Źródło: Wikipedia
Współczesne wydarzenia rzuciły na opowieść o kapitanie Jamesie Cooku nowe światło. Za życia otaczał go nimb chwały, dziś przez ruchy antykolonialne niszczy się jego pomniki - mówi PAP amerykański pisarz Hampton Sides, autor książki „Na szerokim, szerokim morzu. Ostatnia wyprawa kapitana Cooka”.
To kolejna - po „Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu”, „Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę”, „W królestwie lodu. Tragiczna wyprawa polarna USS »Jeannette«” i „Żołnierze widma. Zapomniana historia jednej z najbardziej dramatycznych akcji w czasie II wojny światowej” - wydana w Polsce książka amerykańskiego pisarza, historyka i dziennikarza. W „Na szerokim, szerokim morzu” Sides opisuje trzecią i ostatnią podróż kapitana Jamesa Cooka z 1776 r., której celem było znalezienie morskiego przejścia między oceanami Spokojnym a Atlantyckim. Dla słynnego odkrywcy wyprawa zakończyła się tragiczną śmiercią na Hawajach z rąk tubylców.
PAP: Co zafascynowało pana w historii ostatniej podróży kapitana Jamesa Cooka?
Hampton Sides: Dużo pisałem na temat dawnych odkrywców i w materiałach źródłowych nazwisko Cooka często się przewijało. Chociaż był Brytyjczykiem, a ja jestem Amerykaninem i zwracam się głównie do amerykańskiego czytelnika poprzez amerykańskiego wydawcę, dotarło do mnie, że trzecia wyprawa kapitana Cooka to jednak bardzo amerykańska opowieść. Miała miejsce w czasie rewolucji amerykańskiej, i to w miejscach, które dziś są częścią Stanów Zjednoczonych - Oregonie, Waszyngtonie, na Alasce czy Hawajach - a na pokładzie statku dowodzonego przez Cooka było wielu obywateli tego kraju. W tym kapitan, który dowodził okrętem, gdy wyprawa wróciła do Anglii - pochodzący z Wirginii John Gore.
"Miałem romantyczne wyobrażenia i nie chciałem całkowicie pozbawiać ich ani siebie, ani moich czytelników."
Poza tym kapitan Cook sam w sobie to niezmiernie ciekawy bohater. Był w swoich czasach bardzo znany i szanowany, jego drobiazgowa biografia byłaby potężną książką. Jednak ja nie piszę biografii, mógłbym za to opisać interesującą i dramatyczną historię, gdybym się skupił tylko na jednej z tych wypraw. Było dla mnie jasne, że będzie to trzecia z nich, która kończy się śmiercią Cooka.
Gdy zajmowałem się dokumentacją do książki, nazwisko Cooka zaczęło się coraz częściej pojawiać w telewizji i prasie. Niszczono i obalano jego pomniki w Australii, Nowej Zelandii, Kanadzie. Działo się to na fali antykolonialnych i antyimperialnych ruchów; krytyki całego pokolenia odkrywców. Współczesne wydarzenia społeczne rzuciły na tę opowieść nowe światło, sprawiły, że jest jak najbardziej dzisiejsza. Okazuje się, że kapitan Cook nie odszedł w zapomnienie, na karty historii.
PAP: Czy ta krytyka była uzasadniona? Jak Cook wypadał na tle swoich współczesnych?
H.S.: Rozumiem genezę tej krytyki. Cook jest symbolem brytyjskiego kolonializmu, imperializmu i arogancji. Posągi, wszystkie zaprojektowane w podobnym stylu, przedstawiały go jako władczego i militarystycznego. Wyglądał jak generał.
W rzeczywistości Cook dorastał pośród kwakrów, nie był typem wojskowego, choć oczywiście służył w marynarce wojennej i opływał świat na chwałę Imperium Brytyjskiego. Nie był człowiekiem naiwnym, wiedział, komu służy i czego się od niego oczekuje. W swoich oczach był jednak przede wszystkim odkrywcą - wysłannikiem nowoczesności, który jako pierwszy dotarł do odległych miejsc i którego celem było ich kartograficzne opisanie, dokumentacja, a także zdobycie dla Anglii wiedzy o nieznanych częściach świata. Był prawdziwym odkrywcą, a nie dokonującym podbojów zdobywcą. Ale, oczywiście, odkrycie jest pierwszym stadium kolonizacji. Po Cooku zjawili się tam wszyscy inni ludzie - wojsko, misjonarze, kłusownicy, poszukiwacze bogactw. Wraz ze statkami i cywilizacją przywieźli choroby i alkohol, które okazały się dla tych wyspiarskich społeczeństw prawdziwą katastrofą. Ale łatwiej jest zniszczyć pomnik, niż protestować przeciw złożonym, skomplikowanym i długotrwałym procesom, które do tej katastrofy doprowadziły. Dlatego uważam, że krytyka Jamesa Cooka jest niesprawiedliwa czy przesadzona.
Gdy porównamy Cooka z innymi kapitanami jego epoki, zobaczymy, że wyprzedzał swoje czasy. Był człowiekiem pełnym empatii, starał się zrozumieć obce kultury, szanował je, pisał o nich możliwie najobiektywniej. Przypominał naukowca, antropologa. Nie podkreślał nieustannie, że jest lepszy, bardziej cywilizowany. Nie nazywał mieszkańców odkrytych miejsc barbarzyńcami czy dzikusami, jak powszechnie czynili to inni.
Większość kapitanów dążyła do wyeksploatowania nowo odkrytego terenu, często sięgała po przemoc. Cook był znacznie bardziej oświecony, miał naturę badacza. Nie powinno się oceniać postaci historycznych według współczesnych standardów. Gdy patrzy się na Cooka z perspektywy jego czasów, wypada wprost znakomicie, choć nie był ideałem - potrafił być wybuchowy, a podczas jego ostatniej wyprawy coś musiało się wydarzyć, nie zachowywał się tak jak podczas poprzednich podróży.
PAP: Jak wymagająca okazała się praca przy książce?
H.S.: Miałem sporo czytania, ponieważ ilość literatury dotyczącej kapitana Cooka jest oszałamiająca. Nie dało się przebrnąć przez wszystko. Na szczęście miałem dostęp do dzienników kapitana Cooka, a także członków jego załogi. Studiując je, można sobie wyobrazić, jak to wszystko wyglądało. Szczególnie dumny jestem z tego, że udało się zawrzeć w książce głosy tych drugoplanowych postaci, które potrafiły pięknie pisać i były bardzo uważnymi obserwatorami. Cook był wówczas sławną osobistością, więc członkowie jego wyprawy zdawali sobie sprawę z tego, że ich relacje ukażą się później w druku. Pisali niemal każdego dnia, byli zdyscyplinowani. Ta ich praca była dla mnie niezwykle cennym źródłem informacji.
Starałem się, by moja książka wyróżniała się obecnością głosów przedstawicieli rdzennych mieszkańców wysp, które odwiedziła wyprawa. Z większości przekazów - przecież brytyjskich - wyłania się niepełny obraz, tak jakby Polinezyjczyków w ogóle tam nie było. Zapomina się o tym, że to dwustronna relacja: Brytyjczycy odkryli Polinezyjczyków, ale jednocześnie Polinezyjczycy odkryli Brytyjczyków, w ogóle Europejczyków. Oczywiście tak zwana „mówiona historia” jest sprawą problematyczną, niepewną, polega się na pamięci, dobrej woli opowiadającego i tego, komu się opowiada oraz kto przekaże ją dalej.
"Z większości przekazów - przecież brytyjskich - wyłania się niepełny obraz, tak jakby Polinezyjczyków w ogóle tam nie było. Zapomina się o tym, że to dwustronna relacja: Brytyjczycy odkryli Polinezyjczyków, ale jednocześnie Polinezyjczycy odkryli Brytyjczyków, w ogóle Europejczyków."
Trzecią gałęzią pracy nad tą książką były podróże. Zależało mi, by dotrzeć do miejsc, do których dotarła wyprawa Cooka, nawet jeśli w niczym nie przypominają tego, czym wówczas były. Co prawda od wyprawy minęło 250 lat, mogłem jednak porozmawiać z mieszkańcami wysp, zobaczyć ich muzea, posłuchać opowieści, po prostu się z nimi zapoznać - jaka panuje tam pogoda, jakie rośliny rosną. Wszystko to wpływa na tekst, uzupełnia go, a mnie dodaje pewności siebie.
PAP: Podróże na Fidżi, Hawaje, Tahiti... Musiało to być wykańczające.
H.S.: To niewdzięczna robota, ale ktoś musiał ją wykonać. Była to prawdziwa walka, znój. Poświęciłem się. A mówiąc poważnie - Cook miał niesamowitą zdolność docierania do absolutnie przepięknych miejsc, za co jestem mu bardzo wdzięczny. W ślad za nim odbyłem więcej podróży niż przy wszystkich moich poprzednich książkach razem wziętych. Nie chodzi tylko o miejsca, w które zawitał, ale o sam dystans, jaki pokonał. Pewną przeszkodą w pracy były dla mnie ograniczenia związane z pandemią koronawirusa. Wciąż musiałem coś odwoływać, przekładać na inny termin.
PAP: Zadaniem wyprawy Cooka były odkrycia, ale jak ważnym aspektem była dominacja kolonialna i rywalizacja między mocarstwami?
H.S.: Te ekspedycje były wielkimi przedsięwzięciami. Dwa statki, 180 osób załogi, mnóstwo wydanych pieniędzy i włożonej w to pracy fizycznej. Służyły wielu celom. I nauce, i polityce. Odkrycia, nanoszenie nowych miejsc na mapę i dzielenie się wiedzą nie były wymówką. Towarzystwo Królewskie, jeden ze sponsorów wyprawy, było prawdziwie naukową organizacją. Jednak sponsorem była również Królewska Marynarka Wojenna, król Anglii - a jemu chodziło raczej o polityczną rozgrywkę, kolonialne szachy, rywalizację z Hiszpanią, Portugalią, Holandią i Francją.
Odkrywali nieznane miejsce i brali je w posiadanie w imieniu swego kraju. Martwili się, czy rywale ich nie uprzedzą i nie wetkną w tę ziemię własnej flagi. Wszystko to wydawać się dziś może absurdalne i chyba także kapitanowi Cookowi te teatralne gesty wydawały się śmieszne. Podczas trzeciej wyprawy coraz rzadziej zdobywał się na takie gesty - ogłaszanie, że to miejsce należy od teraz do Imperium. Prosił o to swoich zastępców. Wnioskując na podstawie jego dziennika, najbardziej podekscytowany był wówczas, gdy mógł rozwikłać zagadkę geograficzną czy obnażyć kłamstwo, niedokładność, nieprawdziwą informację, którą wyczytał z map. Jego największym talentem była kartografia, wymagająca niezwykłej cierpliwości, precyzji, umiejętności matematycznych i astronomicznych. Był kujonem.
PAP: Czy miał pan romantyczne wyobrażenia o Cooku i tamtej epoce nieustraszonych odkrywców, które zostały poddane weryfikacji przy pracy nad książką?
H.S.: Miałem romantyczne wyobrażenia i nie chciałem całkowicie pozbawiać ich ani siebie, ani moich czytelników. Uważam, że nawiązanie pierwszego kontaktu między Europejczykami a Polinezyjczykami to prawdziwie doniosły i ekscytujący moment w historii. Jest w tym niewinność. Niestety czasami szybko przeradzała się w przemoc, czasem skutkowała chorobami, jak w przypadku kontaktów seksualnych, czasem handel przeradzał się w kłótnie. Zwykle po kilku dniach magia się ulatniała. Znów, niesamowite w karierze Cooka jest to, że takich pierwszych spotkań odbył nie kilka - jak większość europejskich odkrywców - ale kilkadziesiąt. Wyrobił sobie aktorskie zachowania: schodził na ląd w określony sposób, samotnie lub w obstawie ledwie kilku osób, podnosił ręce do góry, pokazując, że nie jest uzbrojony. Starał się pokazać, że przybywa w pokojowych zamiarach. Ten styl działał cuda, służył mu podczas każdej z wypraw. Aż pewnego dnia się nie sprawdził.
PAP: Cook i jego metody przypominały mi bohatera innej z pańskich książek, trapera i żołnierza Kita Carsona z „Krew i burza” - on także porzucił spokojne życie, by podejmować niebywałe ryzyko „podbijania Dzikiego Zachodu” dla amerykańskiego rządu.
H.S.: Jest między nimi wiele paralel. Cook to jakby morska wersja Carsona. Byli skromnymi ludźmi, nie wywodzili się z bogatych rodzin, do wszystkiego doszli ciężką pracą i siłą charakteru. Byli niechętni obsadzaniu ich w roli bohaterów lub idoli. Carson, choć nie potrafił czytać ani pisać, miał naturalny instynkt, dzięki któremu umiał się odnaleźć w terenie czy odczytać mapę. Być może pociągają mnie takie postaci - ludzie, którzy nie wahali się podjąć ryzyka, którzy byli prawdziwymi badaczami i którzy z czasem stali się postaciami kontrowersyjnymi, choć za życia otaczał ich nimb chwały i sławy. Pomniki Carsona - tak jak Cooka - w ostatnich latach były demontowane, domagano się zmian nazw gór i rzek nazwanych na jego cześć. Dla mnie to sprawia, że są tym bardziej ciekawi - nie jedynie heroiczni i bohaterscy.
PAP: Być może tragedia ich obu polegała na tym, że odkrywając nowe krainy, przyczyniali się do ich zniszczenia.
H.S.: Raj odnaleziony i utracony. Dotarli do tych nieziemskich krain i uruchomili lawinę wydarzeń, nad którymi nie potrafili zapanować. Które doprowadziły ten raj do ruiny. W kilku miejscach w książce Cook wyrażał ambiwalencję co do całego przedsięwzięcia. Czy to na pewno dobra rzecz dla Maorysów z Nowej Zelandii? Piszę też o Maiu - Tahitańczyku, który dołączył do jednej z wypraw i dotarł do Anglii, obdarowano go niesamowitymi wynalazkami, cennymi przedmiotami. Cook powątpiewał, czy to bogactwo przyniesie Maiowi szczęście. Uważał, że ludzie na wyspach, do których docierał, zdawali się zupełnie szczęśliwi ze swojego życia. Podziwiam to w Cooku, tę zdolność do wznoszenia się ponad euro- czy anglocentryczną perspektywę.
Książka Hamptona Sidesa „Na szerokim, szerokim morzu. Ostatnia wyprawa kapitana Cooka” (przeł. Adam Olesiejuk) ukazała się nakładem wydawnictwa Port.
Rozmawiał Piotr Jagielski (PAP)
pj/ miś/
