Zapalczywy, zmienny, demagogiczny i porywający: Maurycy Mochnacki zarazem współtworzy i spełnia wzór polskiego bohatera romantycznego. Wydaje się, jakby zszedł z kart poematów i powieści, które wychwalał i propagował. A jednak żył, spalał się i przegrał w najzupełniej realnej historii.
Zmarł na gruźlicę, w nędzy, z niedokończonym (i zaginionym po jego śmierci) rękopisem najważniejszego dzieła, na cztery dni przed Wigilią, na wygnaniu. To oczywiście lepszy początek noty biograficznej niż standardowe „Urodził się w roku…”, ale i tak dość fatalny. Tyle, że doskonale pokazuje, jak biografia Mochnackiego wpisuje się w romantyczny schemat, bez zresztą szczególnego udziału samego bohatera, który niewiele uwagi poświęcał pozom i stylizacji. Z drugiej strony, czy bez tej młodzieńczej śmierci wywarłby taki wpływ na współczesnych i potomnych?
Pisał do co najmniej kilkunastu gazet, redagował kilka kolejnych, wiemy o co najmniej trzech, które zakładał, oficjalnie lub działając za kulisami. Utrzymywał się (ze zmiennym szczęściem) z pisania, ale żachnąłby się pewnie, gdyby określono go mianem „żurnalisty”. Ukończył (najprawdopodobniej) studia prawnicze we Lwowie, nigdy jednak nie pociągała go adwokatura. Nie był zawodowym historykiem, chociaż wśród napisanych po polsku w XIX wieku książek opisujących przeszłość mało która wywarła taki wpływ (odczuwalny po dziś dzień) jak jego praca o Powstaniu Listopadowym. Komponował, dawał publiczne i prywatne koncerty fortepianowe, a najlepszy wiersz, jaki o nim napisano, zaczyna się wersem „Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie”. Jednak w muzyce był amatorem, bez pretensji ani do wirtuozerii, ani bodaj do zawodu pianisty. Jego dwie fascynacje to rewolucja i literatura: w żadnej z tych dwóch dziedzin nie odniósł do końca sukcesu, żadnej nie był do końca wierny, choć dziejów obu nie sposób sobie wyobrazić – w przypadku polskich rewolucji i polskiej literatury – bez niego. Gdyby urodził się we Francji, byłby Julianem Sorelem. W Polsce został Maurycym Mochnackim.
„Czerwone i czarne” – na Wschodzie i na Zachodzie
Bo też jego dorastanie przypadło niemal bez reszty na piętnastolecie między Kongresem Wiedeńskim a rokiem 1830. Dla Juliana Sorela horyzont czasowy dojrzałości wyznaczała rewolucja lipcowa, dla Mochnackiego – Powstanie Listopadowe. To piętnastolecie rządów spieszonych, postarzałych szwoleżerów z czasów napoleońskich, Świętego Przymierza, świec chwiejących się w lichtarzach, gołogłowych młodzieńców w fantazyjnie zawiązanym na szyi halsztuku, spisków, sztyletów, tajnych haseł i radzących sobie z nimi bez większego trudu tajnej policji miało jednak trochę inny odcień nad Sekwaną i nad Wisłą. We Francji, podobnie jak w większości krajów Europy Zachodniej, trwają zmagania między żywiołem demokratycznym a zachowawczym, Napoleon pamiętany jest jako geniusz wojskowy, imperator lub królobójca. Na ziemiach polskich, gdzie po Kongresie Wiedeńskim przywrócono (z poważnymi korektami granicznymi) ład porozbiorowy, tj. z Rzeczpospolitą podzieloną między trzy państwa zaborcze, ferment rewolucyjny i romantyczny jest tym silniejszy, że spiskowcom idzie również o niepodległość. Napoleon pamiętany jest jako ten, kto przywrócił bodaj namiastkę polskiej państwowości i dał nadzieję na więcej, a czerwono-granatowe mundury wspominane są z tym większą nostalgią, że noszące oddziały polskie dotarły w 1812 roku, jako sojusznicy Francji, aż na Kreml.
W Królestwie Polskim powstałym na mocy postanowień Kongresu i (chwilowej) słabości cara Aleksandra I do liberalizmu pamięć o napoleońskich czasach nie była do końca wyklęta. Nie mogła być, skoro jego elitę polityczną i wojskową stanowią dawni napoleońscy oficerowie. „Ci co polegli, poszli w bohatery / ci, co przeżyli poszli w generały”. Ale dowódcą polskiej armii został Wielki Książę Konstanty, brat cara o manierach zupaka. W rękach samego cara, który koronował się na króla Polski, jest polityka zagraniczna państwa i wiecznie żywa jest obawa, że szwoleżerowie, którzy szli na wschód, na Moskwę, wysłani zostaną tym razem na zachód, by tłumić rewolucyjne zrywy w Paryżu czy Brukseli.
Studenci i policjanci
Do Warszawy Maurycy, dotąd pobierający nauki pod kierunkiem guwernerów, trafia w roku 1819, jako szesnastolatek: najlepszy wiek, żeby najgłupszy wybrać cel. Trafia do ostatniej klasy renomowanego liceum, w 1820 roku przyjęty zostaje na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego – i niemal natychmiast trafia też w środowisko licealnych i studenckich organizacji spiskowych. Egzaltacja przeważa w nich nad organizacją: do czasu Powstania najpoważniejszym czynem rewolucyjnym Maurycego będzie spoliczkowanie policmajstra, który wyrwał mu z ust paloną na ulicy (wbrew przepisom) fajkę. Za ten czyn został zresztą skazany (osobiście przez Wielkiego Księcia!) na karę sześciu tygodni prac porządkowych i relegowany z uczelni. Fajka, policzkowanie w obronie honoru, zbiegowisko uliczne, rozprawa przed autokratą, przykładna, ale nie nazbyt surowa kara – nawet drobne epizody z życia Maurycego mają nieuchronne zabarwienie romantyczne.
Znacznie poważniejszy i bardziej brzemienny w skutki był jego inny, o rok późniejszy kontakt ze sferami policyjnymi. Wymieniony wśród członków jednej ze studenckich konspiracji, przesłuchiwany w więzieniu załamuje się i spisuje obszerny memoriał, w którym wypiera się swoich skłonności buntowniczych, wyraża skruchę, a co najgorsze – wymienia nazwiska kolejnych współspiskowców oraz wykładowców, buntujących młodzież. Cóż, w roku 1823 brak było ombudsmanów i instrukcji, jak zachowywać się podczas przesłuchania: zeznanie to wypominano jednak Mochnackiemu wielokrotnie. Patrząc na to jednak z innej strony – czy może istnieć bohater romantyczny, który nie doświadcza upadku?
W stolicy Królestwa Polskiego było może (za sprawą tajnej policji i Wielkiego Księcia) duszno, ale gazet i czasopism wydawano więcej niż w Petersburgu. Maurycy zarabia na życie w poświęconej kwestiom gospodarczym „Izis polskiej”, ale najchętniej współpracuje z „Astreą”, „Dziennikiem Warszawskim”, „Gazetą Polską” czy „Kurierem Polskim”, pisując w nich – niezmordowanie, z żarem, często anonimowo – o Szekspirze, muzyce, fortepianie, eksperymentach z elektrycznością i eterem, wreszcie o wierszach młodego Adama Mickiewicza czy Seweryna Goszczyńskiego. Właśnie w tej roli – krytyka i proroka – sprawdził się chyba najbardziej, wieszcząc nadejście epoki romantyzmu, opowiadając się za „poezją narodową” i ludową, tworząc definicję, którą z egzaltowanej polszczyzny sprzed 200 lat przełożyć można następująco: literatura jest środkiem rozpoznania przez zbiorowość narodową swojej istoty, swojej natury.
Poeci i porucznicy
Z takim rozumieniem literatury (i swojej roli, jako badacza „dziejów ducha narodowego”) Mochnacki nie miał czego szukać ani w administracji Królestwa Polskiego, ani w urzędzie cenzury, gdzie przepracuje w 1827 roku kilka miesięcy, opiniując traktaty Schellinga i Kanta, zanim poda się do dymisji, oceniając pracę jako „niezgodną ze swym sumieniem”. Pracę w cenzurze przeciwnicy nieraz będą mu wypominać, znajomość Schellinga została.
W Warszawie świece się dopalają, atmosfera (zwłaszcza po objęciu w 1825 roku tronu Rosji i Polski przez Mikołaja I) jest coraz bardziej duszna, szczególnie, gdy w 1830 roku wybuchnie rewolucja w Paryżu. Młodsi oficerowie, upokarzani przez Wielkiego Księcia Konstantego, naczytani Goszczyńskiego i trawieni gorączką romantyczną, nie chcą już czekać: w listopadzie 1830 roku spiskowcy decydują się działać. Większość młodych wojskowych 29 listopada rusza na Belweder, by aresztować Konstantego (który ostatecznie im umknie). Maurycemu zostaje poruczone proklamowanie powstania w drugim końcu miasta i poprowadzenie ludu na składy broni. Jedno i drugie mu się udaje, ale od barykad bardziej interesuje go polityka: jeszcze tej samej nocy w gronie przywódców spisku dyskutuje nad tym, jak przejąć władzę polityczną w mieście i w Królestwie.
To im się nie uda: polityczne dzieje Powstania Listopadowego (1830–1831) to daremne próby wyrwania przez „młodych” sterów władzy z rąk podstarzałych szwoleżerów. Mochnacki miota się między politykowaniem, walką a publicystyką. Wszędzie go pełno: pisze odezwy, domaga się tworzenia nowych organów przedstawicielskich ludu, co jawnie już pachniało rewolucją socjalną, prędzej niż szesnastolatka zachwyca się kolejnymi przywódcami wojskowymi, by po tygodniu ganić ich za nieskuteczność. Gdy jednak dopieką mu docinki krytyków, przypominających hańbiące zeznania z roku 1823 i epizod służby w cenzurze – zaciąga się do walczącego z wojskami rosyjskimi 1 pułku strzelców pieszych i bije się dzielnie pod Wawrem i pod Ostrołęką, dobijając się czterech ran, złotego krzyża zasługi i rangi podporucznika.
Gorączkowo pisze. Jak nie dzieło „O literaturze polskiej w wieku XIX” to broszurę „Co rozumieć przez rewolucję w Polsce”, lub pamflet „Czemu masy nie powstają”. Zabiera głos na łamach „Nowej Polski”, „Dziennika Narodowego”, krytykuje połowiczność i kunktatorstwo władz wojskowych i cywilnych, marzy o połączeniu rewolucji narodowej i socjalnej, o nadaniu praw obywatelskich wszystkim dorosłym mężczyznom, w tym chłopom.
Pamflety i traktaty
Z tym samym żarem wykrada się z zajmowanej już przez Rosjan Warszawy, przemyka po upadku powstania do granicy z Prusami, z fałszywym paszportem przeprawia się do gościnnej dla emigrantów polskich Francji. Tam spiera się o niedokonane podczas powstania reformy, zraża sobie kolejne frakcje emigrantów, policzkuje, koncertuje, rozchlapuje atrament, kaszle krwią w chusteczkę (na gruźlicę był chory już wcześniej, ale dopiero przekradanie się zimną jesienią 1831 roku, po upadku powstania, do granicy, przyniosło zaostrzenie choroby) – i pisze. „O literaturze polskiej w wieku XIX” napisał, jak głosi legenda, na miesiąc przed wybuchem Powstania. Swoją nową książkę – pierwszy zapis politycznej historii Powstania – stworzy w niespełna rok. Nie dysponuje warsztatem historyka (trudno zresztą mówić o takim warsztacie w roku 1833: dzieła Micheleta i Rankego nie były jeszcze szeroko znane, Taine, ani Mommsen nie sięgnęli jeszcze po pióro), dokumentami administracyjnymi czy wojskowymi, nie ma dostępu do żadnych archiwów. Za wszystko musi mu starczyć obolała pamięć, temperament publicysty, kilka paczek zwilgotniałych gazet warszawskich i paryskich sprzed trzech lat, kilkanaście relacji emigrantów, których zdołał uprosić o spisanie wspomnień. W takich warunkach rodzi się praca „Powstanie narodu polskiego w roku 1830 i 1831”. Do dziś – mimo 200 lat badań, dostępu do tysięcy niedostępnych Mochnackiemu źródeł, wytknięcia mu licznych błędów, przeinaczeń i nieścisłości – wyznacza kształt polskiej pamięci o zrywie 1830 roku. Podział na szlachetnych podchorążych i starszych o pokolenie kunktatorów, oburzenie na szlachtę niechętną dzieleniu się ziemią z chłopami, despekt dla pierwszego przywódcy wojskowego powstania, gen. Chłopickiego – wszystko to wzięte jest z pracy Mochnackiego.
Ocalały jej dwa pierwsze tomy, doprowadzone do końca stycznia 1831 roku. Ponoć napisany został również tom trzeci, rozpoczęty czwarty, oba jednak zaginęły. Nie pierwsze to niedostępne dziś rękopisy Mochnackiego. Zaginął drugi tom „O literaturze polskiej w wieku XIX”, zaginęły artykuły, listy, nuty, ba, nie ma nawet śladu po jego grobie w Auxerre, gdzie spoczął, wykrwawiony, w grudniu 1834 roku. Ostał się pomnik nagrobny dłuta Oleszczyńskiego, strzęp przepoconego halsztuka, trochę listów w Bibliotece Ossolińskich. Ale też co to za bohater romantyczny, który nie odchodzi właśnie tak, nie spala się cały, pozostawiając po sobie, niczym ślad po wypalonym loncie, strzępy kilku przedartych w pasji rękopisów, kłaczki tytuniu, kroplę krwi i kroplę laku? „A on, blady jak ściana, plącze, zrywa tony / I kolor spod klawiszy wypruwa – czerwony”. Bo też był to jego ulubiony kolor.
Wojciech Stanisławski
Źródło: Muzeum Historii Polski