
Wbrew słynnemu wierszowi Julian Ordon nie zginął na powstańczej reducie w 1831 r., ale popełnił samobójstwo ponad pół wieku później, 4 maja 1887 roku. Adam Mickiewicz, zaskoczony jego widokiem krzyknął: „To pan żyjesz?”, ale jest też inna wersja tego spotkania.
Julian Konstanty Ordon urodził się 15 października 1810 r. w Warszawie w rodzinie ewangelickiej. Był jednym z czworga dzieci Karola Franciszka Ordona i Małgorzaty z Naimskich. W 1830 r., gdy wybuchło powstanie listopadowe, miał zaledwie 20 lat. W bitwach o Olszynką Grochowską (25 lutego 1831) i pod Ostrołęką (trzy miesiące później ) wyróżnił się odwagą. „Za zasługi w walce o odrodzenie Polski” został odznaczony Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari.
Gdy armia rosyjska uderzyła na Warszawę, Ordon dowodził baterią artylerii w reducie nr 54 na Woli, osłaniał podejście do mostów na Wiśle. To właśnie tam 6 września 1831 r. miał zginąć przy wysadzeniu magazynu prochowego.
Mickiewicz tę scenę odmalował tak:
„Widziałem rękę jego, dającą rozkazy. –
Widzę go znowu – widzę rękę – błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świecę,
Biorą go – zginął. – O, nie – skoczył w dół, do lochów […]
Tu blask, – dym, – chwila cicho – i huk jak stu gromów! […]
Wszystko jako sen znikło! – Tylko czarna bryła
Ziemi niekształtnej leży – rozjemcza mogiła”.
Za sprawą tego właśnie wiersza, napisanego zaledwie kilka miesięcy po upadku powstania listopadowego, Ordon przeszedł do legendy.
Prawdopodobnie to nie poeta był autorem historii o heroicznej śmierci Ordona. Niewykluczone, że czytał o niej 13 września 1831 r. w „Gazecie Narodowej”. To tam znalazła się wzmianka, że „do szczególniejszych poświęceń w dniu 6 września w czasie ataku należy czyn Konstantego Ordona [który] wraz z sobą i dwoma batalionami piechoty nieprzyjacielskiey wysadził”.
Rzeczywiście, reduta została wysadzona, ale jak to wyjaśnił w 1912 r. historyk literatury Kazimierz Bartoszewicz przez kogoś innego. Zrobił to kapitan piechoty Feliks Nowosielski, ale on też przeżył.
Zginęło za to kilkudziesięciu żołnierzy i oficerów rosyjskich. Sam zaś Ordon według świadków, jak choćby majora Tomasza Świtkowskiego, dowódcy II batalionu 10 pułku piechoty liniowej, „był wprawdzie opalony prochem, lecz sobie nie przyznawał żadnego heroizmu wysadzenia się prochem w powietrze”. Rany nie mogły być też zbyt ciężkie, gdyż „za staraniem Ojca swego wyszedł z niewoli […], jest zdrów i mieszka przy swej familii w Warszawie”, konkludował Świtkowski.
Faktem jest, że po tych wydarzeniach Ordon nie mógł znaleźć sobie miejsca ani w kraju, ani za granicą. Po 1833 r. przebywał w Dreźnie, a później osiadł w Szkocji. Wstąpił do angielskiego wolnomularstwa, potem do polskiej loży narodowej w Londynie, współpracował z Towarzystwem Demokratycznym Polskim. W 1848 r. wyjechał do Włoch, gdzie zaciągnął się do Legionu Mickiewicza. Historycy, na podstawie zachowanych wspomnień, kreślą niezbyt radosne kulisy spotkania z wieszczem, który to w Rzymie powołał tę jednostkę wojskową.
Filozof Piotr Nowak dzieli zachowane wersje wydarzeń na „pogodną” i „posępną”. Według pierwszej po wypowiedzianym przez Ordona „Jestem Ordon, któregoś pan na tamten świat wyprawił”, Mickiewicz go wyściskał, lecz nie kontynuował specjalnie znajomości. W zgodzie z drugą poeta rzucił tylko „To pan żyjesz?” i nie podjął rozmowy.
Legion Mickiewicza, wbrew założeniom, nie walczył nigdy na terenie Polski i jedynie brał udział, bez powodzenia, w kilku potyczkach z Austriakami na terenie państw włoskich i ostatecznie został rozwiązany. Ordon, jak czytamy u pisarza Cezarego Leżeńskiego, „tęsknił za tym, do czego ma największe zdolności i do czego został stworzony – wykonywania rzemiosła wojennego i walki o wolność”. I kiedy nie mógł bić się za ojczyznę, postanowił walczyć „za waszą i naszą wolność". Służył najpierw w legii lombardzkiej, która – jak czytamy u Szymona Askenazego – walczyła „pod kokardą narodową włoską, zielono-czerwono-białą”, później bił się w armii sardyńskiej. Od 1860 r. był zaś w oddziałach republikanina, Giuseppe Garibaldiego. Tu zostało mu powierzone najpierw dowództwo, potem otrzymał awans na kapitana oraz odznakę Krzyża Korony Włoskiej. Po przejściu na wojskową emeryturę starał się jeszcze w miarę możliwości, choć doskwierały mu ubytki słuchu, angażować w prace Hotelu Lambert.
Po latach tułaczki osiadł we Florencji, ale nie mógł się odnaleźć w emigracyjnej rzeczywistości. W liście do przyjaciela, poety Teofila Lenartowicza zwierzał się, że czuje „zbliżający się kres życia” i nade wszystko „nie chce umrzeć w szpitalu”. Wybrał więc samobójstwo i 4 maja 1887 r. się zastrzelił.
Jednak i po śmierci nie zaznał spokoju. Chowany był bowiem dwukrotnie: po raz pierwszy we Florencji, gdzie garstka przyjaciół – jak pisał Piotr Nowak – „żegnała zwyczajnego, znękanego chorobami i starością weterana”.
Na jego pochówek w rodzinnej krypcie w Warszawie nie zgodziły się władze rosyjskie, więc pogrzeb urządzono mu we Lwowie. W ostatniej drodze na Cmentarzu Łyczakowskim towarzyszyły mu tysiące Polaków. Pochowano go w grobowcu ozdobionym rzeźbami orła i lwa. Pomnik istnieje do dziś, w 2016 r. został poddany renowacji. (PAP)
Marta Panas-Goworska
jkrz/