Interwencja sowiecka w październiku 1956 r. właściwie się rozpoczęła, ponieważ oddziały sowieckie opuściły położone w Polsce zachodniej koszary i przystąpiły do marszu na Warszawę – mówi PAP prof. Antoni Dudek z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego.
PAP: W lutym 1956 r. nowy przywódca ZSRS Nikita Chruszczow wygłosił słynny referat „O kulcie jednostki i jego następstwach”. Wydarzenie to spowodowało szok wśród przywódców komunistycznych. Czy moment ten był przyzwoleniem Moskwy do podjęcie reform w całym bloku wschodnim?
Prof. Antoni Dudek: Tajny referat Chruszczowa wygłoszony na XX Zjeździe KPZR miał być przeznaczony wyłącznie dla wąskiego grona delegatów na zjazd i przywódców państw satelickich. Mleko jednak się rozlało. Chruszczow nie przewidział konsekwencji swoich słów. Pragnął potępić Stalina wyłącznie w wąskim gronie aparatczyków partyjnych. Natomiast wśród mas miał zostać utrzymany ograniczony kult generalissimusa.
Tymczasem w PRL tajny referat za sprawą niektórych sił wewnątrz PZPR wydostał się do dołów partyjnych, a następnie do całego społeczeństwa i wywołał olbrzymi wstrząs. Jego odbiorcy zaczęli sobie zadawać pytania, na które nie odpowiedział Chruszczow. Nowy I sekretarz KPZR stwierdził, że Stalin był zły, ponieważ mordował członków partii komunistycznej i popełniał błędy w trakcie wojny z Niemcami. Ludzie zaczęli zadawać pytania, czy skoro mylił się w tych dwóch sprawach, to nie błądził również we wszystkich innych. Ta lawina wątpliwości zaczęła ogarniać całe społeczeństwo i zrodziła ferment, który swoje apogeum osiągnął w październiku 1956 r.
PAP: Kilkanaście tygodni po referacie Chruszczowa w Poznaniu wojsko brutalnie rozprawiło się ze zrywem robotników. Czy gdyby nie ofiary Czerwca ’56 to destalinizacja potrwałaby dłużej i była bardziej ograniczona?
Prof. Antoni Dudek: Jestem przekonany, że Poznański Czerwiec doprowadził do gwałtownego przyśpieszenia procesu destalinizacji, ponieważ dla wielu ludzi w aparacie partyjnym stało się jasne, że „żarty się skończyły” i ludzie zaczynają wychodzić na ulice, padają zabici i jeśli nie nastąpią zmiany, to wydarzenia z Poznania powtórzą się w innych miejscach. Ten pogląd znajduje potwierdzenie w przebiegu najdłuższego w historii partii VII Plenum KC PZPR z lipca 1956 r. Wówczas obie frakcje na jakie podzielił się aparat PZPR, czyli "natolińczycy" i "puławianie", spierały się w kwestii tego, do czego naprawdę doszło w Poznaniu, ale bez wątpienia oba stronnictwa uważały, że stało się tam coś bardzo ważnego. Sądzę więc, że bez Poznańskiego Czerwca nastąpiłyby jakieś zmiany, ale byłyby dużo płytsze. Być może nawet sytuacja w PRL przypominałaby tę z Czechosłowacji, gdzie odejście od stalinizmu nastąpiło dopiero w drugiej połowie lat sześćdziesiątych.
Prof. Antoni Dudek: Jestem przekonany, że Poznański Czerwiec doprowadził do gwałtownego przyśpieszenia procesu destalinizacji, ponieważ dla wielu ludzi w aparacie partyjnym stało się jasne, że „żarty się skończyły” i ludzie zaczynają wychodzić na ulice, padają zabici i jeśli nie nastąpią zmiany, to wydarzenia z Poznania powtórzą się w innych miejscach.
PAP: Czy Władysław Gomułka pragnął być arbitrem w starciu pomiędzy frakcjami "natolińczyków" i "puławian", oczekując, która z nich będzie zwycięska i umożliwi mu przejęcie władzy?
Prof. Antoni Dudek: Gomułka po zwolnieniu z więzienia w końcu 1954 r. stał się stopniowo beneficjentem narastających podziałów wewnątrzpartyjnych. Do lata 1956 r. nikt nie brał jednak pod uwagę jego powrotu do władzy. Do tej chwili był wyłącznie byłym przywódcą PPR, który popełnił liczne błędy na czele z odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym. W trakcie zaostrzania się sporów pomiędzy frakcjami oraz za sprawą działalności płk. Józefa Światły, wygłaszającego przez Radio Wolna Europa swoje pogadanki, zaczął kształtować się mit Gomułki. Miał on być polskim Tito. W przypadku audycji RWE był to przejaw amerykańskiej strategii kreowania w krajach satelickich ZSRS kolejnych Titów – czyli tzw. narodowych komunistów, zbuntowanych przeciwko Sowietom. Legenda niepokornego Gomułki miała rozbijać spoistość bloku wschodniego.
W efekcie Gomułka dzięki swej szybko rosnącej w 1956 r. popularności społecznej stał się dla obu frakcji atrakcyjnym sojusznikiem w walce o zwycięstwo we władzach partii. Gomułka porozumiał się z "puławianami", którzy stali się dla niego narzędziem do przejęcia władzy. W następnych latach stopniowo rozpędził obie frakcje, ale znaczenie lepiej od "puławian" urządzili się pod rządami Gomułki "natolińczycy".
PAP: Kiedy Gomułka mógł stwierdzić, że przyszedł moment powrotu na scenę polityczną?
Prof. Antoni Dudek: Coraz lepiej rozumiał to w kolejnych miesiącach roku 1956, gdy przychodzili do niego przedstawiciele obu partyjnych frakcji. Pierwsi byli "natolińczycy" zakładający, że Gomułka przyjmie ich lepiej niż „Żydów” z frakcji puławskiej, którzy najmocniej prześladowali Gomułkę po 1948 r. Gomułka szybko zorientował się jednak, że "Natolin" zakłada trwanie w ścisłej zależności od Moskwy i brak jakichkolwiek reform, a przez to nie jest nośny społecznie. W końcu doczekał się emisariuszy z grupy "puławskiej" i to z nimi na początku października ustalał skład kolejnego Biura Politycznego. Kilka tygodni wcześniej odrzucał ich propozycje objęcia skromniejszych funkcji, takich jak stanowisko wicepremiera. Interesowała go jedynie rola pierwszego sekretarza.
PAP: W powszechnej świadomości "puławianie" byli uznawani za partyjnych liberałów. Czy to określenie nie jest do pewnego stopnia mylące, bo maska liberalizmu miała służyć im do przejęcia władzy?
Prof. Antoni Dudek: "Puławianie" byli bardzo różni. Jeden z czołowych członków tej frakcji Stefan Staszewski przekonywał, że w ogóle nie można mówić o jednej grupie "puławskiej", bo w jej ramach zestawia się takich ludzi jak Roman Zambrowski, nieformalny lider "puławian", a zarazem prominentny działacz okresu stalinowskiego, i redaktorów słynnego wówczas tygodnika „Po prostu”, którzy pragnęli autentycznej demokratyzacji i „socjalizmu z ludzką twarzą”. Niektórzy zatem stali się "puławianami", ponieważ zorientowali się, że dłużej na „stalinowskim koniu” nie da się jechać i należy się przesiąść na „konia reformatorskiego”. Dla nich była to tylko gra polityczna. Jednak inni autentycznie wierzyli w możliwość liberalizacji ustroju. Ich wspólnym mianownikiem było przekonanie, że istniejący system polityczny musi być naprawiony, ale nie należy go burzyć, ponieważ tzw. demokracja burżuazyjna istniejąca na Zachodzie jest absolutnie wykluczona.
PAP: Dlaczego frakcja "natolińska" miała problem z wyłonieniem lidera? Nie był nim przecież Edward Ochab.
Prof. Antoni Dudek: Ochab był człowiekiem kompromisu, który nie wiązał się z żadną frakcją. Dla "natolińczyków" faktycznym liderem była ambasada ZSRS, ewentualnie Konstanty Rokossowski. "Natolińczycy" byli klasyczną frakcją agenturalną i uważali, że wszelkie plany liberalizacji są mrzonką, ponieważ nie zgadzają się na to towarzysze radzieccy. Moskwa rzeczywiście nie była zadowolona z tego, co działo się po lutym 1956 r. w PRL. Przede wszystkim była oburzona szerokim kolportażem tajnego referatu Chruszczowa i liberalizmem polskiej prasy, na czele z „Po prostu”.
Apogeum tego niepokoju była wizyta w Warszawie Chruszczowa w październiku 1956 r, gdy wyraźnie zażądał, by członkowie frakcji "natolińskiej", na czele z Rokossowskim znaleźli się w nowym kierownictwie. W przeciwnym razie rozpocząć się miała interwencja zbrojna. Wprawdzie dzięki stanowisku maoistowskich Chin nie doszło interwencji, ale bez wątpienia Chruszczow był bardzo zdeterminowany w swoim wsparciu dla "Natolina". Ostatecznie niektórzy z "natolińczyków" znaleźli się w nowych władzach PZPR. Nie było wśród nich Rokossowskiego, ale był między innymi Aleksander Zawadzki oraz mało wówczas znany Edward Gierek.
PAP: Ryzyko interwencji sowieckiej było realne? Chruszczow nie blefował?
Prof. Antoni Dudek: Interwencja sowiecka w październiku 1956 r. właściwie się rozpoczęła, ponieważ oddziały sowieckie opuściły położone w Polsce zachodniej koszary i przystąpiły do marszu na Warszawę. 19 i 20 października 1956 r. zbliżyły się na odległość około stu kilometrów od stolicy, gdzie dotarł do nich najpierw rozkaz wstrzymania marszu, a później powrotu do koszar. Gdyby nie ten rozkaz weszłyby do miasta, gdzie przypuszczalnie rozpoczęłyby się walki przypominające te znane z ulic Budapesztu w kilkanaście dni później.
Taki scenariusz byłby realny, gdyby nie Chiny, najbardziej egzotyczny sojusznik w naszych dziejach, które oczywiście nie miały żadnej sympatii wobec Polski, ale były zainteresowane pokazaniem swojej potęgi. Mao Zedong chciał zademonstrować, że w przeciwieństwie do czasów Stalina Moskwa nie jest dla niego Wielkim Bratem, ale na świecie są dwaj równorzędni bracia przewodzący komunizmowi. Dlatego dwa tygodnie później Chińczycy nie byli już zainteresowani wsparciem dla Węgrów. Mieliśmy szczęście, że byliśmy pierwsi i rewolucja węgierska rozpoczęła się od wiecu pod pomnikiem Bema, gdzie wyrażano poparcie dla Polskiego Października i powrotu Gomułki do władzy.
Powstaje również pytanie o znaczenie Węgier i Polski. Z punktu widzenia Chin nie było między nimi wielkiej różnicy. Natomiast dla ZSRS koszty interwencji w PRL byłyby oczywiście znacznie większe. Trzeba też podkreślić, że nie jesteśmy do końca pewni, co ostatecznie zaważyło na decyzji Chruszczowa i czy wsparcie Chin istotnie było czynnikiem rozstrzygającym.
Prof. Antoni Dudek: Interwencja sowiecka w październiku 1956 r. właściwie się rozpoczęła, ponieważ oddziały sowieckie opuściły położone w Polsce zachodniej koszary i przystąpiły do marszu na Warszawę. 19 i 20 października 1956 r. zbliżyły się na odległość około stu kilometrów od stolicy, gdzie dotarł do nich najpierw rozkaz wstrzymania marszu, a później powrotu do koszar. Gdyby nie ten rozkaz weszłyby do miasta, gdzie przypuszczalnie rozpoczęłyby się walki przypominające te znane z ulic Budapesztu w kilkanaście dni później.
PAP: Jak Zachód zareagowałby na interwencję sowiecką w Polsce?
Prof. Antoni Dudek: Obawiam się, że bardzo podobnie jak na interwencję na Węgrzech. Widać to w amerykańskich dokumentach świadczących, że USA były zaskoczone tempem wydarzeń w bloku wschodnim i nie miały zamiaru głębiej się angażować. Dlatego później w Waszyngtonie krytykowano zbytni radykalizm sekcji węgierskiej Radia Wolna Europa, która w ich opinii podburzała Węgrów i stwarzała iluzję wsparcia amerykańskiego. W administracji amerykańskiej było jasne, że USA pomogą Węgrom, ale wyłącznie humanitarnie, a nie militarnie, bo nie będą ryzykować rozpoczęcia III wojny światowej w celu przekreślenia porozumień z Jałty.
PAP: Jaki wpływ na wydarzenia października 1956 r. miał prymas Stefan Wyszyński, uwolniony z internowania przez Gomułkę?
Prof. Antoni Dudek: Gomułka wcale nie palił się do wypuszczenia Wyszyńskiego. Uległ jednak nastrojom społecznym. Po słynnym wiecu na Placu Defilad część jego uczestników pozostała na miejscu i wznosiła hasła poparcia dla Wyszyńskiego, a nawet „Wyszyński do Biura”, w domyśle politycznego. Gomułka posłał więc swoich emisariuszy do Komańczy, aby go wypuścić. Trzeba pamiętać, że w jego przemówieniu na VIII Plenum, wygłoszonym kilka dni wcześniej, nie było ani jednego słowa o Kościele. Gomułka dążył do zachowania w tym zakresie status quo. Jednak Wyszyński, gdy tylko wrócił do Warszawy, zorientował się, że istnieje dobra koniunktura do załatwienia dla Kościoła kilku ważnych spraw. Głównym problemem był dekret o obsadzaniu stanowisk kościelnych. Prymas Wyszyński, aż do początku grudnia domagał się zmiany dekretu w zamian za poparcie dla wyborów sejmowych. I swój cel osiągnął.
Prof. Antoni Dudek; Prawdziwym końcem odwilży było zamknięcie „Po prostu” w październiku 1957 r. i stłumienie związanych z tym protestów młodzieży. Od tego momentu zaczęło się pojawiać rozczarowanie Gomułką, szczególnie w środowiskach inteligenckich, a z czasem wśród całego społeczeństwa. Przykręcanie śruby trwało do drugiej połowy lat sześćdziesiątych, gdy Polacy stracili już wszelkie nadzieje związane z osobą tak popularnego w 1956 r. Gomułki.
Kardynał Wyszyński hamował nastroje, ponieważ zdawał sobie sprawę z ewentualnych krwawych konsekwencji radykalizacji żądań społecznych. Zawieszenie broni skończyło się w 1958 r., gdy bezpieka weszła na Jasną Górę w celu przejęcia powielaczy drukujących tam wydawnictwa kościelne bez zgody władz. To był kres krótkotrwałej poprawy relacji między władzami komunistycznymi i Kościołem. Mimo wszystko w ciągu kilkunastu miesięcy po Październiku Wyszyńskiemu udało się załatwić dla Kościoła wiele spraw.
PAP: To Kościół wyszedł z Października najbardziej wzmocniony?
Prof. Antoni Dudek: Tak, ale i partia została wzmocniona, dzięki osobistej popularności Gomułki i legitymizacji w wyborach sejmowych. Zwiększyła się nie tylko pozycja Kościoła, ale również związanych z nim środowisk, takich jak „Znak”, który otrzymał kilka miejsc w Sejmie.
PAP: Niektórzy historycy uważają, że Październik skończył się już na Placu Defilad w czasie słynnego wiecu poparcia dla Gomułki. W swoim przemówieniu stwierdził wówczas „dość wiecowania, czas wrócić do pracy”.
Prof. Antoni Dudek: Tymi słowami Gomułka odsłonił swoje prawdziwe intencje i szczerze powiedział, że jego celem nie są jakieś zasadnicze zmiany systemu, ale uspokojenie nastrojów. I do tego konsekwentnie dążył w kolejnych tygodniach i miesiącach. Proszę jednak pamiętać, że "pociąg destalinizacji" był na tyle rozpędzony, że zmiany, szczególnie na prowincji, następowały jeszcze długo. Dobrym przykładem stało się rozwiązywanie na wsi tzw. spółdzielni produkcyjnych, czyli polskich kołchozów tworzonych pod przymusem w minionych latach. Bardzo ważna była też kampania przed wyborami sejmowymi w styczniu 1957 r., która była najbardziej autentyczna w całej historii PRL. W tym okresie władze czyniły też koncesje na rzecz Kościoła, na przykład poprzez pozwolenia na budowę nowych świątyń. Zmiany wyhamowywały dopiero w kolejnych miesiącach.
Prawdziwym końcem odwilży było zamknięcie „Po prostu” w październiku 1957 r. i stłumienie związanych z tym protestów młodzieży. Od tego momentu zaczęło się pojawiać rozczarowanie Gomułką, szczególnie w środowiskach inteligenckich, a z czasem wśród całego społeczeństwa. Przykręcanie śruby trwało do drugiej połowy lat sześćdziesiątych, gdy Polacy stracili już wszelkie nadzieje związane z osobą tak popularnego w 1956 r. Gomułki.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ mjs/ ls/