
Ludzie jeszcze wierzyli w socjalizm w takiej czy innej formie, ale jednocześnie modlili się i wierzyli w Boga. Śpiewali „Międzynarodówkę” i „Boże, coś Polskę” - powiedział PAP dr Marcin Dąbrowski, historyk IPN z Lublina o rozpoczętym 45 lat temu strajku w Świdniku.
PAP: 8 lipca 1980 r. rozpoczął się strajk w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego PZL-Świdnik. Jakie jest jego znaczenie?
Dr Marcin Dąbrowski: To był pierwszy strajk, który zapoczątkował na Lubelszczyźnie całą falę protestów pracowniczych. Od 8 do 25 lipca objęła ona łącznie 150 zakładów pracy. Cechą charakterystyczną strajków z lata 1980 roku było to, że w odróżnieniu od dramatycznych zrywów z 1956, 1970 czy 1976, protestujący pracownicy – pomni tamtych tragicznych doświadczeń – pozostali w swoich zakładach pracy. Stało się tak również dlatego, że w 1980 r. władze dość szybko podejmowały rozmowy z robotnikami i ci nie musieli wychodzić na ulice miast, co dawniej kończyło się pacyfikacją i rozlewem krwi.
PAP: Pracownicy WKS Świdnik mówili, że zaczęło się od kotleta. Co to znaczy?
M.D.: Pierwszego lipca Centralny Związek Spółdzielni Spożywców „Społem” wprowadził podwyżkę cen żywności pochodzenia mięsnego. Wzrost cen, wdrażany stopniowo w różnych regionach kraju, obejmował także stołówki w zakładach pracy. 1 lipca stało się tak m.in. w Zakładach Mechanicznych „Ursus” w Warszawie i w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego PZL-Mielec i już tego dnia przerwano tam pracę. Trzeba pamiętać, że od końca lat siedemdziesiątych to narastał kryzys ekonomiczny. Ludziom doskwierały coraz większe niedobory i kolejki w sklepach, a także braki w dostawach prądu, wody i gazu. W społeczeństwie narastało rozczarowanie, zwłaszcza gdy ludzie porównywali swoją sytuację z początkiem dekady Edwarda Gierka, gdy dzięki kredytom zagranicznym i otwarciu na Zachód Polska Ludowa zdawała się być na moment bardziej zasobna i kolorowa.
Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego WSK PZL-Świdnik w 1972 r. Na zdjęciu: średni śmigłowiec wielozadaniowy Mi-2, zaprojektowany przez radzieckie biuro konstrukcyjne Michaiła Mila. Fot. PAP/Afa Pixx/Mirosław Stankiewicz
PAP: Czy strajk w Świdniku był zaskoczeniem dla władz?
M.D.: Każdy strajk, który wtedy wybuchał był dużym zaskoczeniem, bo „władza ludowa” głosiła, że przecież jest dobrze. Nawet słowo „strajk” nie było oficjalnie używane, bo przecież w państwie socjalistycznym nie powinno ich być w ogóle. Dlatego władza mówiła eufemistycznie o „przerwach w pracy”. Wracając do 8 lipca w WSK Świdnik, gdy rano stwierdzono nowe ceny w zakładowej stołówce, około południa stała już cała załoga wydziałów produkcyjnych. Komitet Wojewódzki PZPR z Lublina zaalarmował o sytuacji Komitet Centralny, wysyłając pierwszy teleks związany ze strajkami z komentarzami: „informacja bardzo pilna” i „prosimy o bezzwłoczne przekazanie”.
Zaskoczenie władz było tym większe, że w tym regionie dotąd strajków prawie nie było.
Potem takie komunikaty o kolejnych strajkach w regionie trzeba było wysyłać nie tylko każdego dnia, ale nawet dwa – trzy razy dziennie.
PAP: Kto wtedy zastrajkował w Świdniku?
M.D.: Jak we wszystkich innych przedsiębiorstwach w pierwszej kolejności zawsze przerywały pracę wydziały produkcyjne. Pracownicy biurowi włączali się zawsze trochę później, co wynikało m.in. z faktu, że pracowali pod większym nadzorem kadr i dyrekcji. Na halach produkcyjnych, przy maszynach, w dużo większym stopniu rządzili robotnicy.
PAP: Mówiło się wówczas, że do robociarzy dołączyli kapelusznicy. O kim mowa?
M.D.: Kapelusznicy to byli pracownicy biurowca, którzy dołączyli do protestu drugiego dnia. Grupa osób zatrudnionych przy maszynach była zawsze bardziej radykalna niż pracownicy biurowi, księgowi, administracyjni. Trzeba jednak pamiętać, że to były strajki pracownicze, czyli całej załogi, a nie tylko robotnicze. W wielu przypadkach ci pracownicy administracyjni, umysłowi, radcy prawni, młodzi inżynierowie, pomagali formułować postulaty. Dla powodzenia strajku to było niesłychanie istotne, że te dwie grupy potrafiły ze sobą współpracować i nie dały się podzielić.
PAP: Czego żądali strajkujący?
M.D.: Pojawiła się ogromna ilość różnego rodzaju postulatów. W pierwszych dwóch dniach pracownicy zgłosili ich ponad pięćset, a później tę liczbę zredukowano do 110. Dominowały sprawy zakładowe, pracownicze, socjalne. Ale one ujawniały ogrom zaniedbań dotyczący codziennego funkcjonowania zakładów pracy i kwestii zatrudnieniowych. Zła sytuacja w zakładach pracy podważała autorytet partii komunistycznej, która przecież głosiła, że rządzi w imieniu „ludu pracującego”, czyli przede wszystkim robotników. A tymczasem oni okazywali się najbardziej niezadowoleni.
Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego WSK PZL-Świdnik w 1972 r. Fot. PAP/Afa Pixx/Mirosław Stankiewicz
Postulaty były przedmiotem dalszych negocjacji, które w imieniu robotników prowadził Komitet Postojowy powołany w wyniku oczekiwań władz, które wolały usiąść do stołu negocjacyjnego z kilkunastoosobową reprezentacją, niż dyskutować z kilkutysięcznym tłumem. A z taką sytuacją mieliśmy do czynienia, gdy już drugiego dnia strajku załoga zaczęła gromadzić się przed biurowcem, w którym siedzibę miała dyrekcja.
Ówcześni dygnitarze nie byli przyzwyczajeni do rozmów „na żywo” z niekontrolowanym zgromadzeniem. Do tej pory wygłaszali przygotowane z góry przemówienia na zjazdach i akademiach, a bierny tłum ich pokornie słuchał. Tym razem ludzie stawiali żądania i krzyczeli, a że byli wściekli, więc to nie zawsze były przyjemne rzeczy. Przedstawiciele władz nie potrafili sobie poradzić z takim żywiołem.
PAP: Na wiecach przed budynkiem dyrekcji tłum śpiewał „Międzynarodówkę” i „Boże, coś Polskę”. Co to mówi o ówczesnej świadomości robotniczej?
M.D.: To jest dobra synteza tego, co się działo w Polsce Ludowej. Z jednej strony „Międzynarodówkę” śpiewano przy każdej okazji na różnych wiecach, w rocznicę rewolucji październikowej czy na pochodach pierwszomajowych, więc ludzie dobrze znali tę pieśń od czasów szkolnych.
Ale podkreślam to zawsze: przecież tym razem nie śpiewano „Międzynarodówki” na cześć partii, ale jako wyraz buntu. W uszach dygnitarzy partyjnych ta znajoma melodia akurat nie brzmiała przyjemnie.
Z drugiej – równie dobrze albo jeszcze lepiej znano „Boże, coś Polskę”, bo zdecydowana większość robotników chodziła przecież do kościoła. Ludzie jeszcze wierzyli w socjalizm w takiej czy innej formie, ale jednocześnie modlili się i wierzyli w Boga.
PAP: A jak wyglądały negocjacje?
M.D.: 11 lipca podjęto ostateczne negocjacje, w których po jednej stronie byli przedstawiciele załogi w postaci 19-osobowego Komitetu Postojowego. Komitet nazywał się „postojowy”, bo w lipcu 1980 r. słowo „strajkowy” nie przeszłoby jeszcze działaczom partyjnym przez gardło. Po drugiej stronie, obok dyrektora zakładu Jana Czogały obecny był m.in. wojewoda lubelski Mieczysław Stępień oraz dyrektor zjednoczenia przemysłu lotniczego. Nie było już ministra przemysłu maszynowego Aleksandra Kopcia, który drugiego dnia zawitał do zakładu tylko na kilka godzin. To pokazuje rangę, jaką nadano jednak tym rozmowom. Charakterystyczne, że stronę władz „trzymała” rada zakładowa i samorząd pracowniczy WSK Świdnik, co pokazywało marionetkowość i ostateczną kompromitację tych rzekomych przedstawicielstw pracowniczych i związkowych.
PAP: Jaki był efekt negocjacji?
M.D.: Podpisano porozumienie. To był przełom, bo jedyne wcześniejsze pisemne zobowiązanie ze strony władz w Polsce Ludowej wobec strajkujących zdarzyło się według moich ustaleń 15 grudnia 1970 r. w Gdyni. Ale nie było to ścisłe porozumienie, a raczej protokół uzgodnień. Następnie władze i tak się z niego wycofały, bo podpisał je ktoś na niższym szczeblu. Tutaj do niczego takiego nie doszło. Znalazłem dokument, w którym Ministerstwo Spraw Wewnętrznych po zawarciu porozumienia w Świdniku przestrzegało najwyższe władze PRL, że doszło do niebezpiecznego precedensu.
Drugie porozumienie podpisano kilka dni później w Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie, wówczas największym zakładzie pracy w tym regionie. Następne zdarzyły się dopiero w Stoczni Szczecińskiej 30 sierpnia i w Stoczni Gdańskiej dzień później, co otworzyło drogę do zakładania Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych, które przybrały ostatecznie kształt ogólnopolskiej organizacji NSZZ „Solidarność”.
PAP: Czy Służba Bezpieczeństwa starała się stłumić strajk?
M.D.: Były naciski nie tylko ze strony Służby Bezpieczeństwa, ale całego aparatu zarządzającego zakładem: dyrektorów, kierowników, sekretarzy partyjnych itd. Zofia Bartkiewicz wspominała potem, że w trakcie strajku różni przedstawiciele władz nachodzili ją wieczorami w domu i próbowali skłonić do zaprzestania aktywności.
PAP: Zofia Bartkiewicz była przewodniczącą prezydium Komitetu Postojowego i jedną z trzech osób, obok Zygmunta Karwowskiego i Romana Olchy, które ze strony pracowników podpisały porozumienie. Potrafiła i wygłosić przemówienie do tłumu, i negocjować z dyrekcją. Kim była?
M.D.: To ciekawy przykład, bo z obu stron darzono ją zaufaniem. Była znana załodze i dała strajkowi swoją twarz. Odznaczała się przebojowością, talentem organizacyjnym i nie bała się zabierać głosu. Brała udział w strajku, a równocześnie była długoletnią radną miejską Świdnika i należała do PZPR. To jej pomogło, bo nie była postrzegana przez władze jako wywrotowiec.
Obchody 39. rocznicy Lubelskiego Lipca w 2019 r. Fot. PAP/Wojtek Jargiło
PAP: Czy można uznać, że strajk w Świdniku był sukcesem?
M.D.: Tak. Chociaż w porozumieniu, oprócz podwyżki płac i gwarancji bezpieczeństwa dla strajkujących, nie zawarto konkretnych rozwiązań, to zadeklarowano, że zgłoszone postulaty będą dalej rozpatrywane i sukcesywnie realizowane. Sytuacja była zatem zupełnie inna, niż chociażby po niedawnym czerwcu 1976 roku, gdy na uczestników robotniczych protestów czekały „ścieżki zdrowia”, więzienia i represje.
Zaś sam Świdnik od lata 1980 roku zaczął odgrywać nową rolę. Stał się ważnym ośrodkiem związkowym, robotniczym i opozycyjnym. Już 10 września 1980 roku zawiązał się w Świdniku Międzyzakładowy Komitet Założycielski Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych („Solidarności” jeszcze nie było), który zapoczątkował powstanie Regionu Środkowo-Wschodniego. Gdy wiosną 1981 roku miało odbyć się pierwsze walne zebranie delegatów regionalnej „Solidarności”, zorganizowano je w Świdniku w uznaniu jego pionierskiej roli i ze świadomością, że są tutaj ludzie, którzy znają się na organizacji.
O sprawności organizacyjnej świadczy to, że 13 grudnia 1981 r., po wprowadzeniu stanu wojennego, załoga WSK Świdnik znowu jako pierwsza w regionie podjęła strajk i stworzyła warunki do ujawnienia się Regionalnego Komitetu Strajkowego.
Później były spacery świdnickie w 1982 r., czyli inicjatywa wychodzenia z domu podczas nadawania „Dziennika Telewizyjnego” na znak protestu przeciwko rządowej propagandzie. Potem, przez kilka lat słynne audycje podziemnego Radia Solidarność Świdnik. Tego wszystkiego nie byłoby, gdyby 8 lipca 1980 roku pracownicy WSK nie zdecydowali się zaprotestować przeciwko podwyżce cen żywności, a jednocześnie o swoje podstawowe prawa pracownicze.
* Dr Marcin Dąbrowski - główny specjalista Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Lublinie, autor m.in. książek „Lubelski Lipiec 1980”, „NSZZ »Solidarność« Region Środkowo-Wschodni w latach 1980–1981” i „NSZZ »Solidarność« Ziemia Puławska w latach 1980–1989”. (PAP)
Rozmawiał: Igor Rakowski-Kłos
aszw/