Grudzień '70 był dla mnie wielką traumą, bo to, co się wtedy stało, zostało uczynione przez Polaków Polakom – mówi w wywiadzie dla PAP pisarz Stefan Chwin.
PAP: Jakie jest pańskie pierwsze wspomnienie związane z wydarzeniami Grudnia '70?
Stefan Chwin: Pamiętam drżące szyby w budynku byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku. Przerwaliśmy zajęcia z literatury okresu romantyzmu, by zobaczyć, dlaczego szkło w oknach tak dzwoni. Zobaczyliśmy, jak od strony Trzech Lip – to taka mała gdańska dzielnica – w kierunku centrum Wrzeszcza spływa rzeka czołgów. Było ich tak wiele, że trudno było je zliczyć, a koniec tej kolumny ginął we mgle po południowej stronie miasta. To były ciężkie czołgi, których władza użyła do zaprowadzenia porządku w mieście. Pamiętam też dygotanie budynku - nawet na czwartym piętrze, gdzie byliśmy, mury i podłogi drżały. Czuliśmy to pod podeszwami. To było fizyczne doznanie czegoś, co do tej pory pozostawało ukryte gdzieś w koszarach, a teraz wypłynęło w miasto.
Potem, po zakończeniu zajęć na uczelni, szedłem razem z moją dziewczyną do domu. W okolicach rozgłośni Polskiego Radia zobaczyliśmy, jak zza zakrętu wyjeżdża samochód z megafonami na dachu. Wokół niego szedł tłum robotników ubranych w waciaki i stoczniowe żółte kaski. Szli pod rozgłośnię radiową, aby stamtąd nadać jakieś komunikaty. Nie przyłączyliśmy się. Zależało mi, by jak najszybciej bezpiecznie odprowadzić moją dziewczynę do domu.
Stefan Chwin: Starsze kobiety podchodziły do wozów bojowych, zatrzymywały się, uważnie patrzyły na żołnierzy i próbowały ich zagadnąć. To brzmiało mniej więcej tak: „Te, odezwij się. Czyś ty Polak, czy Rusek?”. A oni milczeli. Prawdopodobnie mieli zakaz jakichkolwiek rozmów z ludnością. Fama głosiła, że w tych wszystkich czołgach tak naprawdę siedzą Rosjanie przebrani za Polaków. Niestety, była to legenda, która pomagała ludziom nie przyjmować do wiadomości tego, co działo się naprawdę.
PAP: Co działo się dalej?
Stefan Chwin: Poszliśmy ulicą Grunwaldzką, a tam również zobaczyliśmy czołgi, które pędziły z dużą prędkością. Wszystko, po prostu wszystko, drżało i łomotało od tej potęgi. Na czołgach siedzieli przylepieni do wieżyczek żołnierze w pełnym uzbrojeniu. Jechali do centrum Gdańska. Nad nami przelatywały helikoptery. Ludzie wokół nas zaczęli krzyczeć, że strzelają z góry. Rzuciliśmy się pod ścianę najbliższego domu, by – jak inni - do niej przylgnąć. Ale na razie nikt jeszcze nie strzelał z helikopterów, za to wyrzucano z nich ogromne chmury ulotek, które opadały na pobliskie skrzyżowanie. Na białych kartkach wzywano robotników do spokoju. Mam te ulotki do dzisiaj.
Kiedy szliśmy piechotą w stronę Oliwy, minęły nas odkryte ciężarówki, na których leżały stosy świeżo zrobionych trumien. Jechały prawdopodobnie w stronę szpitala Marynarki Wojennej w Oliwie. Wtedy zrozumieliśmy, że to nie są zamieszki jak w marcu 1968, ale jakaś znacznie poważniejsza sprawa.
PAP: Co pan poczuł, gdy dotarła do pana wiadomość, że wojsko strzela do robotników i giną ludzie?
Stefan Chwin: Te informacje docierały z bardzo dużym opóźnieniem i w rozmaitych wersjach, często zupełnie nieprawdopodobnych. No ale co można w takiej sytuacji czuć? Oczywiście lęk i przerażenie, że w ogóle coś takiego może mieć miejsce.
PAP: Czy to, że władza PRL otworzyła ogień do strajkujących było czymś, czego by się pan po niej spodziewał? A może było to jednak zaskoczenie?
Stefan Chwin: Nie byłem naiwny. Doświadczenia życiowe moich rodziców nauczyły mnie tego, że takie zdarzenia w polskiej historii należą do normy. Myślę tu przede wszystkim o moim ojcu, który w Wilnie w 1944 roku uciekał przed polującym na Polaków NKWD. On nie miał żadnych złudzeń co do tego, że w przypadku sytuacji granicznej komuniści nie zawahają się użyć broni. Dlatego nie zdziwiło mnie to, co się stało. Zdumiała mnie raczej skala potęgi militarnej, która została rzucona w miasto – te wszystkie czołgi, transportery opancerzone, pancerne wozy desantowe, tysiące żołnierzy, helikoptery, jednostki artylerii.
To wszystko było bardzo poruszające, ale najstraszniejszą wiadomość przywiózł mój ojciec z Gdyni - o masakrze na przystanku „Gdynia Stocznia”. Pamiętam, jak bardzo wyprowadziło nas z równowagi telewizyjne wystąpienie sekretarza partii Stanisława Kociołka, który wzywał robotników, by wracali do pracy. To przemówienie stało się w dużym stopniu powodem rzezi, bo sporo ludzi posłuchało tych wezwań. Nie zdawali sobie sprawy, że wysiadając z kolejki wchodzą pod ogień karabinów maszynowych.
PAP: Czy to wszystko jakoś zmieniło pański stosunek do PRL i jej władz?
Stefan Chwin: Niczego nie zmieniło. Te wydarzenia były raczej potwierdzeniem tego, co już wiedziałem o systemie komunistycznym w Polsce. Dobrze pamiętałem inwazję wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku. Zdjęcia z Pragi bardzo przypominały to, co sam w grudniu 1970 roku zobaczyłem na ulicach Gdańska. Poza tym, doświadczenie grudniowe widziałem przez pryzmat moich dziecięcych wspomnień z 1956 roku, kiedy to wojska radzieckie ruszyły ze swoich baz na terenie Polski w stronę warszawskiego Żerania, który był głównym miejscem protestu robotniczego. Pamiętałem też masakrę Budapesztu. Miałem wtedy 7 lat, więc już trochę się orientowałem, co się dzieje.
PAP: Jak wpłynęły na pana wydarzenia Grudnia '70?
Stefan Chwin: To było bardzo ważne doświadczenie mojej młodości, które silnie wpłynęło na mój sposób myślenia o naturze historii. Pamiętam takie zdarzenie, które poruszyło mnie chyba najbardziej. Przed pocztą na ulicy Grunwaldzkiej we Wrzeszczu stał czołg i dwa transportery opancerzone. Z luków pojazdów wystawały głowy żołnierzy w hełmofonach. Starsze kobiety podchodziły do wozów bojowych, zatrzymywały się, uważnie patrzyły na żołnierzy i próbowały ich zagadnąć. To brzmiało mniej więcej tak: „Te, odezwij się. Czyś ty Polak, czy Rusek?”. A oni milczeli. Prawdopodobnie mieli zakaz jakichkolwiek rozmów z ludnością. Fama głosiła, że w tych wszystkich czołgach tak naprawdę siedzą Rosjanie przebrani za Polaków. Niestety, była to legenda, która pomagała ludziom nie przyjmować do wiadomości tego, co działo się naprawdę. Dla mnie Grudzień '70 był wielką traumą, bo to, co się wtedy stało, zostało zrobione przez polskie wojsko.
PAP: Powiedział pan, że te doświadczenia były ważne jako materiał do przemyśleń historycznych, a nawet historiozoficznych. Jaki morał płynie z tych refleksji?
Stefan Chwin: Proszę pana, rozważania historiozoficzne nie prowadzą do żadnego morału. One rodzą co najwyżej niepokój poznawczy i skłaniają do stawiania trudnych pytań, przede wszystkim pytań o rolę jednostki w historii.
W tym kontekście szczególnie poruszyła mnie opowieść, którą usłyszałem wiele lat po wydarzeniach grudniowych. Żołnierze, których skierowano do akcji pacyfikacyjnej, nie wiedzieli dokąd jadą, a nawet w jakim mieście się znajdują. Widzieli tylko tyle, ile można zobaczyć przez wąski wizjer czołgu. Dowodzenie wojskiem – sam o tym wiem z doświadczenia – umożliwia wykorzystanie żołnierza w taki sposób, że on jest nieświadomy celu tego, co robi. I ci żołnierze, którzy przyjechali do Gdańska, czasem z czołgów krzyczeli do przechodniów: „W jakim my mieście jesteśmy?”. Ale nie tylko to. Oni również nie wiedzieli, kogo rozpędzają na ulicach i do kogo strzelają. W Gdańsku rozpowszechniona była plotka – myślę, że przez służby bezpieczeństwa – iż to, co dzieje się na ulicach, jest inspirowane przez Niemców, którzy zostali po wojnie w Gdańsku, a teraz znowu chcą przyłączyć Gdańsk do Niemiec. No więc ci żołnierze, przynajmniej niektórzy, mogli uważać – albo chociaż do pewnego stopnia zakładać taką możliwość – że rozpędzając tłumy, wykonują czyn patriotyczny, robią coś dobrego dla Polski. Bronią miasta przed realnym zagrożeniem. Zresztą byli przez wiele miesięcy poddani intensywnej obróbce ideologiczno-propagandowej, w której zagrożenie Polski ze strony Niemiec było bardzo silnie eksponowane, a strach przed Niemcami był w Polsce ludowej powszechny.
Jeśli mówimy o refleksji historiozoficznej, to pytamy o możliwość oddziaływania pojedynczych ludzi na bieg dziejów, a także o ich odpowiedzialność za to, co czynią. To właśnie Grudzień '70 zadał mi te pytania.
PAP: Te zagadnienia poruszył pan w słynnym tekście „My, Ablowie, czyści jak łza”. Przypomniał pan tam, że odpowiedzialność za wydarzenia tamtego czasu spoczywa nie tylko na kierownictwie cywilnym i wojskowym krwawej rozprawy z robotnikami, ale również na zwykłych żołnierzach. W tym eseju wybrzmiewa – choć nie jest zadane wprost – pytanie o możliwość heroizmu w tamtych warunkach. No bo jednak odmowa rozkazu musiała być aktem bohaterstwa...
Stefan Chwin: W takiej sytuacji byłaby ona wyrazem niezwykłego heroizmu, do którego niewielu ludzi jest zdolnych. Prawda jest jednak taka, że w grudniu 1970 roku żaden z żołnierzy nie zdobył się na taki gest. Ale ja w żadnym wypadku nie chcę oskarżać tych młodych ludzi, którzy wtedy - ubrani w mundury - posłuchali rozkazu strzelania do robotników. Myślę raczej o oficjalnej narracji, również tej szkolnej, która kształtuje świadomość historyczną w Polsce, a która całkowicie przemilcza tę sprawę. Buduje ona toporne przeciwstawienie „my – naród” i „oni – rządzący”. Wedle tej narracji należy mówić: „Komunistyczny rząd użył wojska do stłumienia robotniczych protestów”. Nie należy zaś mówić: „Polscy chłopcy w wojskowych mundurach dali się użyć przez komunistyczny rząd do stłumienia robotniczych protestów”. Moim zdaniem rzeczywistość Grudnia '70 nie była w tak oczywisty sposób dwudzielna, jak ludzie chcą, również dziś, patrzeć na tamte – jak i inne, współczesne - wydarzenia. Ale ja, także jako świadek tych wydarzeń, mam wrażenie, że to jest wizja fałszująca rzeczywisty obraz zdarzeń.
PAP: Na usta ciśnie się pytanie: co mogli zrobić ci młodzi chłopcy zamknięci w czołgach? I wszyscy Polacy, którzy kiedykolwiek zostali złapani w sieć wielkich wydarzeń politycznych...
Stefan Chwin: Równie dobrze ja mogę zadać panu to pytanie i każdemu, kto dotyka tej sprawy. I bardzo chętnie poznałbym kogoś, kto na to pytanie udzieliłby w paru zdaniach prostej odpowiedzi. Oczywiście, kiedy przechodzimy na język dwubiegunowy, to w ogóle nie ma żadnego problemu. Możemy wtedy powiedzieć o tych żołnierzach: cóż oni mogli zrobić? musieli strzelać do ludzi, to strzelali, musieli zabijać, to zabijali. Wredni byli ci, którzy wydali rozkaz. Ale jeśli przyjmiemy perspektywę pytań, które ja stawiam, to mamy do czynienia z tajemnicą ludzkiej sytuacji w świecie. A pan mnie prosi, bym wyciągnął z kieszeni klucz i tę tajemnicę po prostu otworzył przy pomocy paru zdań.
Wiem, co pan i inni mogą teraz o mnie pomyśleć. Że ja się wykręcam od jasnej odpowiedzi. Że powinienem powiedzieć wyraźnie, że ci młodzi żołnierze byli zupełnie w porządku, bo „tylko” wykonywali rozkaz, albo że – aby zachować się przyzwoicie - powinni byli zabić oficera, który wydał im rozkaz zabijania robotników. A czy pan byłby za tym drugim rozwiązaniem?
Stefan Chwin: Trzeba powiedzieć wyraźnie: tamten system polityczny jako całość był godny potępienia i to nie ulega żadnej wątpliwości, bo stwarzał takie straszne zdarzenia. Ale mnie jako pisarza interesuje sytuacja ludzi, którzy znaleźli się wewnątrz tego „potwora” – zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. I staram się opisać dylematy, przed którymi ludzie ci stawali w sytuacjach ekstremalnych.
PAP: Trudno odpowiedzieć na tak zadane pytanie. Decyzja w tym wypadku jest bowiem uzależniona od wielu czynników...
Stefan Chwin: No widzi pan. A przecież pyta mnie pan o to samo i prosi o rozjaśnienie sprawy. Jeśli jeszcze uwzględnimy to, że ci żołnierze nie zdawali sobie sprawy z tego, gdzie i w jakim celu naprawdę jadą, to przed jednoznaczną odpowiedzią na pytanie „mieli zabić oficera, czy nie?” pojawia się dodatkowa trudność.
Z moralnego punktu widzenia cała ta akcja pacyfikacyjna z 1970 roku była, rzecz jasna, obrzydliwa. Puszczać czołgi na ludzi dlatego, że protestują przeciwko podwyżce cen mięsa! Dlatego nigdy bym nie powiedział, że pytania historiozoficzne, które stawiam, powinny nas zaprowadzić do wniosku, iż właściwie nie było żadnej sprawy, a polscy żołnierze zachowali się tak, jak powinni, albo że zachowali się haniebnie. Ale niech mi pan powie, co znaczyło w tamtej sytuacji, zachować się tak, jak trzeba? Co mieli zrobić dowódcy wojskowi, gdy tłum demonstrujących robotników nie dopuszczał wozów strażackich do płonącego budynku komitetu PZPR? Są tacy, którzy powiedzą bez zmrużenia oka: lepiej by było, gdyby tych paru członków partii i żołnierzy, którzy tam byli, spaliło się żywcem, bo byli „wrogami narodu”, „sługusami Rosji”. Z punktu widzenia jakiegoś radykalnego patriotyzmu byłoby to pewnie zgodne z dobrem narodu. Ale ja nie chcę występować w roli kogoś, kto broniłby tego rodzaju posunięć, jak rozpędzenie czołgami tłumu po to, by ocalić ludzi zamkniętych w płonącym budynku. Trzeba powiedzieć wyraźnie: tamten system polityczny jako całość był godny potępienia i to nie ulega żadnej wątpliwości, bo stwarzał takie straszne zdarzenia. Ale mnie jako pisarza interesuje sytuacja ludzi, którzy znaleźli się wewnątrz tego „potwora” – zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. I staram się opisać dylematy, przed którymi ludzie ci stawali w sytuacjach ekstremalnych.
PAP: We wspomnianym tekście napisał pan również, że mamy skłonność do szukania kozła ofiarnego – cedowania całej winy na wybrane osoby. A może to jest tak – abstrahując od samych wydarzeń grudniowych – że historyczna sprawiedliwość może jednak zostać przywrócona tylko właśnie w taki częściowy i niedoskonały sposób? Przecież nie da się osądzić wszystkich...
Stefan Chwin: Pańska opinia i tak jest bardzo optymistyczna. Historia raczej dowodzi, że sprawiedliwość dość rzadko dosięga tych, których dosięgnąć powinna. Modelowym przykładem są tutaj procesy norymberskie. Być może wynika z tego, że jedyną sprawiedliwością na Ziemi może być jedynie sprawiedliwość symboliczna. To znaczy, że trzeba wybrać kogoś, naznaczyć piętnem jako uosobienie zła i dokonać na nim publicznego aktu rytualnego, który będzie zastępował dziesiątki tysięcy postępowań sądowych, które są niemożliwe do przeprowadzenia.
PAP: Jakie znaczenie mają dziś dla nas wydarzenia Grudnia '70?
Stefan Chwin: Są one istotne w dwojakim aspekcie. Pierwszy to współczucie i pamięć o tych, którzy zginęli. Uważam, że sprawa pamięci jest bardzo istotna, bo społeczeństwa i narody mają skłonność do zapominania. Drugim ważnym aspektem jest to, byśmy nie utracili zdolności rozmyślania nad rozmaitymi tajemniczymi aspektami naszego bycia na ziemi. I patrzyli na fakty historyczne jako na coś, w czym zawarta jest tajemnica naszego ziemskiego istnienia. Od tego rodzaju rozmyślań jest zresztą prawdziwa literatura. Byłbym bardzo nierad, gdyby te tragiczne wydarzenia stały się jedynie żetonem w doraźnej grze politycznej. Ludzie, którzy tragicznie zmarli w grudniu 1970 roku, zasługują na dużo więcej.
Rozmawiał Robert Jurszo (PAP)
jur/ ls/ jra/