniej - on w czerwcu 1959 r., ja w 1960. Pojechał na studia latem 1959. Został przez jakiś czas, ale w 1960 r. był gotowy rzucić studia i pojechać do Nowego Jorku, spróbować sił jako muzyk. I tak nie chodził na zajęcia, niezbyt zależało mu na uczelni. Tak naprawdę chciał przenieść się do Minneapolis, bo działała tam silna scena muzyczna. To duże miasto.
Posłuchał więc rodziców, złożył papiery na uczelnię, dostał się, zapisał na zajęcia, a potem na nie nie chodził. Pochłaniała go bez reszty pasja do muzyki. Mieszkał w Dinkytown, artystycznej okolicy, dzielnicy bohemy, pełnej knajpek, gdzie zbierali się muzycy folkowi. Takich, w jakich później bywał w nowojorskiej Greenwich Village. Spotkał tam bratnie dusze, podobnych jemu ludzi. To od nich dowiedział się o Guthriem, rozwinął się artystycznie.
PAP: Pamięta pan, gdy po raz pierwszy usłyszał nagranie Dylana?
L.K.: Oczywiście. Był 1963 r., jechałem samochodem przez miasto, a w radiu spiker zapowiedział, że następną piosenkę nagrał Bob Dylan, młody chłopak z Duluth, który przyszedł na świat w szpitalu St. Mary's. I puścił „Blowing in the Wind”. Nigdy wcześniej jej nie słyszałem. A gdy się skończyła, nie mogłem się nadziwić: „jak on to, cholera, zrobił?!”. To taka prosta, a jednocześnie tak głęboka, bogata w znaczenia pieśń. Wciąż nie mogę uwierzyć, że miał tylko 21 lat, gdy ją napisał.
PAP: Gdy spotkaliście się ponownie, w 1972 r., gdy odwiedził go pan do Nowego Jorku, miał wrażenie, że sława odmieniła przyjaciela z dzieciństwa? "Sława" to mało powiedziane, Dylan został przecież okrzyknięty geniuszem, wizjonerem, głosem pokolenia!
L.K.: Był już wtedy ikoną, legendą. Niemal z miejsca stało się dla mnie jasne, że ten cały szum, zgiełk wokół niego w ogóle go nie zmienił, jakby nie jego dotyczył. Jakby nic się nie zmieniło, jakby nie minęły te wszystkie lata. Znów byliśmy nastolatkami z Duluth, Louiem Kempem i Bobbym Zimmermanem. Sława nie uderzyła mu do głowy. I nadal taki jest. W ciągu tych wszystkich lat naszej przyjaźni nie raz go pytałem "jakim cudem napisałeś wszystkie te piosenki?", a on zawsze odpowiadał: "to Bóg dyktuje słowa, ja tylko je spisuję - jestem tylko skrybą, to jemu należą się oklaski i uznanie". Ale muszę powiedzieć, że nie znam wielu artystów, którzy odnieśli tak wielki sukces i zachowali taką skromność.
PAP: Może to żona i dzieci dawały mu niezbędną równowagę?
L.K.: Nie był jedynym muzykiem, który miał żonę i dzieci. Dylan jest człowiekiem rodzinnym i to było z pewnością ważne, ale sądzę, że to raczej kwestia wychowania, zaszczepienia przez rodziców wierności określonym wartościom. Wychował się w dobrej rodzinie żydowskiej z klasy średniej, nie był religijny w sensie chodzenia do świątyni, ale znał tradycję, miał silne poczucie żydowskiej tożsamości i przekonanie o wartości ciężkiej pracy.
Pochodziłem z takiej samej rodziny, z takiej samej wspólnoty. Mój ojciec był pięściarzem i trochę mnie trenował, uczył boksować. Ale nie po to, żebym wdawał się w bójki, rozrabiał, tylko żebym potrafił stawać w obronie słabszych. To samo - ujmowanie się za skrzywdzonymi - Bobby robił to w swoich piosenkach.
PAP: Został pan zaproszony do towarzyszenia przyjacielowi podczas jego koncertów w 1974 r. Spodobało się panu bycie w trasie? Miał pan świetne miejsca - w fotelu, za plecami Dylana, obok perkusisty Levona Helma.
L.K.: To była świetna zabawa. A co najważniejsze, nie byłem przerażony obecnością sław. Bob był największą ze sław, ale przez niego poznałem też choćby Joan Baez czy Joni Mitchell. Dla nas byli po prostu ludźmi, których lubiliśmy lub nie, bo tak się zachowywali i tak mówili, a nie ze względu na to, jak bardzo byli sławni, ile płyt sprzedali.
PAP: Zaprosił pana jako przyjaciela, kogoś komu mógł zaufać, kto znał go, zanim został idolem i znanym muzykiem?
L.K.: Jest duża różnica między przyjaźnią, zawiązaną w młodości, opartą na równowadze - obaj byliśmy zwyczajnymi nastolatkami - a relacjami, nawiązywanymi gdy jest się gwiazdą. Bob odkrył to już na początku kariery, w bardzo młodym wieku - różni ludzie mają różne interesy, prowadzą swoje własne partie, grają w jakieś gierki. Trudno się rozeznać, komu można zaufać, a od kogo trzymać się z daleka. Nasza przyjaźń była szczera, nie opierała się na żadnej wymianie, zależności, polityce.
PAP: Pańska książka to oczywiście opowieść o Dylanie, pańskiej z nim relacji, muzyce, ale także - a może przede wszystkim - po prostu o przyjaźni, która obejmowała także trzeciego "muszkietera", Larry'ego Kegana.
L.K.: Dla mnie to przede wszystkim właśnie historia o trzech kumplach. Niczego od siebie nie chcieliśmy, tylko po prostu kumplostwa. Mogliśmy sobie ufać, byliśmy ze sobą szczerzy. Wypadek Larry'ego, w wyniku którego został sparaliżowany w wieku 17 lat, skazany do końca życia na wózek inwalidzki, był dla nas jak brutalne przebudzenie, koniec niewinności, dzieciństwa. Do tamtej pory wszystko wypełniała zabawa, beztroska. Nagle zrozumieliśmy, że życie potrafi być okrutne, stawiać ogromne wymagania. Wypadek Larry'ego jeszcze zbliżył nas do siebie. Bobby grał Larry'emu piosenki przy szpitalnym łóżku. Gdy wyszedł ze szpitala dalej, jak zawsze, trzymaliśmy się razem.
Larry był niezwykle muzykalnym gościem, napisał sporo piosenek. To było coś, co bardzo zbliżyło ich do siebie. W pierwszym nagraniu w życiu Boba uczestniczył Larry i jego znajomy - spacerowali po Saint Paul i natknęli się na "budkę" do nagrywania. W latach 50. za niewielką opłatą można było wykonać własne nagranie. Zrzucili się i tak właśnie zrobili. Larry dał mi tę płytę na przechowanie w sejfie, a po jakimś czasie ją odebrał. Pierwsze nagranie Dylana.
PAP: Dzielenie życia między trasę koncertową z Dylanem, a pracę zawodową, prowadzenie własnej firmy w Duluth musiało być jak życie w dwóch różnych światach?
L.K.: Z jednej strony interes rybny, z drugiej rock and roll. Doświadczenia z jednej branży okazywały się bardzo pomocne w drugiej. Jako handlowiec prowadziłem bardzo ostre negocjacje z firmami japońskimi, okazało się z czasem, że w świecie rock and rolla taka stanowczość jest bardzo przydatna. Gdy przygotowywaliśmy trasę Dylana, poszedłem spotkać się z Walterem Yetnikoffem, szefem wytwórni Columbia. Dzień wcześniej rozmawiałem z Bobem i uznałem, że skoro koszty naszej trasy rosną, a Dylan jest jedną z największych gwiazd wytwórni, poproszę o dodatkowy fundusz promocyjny. W końcu dzięki koncertom i trasie sprzedawali więcej płyt. Bob nie wierzył, że cokolwiek uzyskam.
Umówiłem wizytę u jego asystentki, która wprost powiedziała mi, że szkoda mojego czasu i sił, że nic nie ugram. Ale byłem zdecydowany. Zdecydowania nauczyło mnie prowadzenie interesów z Japończykami. A bywało bardzo ostro. Opowiadałem Walterowi o trasie, był zachwycony. Bobby dopiero co nagrał dla Columbii album „Desire”, jeszcze się nie ukazał, ale wszyscy w wytwórni wiedzieli, że to znakomita płyta. Oczywiście, że wam pomożemy w trasie - usłyszałem - powiedz tylko, czego potrzebujecie i przekażcie nam pulę biletów do przekazania radiowcom na cele promocyjne.
Wtedy powiedziałem Walterowi, że będę potrzebował pieniędzy od Columbii 100 tys. dolarów. W 1975 r. to było dużo pieniędzy, można było za tyle kupić piękny dom w świetnej okolicy. Gdy tylko padła kwota, zmieniło się jego zachowanie, ton. Przestał się uśmiechać, nagle spoważniał. „Nie możemy” – „Tak, a to czemu?” – „Jeśli zrobimy tak dla Boba, będziemy musieli robić tak dla wszystkich innych”. „No to strasznie mi przykro, Walter, ale skoro nie możemy liczyć na wasze wsparcie, nie widzę możliwości dalszej współpracy. Nie mogę dać ci biletów na koncerty, mam nadzieję, że uda ci się je jakoś od kogoś zdobyć” - powiedziałem, wstałem i ruszyłem do wyjścia. To, że rozmawiałem z jednym z najpotężniejszych ludzi w całej branży muzycznej, nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Widziałem to tak: Bob zarabia dla nich fortunę, oni wydają jego płyty, powinni go wspierać. Koniec pieśni.
„Czekaj” - krzyknął, kiedy byłem w połowie drogi do drzwi. Prawda jest taka, że modliłem się żeby powstrzymał mnie przed wyjściem. „Wracaj, dobra, dostaniesz te 100 tysięcy. Ale musisz nam dać te bilety i rozkład trasy”. Powiedziałem, żeby przesłali czek następnego dnia na domowy adres Boba. I tak się stało. Świat muzyki rockowej, wielkich gwiazd i ważnych ludzi w ogóle mnie nie przerażał. W końcu, gdy przejmowałem po ojcu firmę był małym „rodzinnym biznesem”. Rozbudowałem go do rangi jednej z największych w kraju. To było znakomite „przetarcie”.
„Dylan and Me: 50 Years of Adventures” Louiego Kempa ukazała się w 2019 r. nakładem wydawnictwa Westrose. (PAP)
Rozmawiał Piotr Jagielski
pj/ wj/