
„Część niedoszłych wyborców nie wierzyła, że wybory mogą coś zmienić” – mówi dr Michał Przeperski. 18 czerwca przypada 36. rocznica II tury wyborów 1989 roku, w której wzięło udział 25,3 proc. uprawnionych.
PAP: Frekwencja w wyborach 4 czerwca 1989 r. wyniosła 62,7 proc. Czy to dużo, bo w wyborach parlamentarnych więcej uprawnionych zagłosowało dopiero w 2023 r., czy mało, bo dziesięć milionów osób nie wzięło udziału w głosowaniu?
Michał Przeperski*: Dużo, choć wtedy myślano inaczej.
PAP: Dlaczego?
M.P.: Frekwencja w „wyborach” w okresie PRL była wysoka, chociaż była to frekwencja nieprawdziwa, manipulowano nią na potęgę. Wiosną 1989 roku można było oczekiwać, że wszyscy pójdą do wyborów, bo skoro pojawiła się porcja wolności, to ludzie zrobią z niej użytek, biorąc udział w wyborach. Wielu pomyślało jednak inaczej: skoro jest wolność, to można także nie głosować i w ogóle można się wyborami nie interesować. Od 1947 roku aparat komunistycznego państwa wywierał presję na obywateli, by brali udział w wyborczej farsie, manifestując w ten sposób poparcie dla władzy. Wreszcie w 1989 roku Polacy otrzymali wolność od tego, żeby nikt nie kazał im stawić się przy urnie. Moim zdaniem pokazało to również, że ogromne polityczne zaangażowanie Polaków było mitem.
PAP: Skąd wziął się ten mit?
M.P.: Powstał w czasie 16 miesięcy istnienia legalnej „Solidarności” w latach 1980-81. Wtedy wykształciło się przekonanie, że skoro organizacja liczy blisko dziesięć milionów obywateli, a członkostwo w ruchu społecznym wymaga więcej wysiłku i zainteresowania niż akt wyborczy, to Polacy są niebywale rozpaleni politycznie i politycznie aktywni. W dużym skrócie można powiedzieć, że 4 czerwca 1989 roku to było wielkie sprawdzam. To sprawdzam wypadło na poziomie 62,7 proc. i to było rozczarowujące. Z dzisiejszej perspektywy widzimy, że nie było to wcale mało w porównaniu z następnymi wyborami w III RP.
PAP: W drugiej turze frekwencja była o wiele niższa: 25,3 proc.
M.P.: Zestawienie frekwencji w dwóch turach wiele mówi. W pierwszej Polacy mieli realny wpływ na to, kto zasiądzie w parlamencie. Wyborcy mogli odrzucić listę krajową PZPR i jej koalicjantów. Mogli też zagłosować na jednego ze 100 kandydatów do Senatu i 161 kandydatów do Sejmu, którzy byli wskazani przez „Solidarność”. W drugiej turze zostało niewiele mandatów do obsadzenia i zainteresowanie Polaków także okazało się niewielkie. Dodajmy tu jeszcze, że część niedoszłych wyborców z obu tur w ogóle nie wierzyła, że wybory mogą coś zmienić.
II tura wyborów do Sejmu i Senatu, Szczecin, 18 czerwca 1989 r. Fot. PAP/Jerzy Undro
PAP: Kornel Morawiecki, lider Solidarności Walczącej, przestrzegał przed tamtymi wyborami, że to gra z szulerami. Pisał, że od tego, czy w państwie rządzonym przez komunistów, będzie 100 czy 200 posłów wyznaczonych przez komitety obywatelskie, nie zależy los Polski. Dlaczego nawet część opozycji uważała, że wybory 4 czerwca niczego nie zmienią?
M.P.: Bo tego uczyło doświadczenie. Było rzeczą typową dla Polaka nie wierzyć w akt wyborczy. W zasadzie od 1922 roku nie było w Polsce w pełni demokratycznych, pięcioprzymiotnikowych wyborów. W 1989 roku zaufanie do komunistów szorowało po dnie. Dla obywatela PRL było jasne, że władze manipulowały, oszukiwały i kłamały. W społecznym odczuciu niewiele zmieniało to, że w końcu w latach 80. propaganda trochę zelżała i pojawiły się elementy pierestrojki i głasnosti. Można było wreszcie powiedzieć słowo „Katyń” i dawać do zrozumienia, że za mordem na polskich oficerach stali Sowieci. Można było też pisać, że PZPR źle rządzi. Ale to nie zmieniało przekonania, że władza ma w rękach wszystkie atuty.
PAP: Jakie?
M.P.: Milicję, wojsko, wielomilionowy aparat partyjny i – przede wszystkim – poparcie Moskwy. Cała magia 4 czerwca polega na tym, że jednoznaczną deklaracją złożoną w akcie wyborczym Polacy wywołali dynamikę polityczną, której nikt nie mógł zlekceważyć: ani PZPR i jej sojusznicy, ani opozycja, która nieoczekiwanie także dla samej siebie zdobyła silną pozycję polityczną. Bo w ramach okrągłostołowego kompromisu, który jak każdy był w pewnym sensie zgniły, „Solidarność” miała dalej pełnić rolę, jak protekcjonalnie mówili komuniści, konstruktywnej opozycji. I na to wskazywał Kornel Morawiecki, który słynął ze swojego radykalizmu i werbalnie mocno niepodległościowego programu. Słusznie wskazywał, że negocjacje i wybory wiążą się z ogromnym ryzykiem, ale jak wiemy to z dzisiejszej perspektywy, ten jeden raz bardzo realistyczna postawa nie sprawdziła się. Bo akt wyborczy 4 czerwca przekreślił wszystkie realistyczne rachuby, tak po stronie partii komunistycznej, tak po stronie drużyny Lecha Wałęsy, jak i po stronie Kornela Morawieckiego.
Akcja zbierania podpisów na listach poparcia na kandydata na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Kornela Morawieckiego, 21 października 1990 r. Fot. PAP/Stefan Kraszewski
PAP: Michał Sutowski w biografii politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego napisał, że pomysł przyszłego prezydenta RP, by wolnymi wyborami do Senatu przełamać impas w rozmowach Okrągłego Stołu sprawił, że kontrakt polityczny pomyślany jako wieloletni zamienił się w jednodniową konfrontację. Czy wynik wyborów 4 czerwca - a więc czynnik „ludowej interwencji” - unieważnił wielomiesięczne negocjacje prowadzone przez elity opozycji i PZPR?
M.P.: Zdecydowanie tak.
PAP: Czy to był błąd Kwaśniewskiego i innych negocjatorów?
M.P.: Z perspektywy komunistów – wielki błąd, co wielokrotnie przyznawali mi w rozmowach ówcześni członkowie kierownictwa PZPR, m.in. Stanisław Ciosek i Leszek Miller. Chociaż dla Aleksandra Kwaśniewskiego była błyskotliwym wyjściem z impasu negocjacyjnego, to skutkiem stało się wypuszczenie dżina z butelki, nad którym PZPR już nie panował. Myślę, że nikt nie zdawał sprawy, jak wielkie znaczenie będzie miała tamta decyzja z Magdalenki. Tymczasem był to bardzo ważny krok dla upodmiotowienia politycznego Polaków.
Jeżeli jest jakiś powód, żebyśmy uważali 4 czerwca za święto III RP, to właśnie dlatego, że to jest prawdziwe święto podmiotowości politycznej Polaków.
To była pierwsza taka decyzja po II wojnie światowej i jedna z nielicznych w tej skali w XX wieku: Polacy podjęli ją masowo, a jej skutki na trwale ukształtowały losy społeczeństwa, narodu i państwa. W ten sposób porozumienie okrągłostołowe zostało przez Polaków tą ludową interwencją wywrócone. Chociaż przez dobrych parę tygodni po 4 czerwca nie wszyscy politycy zorientowali się w nowych warunkach.
PAP: Kto pierwszy się zorientował?
M.P.: Lech Wałęsa, który miał znakomite wyczucie sytuacji. Lider „Solidarności” dobrze zrozumiał, że tym, co musi się jeszcze wydarzyć, jest wybór Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta, bo to będzie stabilizowało sytuację w wymiarze międzynarodowym. Ale gdy już do tego doszło, na przełomie lipca i sierpnia Wałęsa zastanawiał się, w jaki sposób zagospodarować próżnię polityczną, która powstała na skutek tego, że moc PZPR do stworzenia rządu była niewystarczająca. Niebawem, dzięki jego dynamizmowi, droga do rządu Tadeusza Mazowieckiego stanęła otworem.
Redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność" Tadeusz Mazowiecki w siedzibie redakcji przy ulicy Kościelnej na Nowym Mieście w Warszawie, sierpień 1989 r. Fot. PAP/Jan Bogacz Ireneusz Sobieszczuk
PAP: Jacek K. Sokołowski w książce „Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy" tak pisał o powodach nierewolucyjnego wychodzenia z PRL i braku rugowania z układu rządowego ludzi z PZPR: „Cała formacja kulturowa inteligencji – oraz dominująca u jej przedstawicieli formacja psychiczna – oparte były na założeniu bezalternatywności PRL-u. Dlatego też wywodzący się z niej solidarnościowi liderzy nie potrafili odnaleźć się z dnia na dzień jako elita władzy i nie potrafili sformułować programu innego niż tylko »poprawianie PRL-u«. Na tym bowiem polegała w istocie działalność rządu Mazowieckiego w wymiarze pozaekonomicznym”. Ma rację?
M.P.: Bezalternatywność PRL-u była oczywistością dla wszystkich: począwszy od Waszyngtonu, przez Watykan, a na Moskwie skończywszy. W Polsce nie było inaczej. Zarazem inteligencki skrypt zachowań to nie tylko kunktatorstwo, ale również bardzo śmiałe, niekiedy nawet lekkomyślne chwytanie po rozwiązania insurekcyjne lub rewolucyjne. W 1926 roku Piłsudski, który z pewnością był reprezentantem inteligencji, sięgnął po przemoc, żeby uporządkować sytuację w kraju. Jeżeli spojrzymy na powstanie warszawskie - pewnie najbardziej dramatyczny możliwy przykład - to też jest skrypt inteligencki chwytania za broń za wszelką cenę. W 1989 roku istniała część radykalnie myślącej inteligencji, np. spod znaku NZS-u czy Solidarności Walczącej, która domagała się mniej lub bardziej wprost jakiegoś rodzaju siłowej rozprawy z komunistami. Dlatego mam wątpliwości, czy polska inteligencja posiadała jeden utrwalony wzorzec postępowania.
PAP: W tekście „Nasz Don Kichot, premier Mazowiecki” (Więź 1/2025) zadał pan takie pytania: „Może w Mazowieckim było tyle chrześcijanina, że rytuał z krwi po prostu nie mieścił się w horyzoncie jego wyobrażeń? A może przeciwnie: właśnie był świadom tego, co stać się może, i z tego powodu konsekwentnie mediował, zasypywał podziały, poszukiwał moralnej spójni?” Jak to było z Tadeuszem Mazowieckim w 1989 roku?
M.P.: Widziałbym rok 1989 jako późno zebrany owoc dramatów polskiego XX wieku z powstaniem warszawskim na czele. Świadomość, że trzeba działać ostrożnie i spokojnie, to była funkcja tego, że gwałtowne ruchy i śmiałe kroki podejmowane przez polską inteligencję kończyły się porażką i rozlewem krwi. A tego otoczenie Mazowieckiego nie chciało. Na dodatek działało zupełnie po omacku.
Ekipa Mazowieckiego skutecznie zainicjowała proces budowy nowej państwowości.
Oczywiście nie funkcjonowała w próżni i w tym sensie działała w oparciu o ruinę moralną, jak i materialną, którą po sobie zostawił poprzedni system. Dlatego, mimo że książka Jacka K. Sokołowskiego jest inspirująca i prowokująca, to nie zgadzam ze stwierdzeniem, że ekipa Mazowieckiego zajmowała się tylko poprawianiem PRL-u. Patrząc z perspektywy 36 lat, jestem przekonany, że rząd Mazowieckiego był twórczy i skuteczny w kładzeniu fundamentów pod III RP, chociaż w krótkiej perspektywie był to rząd przegrany.
PAP: Już w lipcu 1989 r. Gustaw Herling-Grudziński w „Dzienniku pisanym nocą” zalecał opozycji większą powściągliwość w lansowaniu zmienionej na plus opinii o generale Wojciechu Jaruzelskim „choćby w imię szacunku dla niezmienionej opinii solidarnościowych dołów i przypuszczalnie znakomitej większości czerwcowych wyborców”. Jednym z elementów kontraktu Okrągłego Stołu była prezydentura dla Jaruzelskiego. Miała trwać sześć lat, a trwała niecałe półtora roku, bo Jaruzelski zrzekł się władzy. To jasny punkt w jego biografii?
M.P.: Od lata i wczesnej jesieni 1989 roku dało się zauważyć, że dawni opozycjoniści zaczęli postrzegać Jaruzelskiego jako państwowca. W jakimś sensie rozgrzeszali się z tego, że weszli we współpracę z twórcą stanu wojennego. Mam poczucie, że dla tych ludzi był to problem moralny. Ale też Jaruzelski był w tym czasie bardzo zręczny. Prezentował się jako człowiek rozsądny i mądry. W gruncie rzeczy, jak pisał Antoni Dudek o okresie od września 1989 do września 1990, mamy do czynienia z tandemem Jaruzelski - Mazowiecki. Takie połączenie jeszcze niedawno było nie do wyobrażenia, tymczasem Jaruzelski współpracował z rządem, nie wetując ustaw. Trzeba jednak pamiętać, że Jaruzelski nie postępował tak z dobroci serca. PZPR przegrała wybory i utraciła bezwarunkowe poparcie Moskwy, toteż zdawał sobie sprawę, że ma blotki w kartach. Oczywiście Mazowiecki i inni nie mogli jeszcze tego dokładnie wiedzieć. Ale dziś jest dla nas oczywiste, że najmocniejszą kartę, jaką miał Jaruzelski, było przekonanie Amerykanów, że niedawny pierwszy sekretarz KC PZPR zapewni krajowi polityczną stabilność. Jaruzelski to zresztą postać, która czeka na swoją demistyfikację i dekonstrukcję. Cała jego działalność jako prezydenta była obliczona na to, aby efektownie zejść z politycznej szachownicy i zapewnić sobie odpowiednie miejsce w historii.
Obchody na Westerplatte 50. rocznicy wybuchu II wojny światowej, 1 września 1989 r. Od lewej: premier Tadeusz Mazowiecki, prezydent Wojciech Jaruzelski, przewodniczący „Solidarności” Lech Wałęsa oraz marszałek Senatu Andrzej Stelmachowski. Fot. PAP/CAF/Stefan Kraszewski
PAP: Udało mu się to?
M.P.: Myślę, że tak, bo gdy przestawał być prezydentem jesienią 1990 roku, nie obowiązywał już dawny podział na komunistów i „Solidarność”. Opozycja rozpadła się i podzieliła, a Jaruzelski był beneficjentem tego rozłamu także w wymiarze symbolicznym. Nie tyle znalazł się w roli arbitra, co pożądanego sojusznika jednej z tych dwóch grup solidarnościowych, czyli grupy Mazowieckiego.
Osobiście mam przekonanie, że Jaruzelski bardzo zręcznie wykreował swój obraz i stał się on zdumiewająco pozytywny.
Ale myślę, że książka na ten temat jest jeszcze przede mną do napisana.
PAP: Po wyborach m.in. Mieczysław Rakowski, członek Biura Politycznego, obawiał się „otwarcia fazy »białego terroru«”. Dopiero pod koniec 1989 r. miały miejsce próby okupacji lokali PZPR i powiązanych z nią organizacji, ale do zakrojonych na szeroką skalę aktów przemocy nie doszło. Dlaczego transformacja polityczna przebiegła w gruncie rzeczy tak spokojnie?
M.P.: Skala politycznych protestów jesienią 1989 roku była minimalna. Zdarzało się, że gdy dochodziło do prób zajęcia partyjnych budynków, to więcej było chroniących je ZOMO-wców niż atakujących. Polska nie doświadczyła takich społecznych wybuchów, które były obserwowane w NRD lub Czechosłowacji. Było tak dlatego, że 4 czerwca przyniósł polityczną i symboliczną zmianę. Ale innym powodem było też to, że Polacy byli biedni, więc ich uwaga mocno skupiała się na problemach życia codziennego. „Solidarność”, która dzierżyła rząd dusz, była u władzy i posuwała pewne sprawy do przodu, więc Polacy widzieli, że „nasi” zmieniają kraj. Rządy Mazowieckiego i całość wydarzeń w Polsce dawały nadzieję, która zaczęła z wolna załamywać się na początku 1990 roku pod wpływem przemian gospodarczych.
Spotkanie w Belwederze członków rządu Tadeusza Mazowieckiego z prezydentem PRL Wojciechem Jaruzelskim, 13 września 1989 r. Fot. PAP/Henryk Rosiak
PAP: W książce „Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986-1993” napisał pan: „Mogło być inaczej, niż ostatecznie było”. Jaki inny przebieg transformacji był najbardziej prawdopodobny?
M.P.: Taki, w którym Wojciech Jaruzelski pozostaje na swoim stanowisku i rządzi do 1995 roku. W tym czasie solidarnościową opozycję rozbijają wewnętrzne podziały. W sierpniu 1991 roku w Moskwie, tak jak to było naprawdę, dochodzi do puczu, który wyrzuca z siodła Michaiła Gorbaczowa. Na jego miejsce przychodzi, załóżmy, towarzysz Iwanow, który kończy z pierestrojką i przyjmuje kurs, który można byłoby nazwać putinowskim. PRL pozostaje w sferze wpływów Sowietów na modłę białoruską. W takiej sytuacji w 1995 roku dochodzi w Polsce do kolejnych wyborów prezydenckich. Zgromadzenie Narodowe wybiera beniaminka PZPR, uzdolnionego towarzysza Aleksandra Kwaśniewskiego, który w inauguracyjnym przemówieniu rzuca Polakom hasło: wybierzmy przyszłość.
PAP: Jaka byłaby to przyszłość?
M.P.: Niedemokratyczna i autokratyczna. Z Polską znajdującą się dalej pod sowiecką kontrolą, z sowieckimi wojskami na naszym terenie. Poddaną modernizacji i z obietnicą zbliżenia z Zachodem, ale taką, którą w każdej chwili można wycofać. Ta opowieść, którą tutaj na szybko przedstawiłem, gdyby się dobrze zastanowić, naprawdę nie jest tak oderwana od rzeczywistości, jak się zdaje. A może jest nawet mniej oderwana od rzeczywistości niż to, co w rzeczywistości się wydarzyło.
*Michał Przeperski - doktor historii, pracownik Instytutu Historii PAN oraz rzecznik prasowy Muzeum Historii Polski. Specjalizuje się w dziejach Europy Środkowej w XX wieku, zwłaszcza w procesach transformacji politycznej i społecznej. Autor m.in. książek „Nieznośny ciężar braterstwa. Konflikty polsko-czeskie w XX wieku”, „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna” i „Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986-1993” (PAP)
Rozmawiał: Igor Rakowski-Kłos
irk/ jkrz/ aszw/