W piątek w Nankinie odbyły się obchody 76. rocznicy masakry ludności cywilnej, jakiej dokonali tam żołnierze japońscy. Historia drugiej wojny światowej jest w Chinach źródłem silnego resentymentu antyjapońskiego i utrudnia normalizację stosunków Tokio-Pekin.
W uroczystościach rocznicowych przed Muzeum Masakry Nankińskiej wzięło udział ponad 5 tys. ludzi, wśród nich mieszkańcy miasta, uczniowie i studenci, rodziny ofiar i osoby, które ocalały z masakry. Jak co roku obchody zainicjowało wycie syren przeciwlotniczych. Buddyjscy mnisi z Chin i Japonii wspólnie modlili się o pokój na świecie – poinformowały lokalne media.
Masakra nankińska trwała przez sześć tygodni po zajęciu 13 grudnia 1937 roku Nankinu, ówczesnej stolicy Chin, przez Cesarską Armię Japońską. Historycy nie są zgodni co do dokładnej liczby ofiar; według większości źródeł Japończycy wymordowali w tym czasie 250-300 tys. chińskich cywilów i rozbrojonych żołnierzy. Ze względu na masowe gwałty i inne okrucieństwa na tle seksualnym, których dopuszczali się najeźdźcy, okres ten nazywany bywa również "gwałtem nankińskim". Międzynarodowy Trybunał Wojskowy dla Dalekiego Wschodu ustalił, że w zdobytym mieście zgwałcono wtedy co najmniej 20 tys. kobiet, w tym staruszki i małe dziewczynki.
Mimo że Japonia wielokrotnie przepraszała za zbrodnie popełnione w krajach azjatyckich w czasie drugiej wojny światowej, w chińskim społeczeństwie wciąż panuje przekonanie, że Japończycy zrobili za mało, by załagodzić konflikt.
Z jednej strony odpowiedzialni są za to niektórzy japońscy historycy i nacjonaliści, w tym ważni urzędnicy państwowi, którzy zaniżają liczbę ofiar masakry albo wręcz twierdzą, że w ogóle nie miała ona miejsca, lecz jest fałszerstwem historycznym dokonanym na użytek Komunistycznej Partii Chin (KPCh). Pogląd taki wygłosił np. w lutym ubiegłego roku mer Nagoi, partnerskiego miasta Nankinu, Takashi Kawamura, a kilka dni później publicznie zgodził się z nim ówczesny gubernator Tokio Shintaro Ishihara.
Masakra nankińska trwała przez sześć tygodni po zajęciu 13 grudnia 1937 roku Nankinu, ówczesnej stolicy Chin, przez Cesarską Armię Japońską. Historycy nie są zgodni co do dokładnej liczby ofiar; według większości źródeł Japończycy wymordowali w tym czasie 250-300 tys. chińskich cywilów i rozbrojonych żołnierzy. Ze względu na masowe gwałty i inne okrucieństwa na tle seksualnym, których dopuszczali się najeźdźcy, okres ten nazywany bywa również "gwałtem nankińskim".
Przeciw tego rodzaju opiniom świadczą jednak zeznania świadków, zachowane zdjęcia ofiar i materiały archiwalne, w tym artykuły prasowe pochodzące z japońskich gazet, opisujące np. rywalizację dwóch japońskich oficerów o to, który pierwszy zetnie mieczem 100 chińskich głów. Świadectwo historyczne pochodzi również z zapisków i listów obecnych w mieście w czasie masakry ludzi z Zachodu, w tym Niemca Johna Rabego, któremu członkostwo w hitlerowskiej partii NSDAP zapewniało nietykalność ze strony japońskich sojuszników Fuehrera, ale jednocześnie nie przeszkadzało protestować przeciwko bestialstwu agresorów i stawać w obronie chińskich cywilów.
W piątek chińska państwowa telewizja CCTV poinformowała, powołując się na słowa jednego z żyjących świadków wydarzeń z 1937 roku, który odwiedził niedawno Japonię, że młode pokolenie Japończyków w niewielkim stopniu zdaje sobie sprawę z okrucieństw popełnionych przez ich rodaków w czasie wojny.
Gniew Chińczyków wzbudzają też za każdym razem wizyty członków japońskiego rządu w świątyni Yasukuni. Oddaje się w niej cześć duszom 2,5 mln żołnierzy japońskich poległych w czasie wojny, w tym 14 dowódców uznanych przez międzynarodowe trybunały za zbrodniarzy wojennych. Odkąd do władzy powrócił premier Japonii Shinzo Abe, świątynię odwiedzili m.in. wicepremier tego kraju Taro Aso i wiceminister spraw zagranicznych Nobuo Kishi, brat premiera.
Obecnie stosunki chińsko-japońskie są najgorsze od lat, a oba kraje toczą spór terytorialny o bezludne wyspy na Morzu Wschodniochińskim, nazywane przez Chińczyków Diaoyu, a przez Japończyków - Senkaku. Pod koniec listopada, mimo protestów Japonii, Korei Południowej i USA, Chiny ogłosiły utworzenie strefy identyfikacji obrony powietrznej nad Morzem Wschodniochińskim, obejmującej również przestrzeń wokół spornych wysp, kontrolowanych obecnie przez Japonię.
Część japońskich mediów i analityków wyraziła zaniepokojenie możliwością wybuchu konfliktu zbrojnego, jednak zdaniem większości specjalistów rozpoczęcie wojny nie byłoby korzystne dla żadnej ze stron. Argumentują oni, że chiński rząd ogłosił niedawno plany śmiałych reform gospodarczych, dla których realizacji konieczne jest utrzymanie pokoju.
Konflikt o wyspy rozbudził drzemiące w chińskim społeczeństwie resentymenty antyjapońskie, których źródłem jest japońska agresja w czasie wojny i zbrodnie dokonane na chińskiej ludności przez żołnierzy cesarskiej armii, w tym masakra nankińska. We wrześniu ubiegłego roku przez cały kraj przetoczyły się masowe antyjapońskie protesty, które spowodowały zniszczenia i straty japońskich firm obliczane na 100 mln dolarów.
Według niektórych analityków chińskie władze celowo podgrzewają konflikt z Japonią i stymulują nacjonalizm, by skonsolidować społeczeństwo wokół silnych, jednopartyjnych rządów. Część ekspertów nie podziela jednak tej opinii, twierdząc, że rosnący nacjonalizm może przynieść partii więcej szkody niż pożytku.
Z Kantonu Andrzej Borowiak (PAP)
anb/ akl/