25 lat temu, 7 lipca 1994 r., weszła w życie ustawa o denominacji złotego. Mimo początkowego bałaganu „obcięcie czterech zer” ułatwiło życie zarówno przeciętnemu obywatelowi, jak i państwu.
Jeszcze ćwierć wieku temu Polak za butelkę oleju musiał zapłacić 17 500 zł, za kilogram szynki 128 000 zł, a za jajko 2 200 zł. Fakt, że mógł sobie na to pozwolić – przeciętna pensja w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych XX w. wynosiła nad Wisłą 5 328 000 zł, byliśmy więc, „krajem milionerów”. „Nadliczbowe” zera były jednak oczywiście uciążliwe zarówno przy codziennych zakupach, jak i w skali finansów państwa. Tym bardziej że z powodu galopującej inflacji, która w 1989 r. przerodziła się w hiperinflację (1395 proc.), zjawisko „mnożenia” zer tylko się pogłębiało. Najlepiej ilustrują to nominały banknotów. Już w 1987 r. wprowadzono banknot o nominale 10 000 zł, dwa lata później – 200 000 zł, rok później – 500 000 zł, w roku 1992 zaś rekordowe 2 000 000 zł.
Nic dziwnego, że o denominacji złotego zaczęto myśleć już po przełomie 1989 r., wówczas jednak niestabilna sytuacja polityczna i jeszcze bardziej skomplikowana gospodarcza (inflacja musiała spaść do poziomu 10 proc.) zmuszały władze do przesunięcia prac nad tym projektem. Wreszcie 7 lipca 1994 r. Sejm przyjął ustawę do denominacji.
Jeszcze ćwierć wieku temu Polak za butelkę oleju musiał zapłacić 17 500 zł, za kilogram szynki 128 000 zł, a za jajko 2 200 zł. Fakt, że mógł sobie na to pozwolić – przeciętna pensja w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych XX w. wynosiła nad Wisłą 5 328 000 zł, byliśmy więc, „krajem milionerów”. „Nadliczbowe” zera były jednak oczywiście uciążliwe zarówno przy codziennych zakupach, jak i w skali finansów państwa.
Gangsterzy hamują reformę
Ustawa była właściwie prawnym usankcjonowaniem procesu, który był w toku już co najmniej od czterech lat. W połowie lipca 1990 r. prezes Narodowego Banku Polskiego prof. Władysław Baka oficjalnie zapowiedział rozpoczęcie prac nad projektem. Początkowo myślano o denominacji w skali 1000:1, ale z powodów praktycznych zdecydowano się na 10000:1. Już w roku następnym zaczęły znikać z rynku banknoty o najniższych nominałach, które po denominacji miały zostać zastąpione przez monety. Szybko postępujące prace wyhamowały w latach 1992–1993 zarówno z powodów politycznych, jak i – w znacznie większym stopniu – kryminalnych: ten właśnie okres to czas największej aktywności i bezkarności gangów, które oprócz innych kategorii przestępstw w hurtowych wręcz ilościach wprowadzały na rynek fałszywe pieniądze. Miało to jednak przynajmniej jeden pozytywny skutek – na polskich banknotach właśnie wówczas wprowadzono najnowocześniejsze zabezpieczenia, które zminimalizowały możliwość ich fałszowania.
W 1994 r., w ustabilizowanej sytuacji, prace nad denominacją wróciły na wcześniejszy tor. Już 11 maja Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów przyjął przygotowany przez NBP projekt, a 21 listopada oficjalnie zaprezentowano wzór nowej złotówki. Nowe banknoty, o nominałach mniejszych o cztery zera, weszły w życie 1 stycznia 1995 r.
„Cały ten proces przebiegł bardzo sprawnie i bez zakłóceń w roku 1995, ale także w latach następnych” – mówił w wywiadzie dla „Gazety Prawnej” Przemysław Kuk z NBP. W następnych, bo stare banknoty zachowały na razie swoją ważność i w sklepach pojawiały się na towarach podwójne ceny. Trwało to kolejne dwa lata – stare banknoty straciły swoją ważność 1 stycznia 1997 r., choć wymieniać je można było na nowe jeszcze przez kolejne trzynaście lat. Ostateczny termin wymiany minął 31 grudnia 2010 r.
Jak okradziono społeczeństwo
Młodsze pokolenia nie, ale w 1989 r. wciąż żyło mnóstwo ludzi, którzy denominacji mieli prawo bardzo się obawiać. Podstawowym mechanizmem, za pomocą którego łatano wszelkie dziury budżetowe, były po prostu podwyżki cen – im dalej z biegiem PRL-u, tym bardziej uciążliwe i zazwyczaj skutkujące wybuchami społecznego buntu. W 1950 r. nikt się jeszcze nie buntował poza garstką wciąż przebywających w lasach postakowskich konspiratorów. Społeczeństwo tkwiło w letargu, gdy uświadomiono sobie, że komuniści po sfałszowanych wyborach naprawdę przejęli pełnię władzy i że będzie to władza totalna. Z tych nastrojów zdawały sobie sprawę również komunistyczne władze – w tamtym momencie, po wyborach i przed śmiercią Stalina, najbardziej odczuwające własną bezkarność. I właśnie w roku 1950 zdecydowano się na przeprowadzenie denominacji złotówki w sposób taki, że większość obywateli straciła wszystkie oszczędności – jeśli w ogóle jeszcze je miała w warunkach skrajnego, powojennego zubożenia. System pieniężny zmieniono ustawą z 28 października 1950 r. Jak pisali Grzegorz i Anna Wójtowiczowie:
„Wymianę starych znaków pieniężnych na nowe ogłoszono wieczorem. W następnym dniu, a była to niedziela, obowiązujące dotąd pieniądze straciły ważność. Wymianę przeprowadzono w ciągu najbliższych dziesięciu dni. Nazwa pieniądza nie uległa zmianie – pozostał więc złoty. Przypisano mu parytet 1 zł = 0,222168 czystego złota. W ten sposób złoty stawał się równy rublowi, który kilka miesięcy wcześniej otrzymał ten sam parytet. Przy ówczesnym parytecie dolara powstawał kurs 1 dolar = 4 zł. Ustalono dwie podstawowe relacje wymiany na nowe złote: ceny, płace i oszczędności bankowe do 100 tys. starych złotych przeliczano według relacji 3 nowe złote na 100 starych złotych; gotówkę i większe oszczędności bankowe przeliczano według relacji 1 nowy złoty za 100 starych złotych. Krótko mówiąc, zasoby zostały zmniejszone o 67,2 proc. Stracili wszyscy posiadacze gotówki, a zwłaszcza najzasobniejsi, czyli – jak wówczas mówiono – okiełznano elementy spekulacyjne i kapitalistyczne na wsi i w mieście. Mimo tak drastycznego posunięcia nie udało się ustabilizować siły nabywczej złotego na dłuższy czas”.
W denominacji z 1950 r. problemem było jednak nie tylko to, że obywatele stracili trzy czwarte oszczędności. W jej wyniku złoty stał się praktycznie walutą wewnętrzną, z czego naturalnie zdawano sobie doskonale sprawę.
W denominacji z 1950 r. problemem było jednak nie tylko to, że obywatele stracili trzy czwarte oszczędności. W jej wyniku złoty stał się praktycznie walutą wewnętrzną, z czego naturalnie zdawano sobie doskonale sprawę. Wcześniej, w marcu tamtego roku, Polska wycofała się z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Co więcej, wspomniany parytet bardzo szybko okazał się fikcją i szacuje się, że w praktyce był dziewięciokrotnie mniejszy, na czym najbardziej skorzystały władze – mające do dyspozycji dziewięciokrotnie więcej niezaksięgowanego złota. Wszystko to odizolowało polską gospodarkę od światowej, w przytłaczającym stopniu uzależniając ją od wymiany z ZSRS – na tych zaś polach, gdzie wymiana z Zachodem była niezbędna, działały rozliczane bezpośrednio z budżetem państwa przedsiębiorstwa handlu zagranicznego. Odizolowanie to spotęgował ścisły zakaz posiadania zagranicznych środków płatniczych, a także złota i platyny. Rzecz jasna istniał i miał się całkiem nieźle czarny rynek walutowy. Na nim jednak dolar był sześciokrotnie droższy, niż przewidywał kurs oficjalny, i kosztował 26 zł.
Anna i Grzegorz Wójtowiczowie wspominali, że po denominacji złotówka zrównała się z rublem, i nie był to przypadek. Całe to działanie było elementem dopasowywania gospodarki polskiej do cyklów sowieckiej:
„Wraz z ubezwłasnowolnieniem PPS odrzucono umiarkowany plan uprzemysłowienia i podjęto przygotowania do opracowania innego, bardziej ambitnego i zakrojonego na sześć lat – począwszy od 1950 r. – co miało wyrównać polskie planowanie do rytmu radzickich pięciolatek” – zauważał historyk prof. Andrzej Paczkowski i dodawał:
„Ważny składnik zrewidowanego planu stanowiła, zawarta 29 czerwca 1950 r., polsko-radziecka umowa o dostawach inwestycyjnych oraz uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Wiązała ona polską gospodarkę z ZSRS, co wprawdzie dawało dostęp do wielkiego rynku surowcowego, ale jednocześnie importowało do kraju energo- i materiałochłonne technologie i urządzenia. Liczne inwestycje oparte na nich skazywały Polskę na długotrwałą zależność od nieinnowacyjnej gospodarki radzieckiej”.
W porównaniu z iście gangsterską denominacją roku 1950 ta z 1995 r. była więc w zasadzie zabiegiem kosmetycznym. „Straciliśmy tylko cztery zera” – jak mówiono z uśmiechem.
Tysiące, miliony – jak kto woli
„Już kilka tygodni temu Narodowy Bank Polski przekazał nowe banknoty i monety w depozyt siedemnastu bankom. W skarbcach tych banków średnio połowa pieniędzy to jeszcze stare banknoty. Większość wypłat nadal będzie się odbywała w starych złotych” – podawała 2 stycznia 1995 r. „Gazeta Wyborcza”.
Mimo to oficjalnie 1 stycznia 1995 r. za butelkę oleju zapłaciliśmy 1,75 zł, kilogram szynki – 12,80, a za jajko – 0,20 zł. Nieco mniej przyjemne było to, że zamiast prawie pięciu i pół miliona zaczęliśmy zarabiać 550 zł. Zważywszy jednak, że – jak donosili wówczas eksperci „Gazety Wyborczej” – „płace rosły znacznie szybciej niż inflacja” (12,3–1,9 proc.), w rok 1995 w kwestii zasobności portfeli wchodzono raczej z optymizmem. Choć jednocześnie z pewną konsternacją w sprawie codziennych zakupów.
Korzyści z denominacji szybko poczuli również sami Polacy – nie musieliśmy na co dzień posługiwać się kwotami opiewającymi na miliony, wtedy bowiem łatwiej o pomyłkę. Nowe banknoty i monety ułatwiły więc dokonywanie codziennych drobnych transakcji. Denominacja przyczyniła się także do zwiększenia zaufania i prestiżu polskiego złotego nie tylko wśród Polaków, lecz i za granicą. O tak duży prestiż byłoby trudniej z wieloma zerami.
„Zabawa i kłopoty z przeliczaniem zaczną się już po trzech, czterech dniach, kiedy pierwsze nowe pieniądze pojawią się w sklepach” – uprzedzała wówczas dziennikarzy Anna Grzegorczyk z PKO BP. I istotnie w „Gazecie Wyborczej” z 18 stycznia, w artykule „Cuda po denominacji”, znaleźć można bardzo realistyczny obraz ówczesnego handlu warszawskiego:
„Uliczny sprzedawca książek przed ASP wycenił swój towar tylko w starych złotówkach, kilkaset metrów dalej, na kiermaszu przy ul. Nowy Świat 69, na stołach leżą książki z wypisanymi na okładkach ołówkiem cyframi 78, 180 – groszy? złotych? tysięcy? – można się tylko domyślać. Sklep +Nike+ w podziemiach Dworca Centralnego na papierosach i płytach CD podaje stare ceny, na kosmetykach różnie, ale te w nowych złotówkach, jeśli są, bywają niewyraźne, zatarte, małe. Parę metrów dalej tablica informacyjna z cenami, z której jasno wynika, że podróżni za jednorazowy przejazd autobusem zapłacą 6 tys. Butik +Obsession+ ma własny system szyfrowania cen – na podstawie metki z wydrukowaną na niej liczbą 272800,0 i przyczepionej nad towarem informacji o 50-procentowej obniżce, bystra klientka powinna z miejsca wyliczyć, ile ma zapłacić. – Wie pani – tłumaczy ekspedientka – 27 to nasz numer sklepowy, a dalej to jak pani woli, może być 28 mln starych albo 2 tysiące 800 nowych złotych. Ale po obniżce to i tak będzie 14 mln”.
Mimo tego bałaganu sytuacja po denominacji ustabilizowała się dość szybko, przeliczenia nie okazały się aż tak skomplikowane, a nowe wzory banknotów nie wzbudzały niczyich oporów. W sensie czysto praktycznym denominacja ułatwiła wiele pozornie drobnych rzeczy, jak choćby konieczność posługiwania się w księgowości olbrzymią dotąd liczbą zer – nie należy tego lekceważyć, zważywszy choćby na to, że w 1994 r. produkt krajowy przekroczył 2 tryliony złotych.
„Denominacja to oszczędności” – dodawał Przemysław Kuk z NBP. „Ta reforma pozwoliła m.in. na znaczne obniżenie kosztów obrotu gotówkowego i różnego rodzaju kosztów rachunkowych”.
Korzyści z denominacji szybko poczuli również sami Polacy – nie musieliśmy na co dzień posługiwać się kwotami opiewającymi na miliony, wtedy bowiem łatwiej o pomyłkę. Nowe banknoty i monety ułatwiły więc dokonywanie codziennych drobnych transakcji. Denominacja przyczyniła się także do zwiększenia zaufania i prestiżu polskiego złotego nie tylko wśród Polaków, lecz i za granicą. O tak duży prestiż byłoby trudniej z wieloma zerami.
Na podstawie:
A. Paczkowski, „Pół wieku dziejów Polski”, Warszawa 2005
G. Wójtowicz, A. Wójtowicz, „Historia monetarna Polski”, Warszawa 2003
Wojciech Wysocki (PAP)
wjk / skp /