Wojna totalna zakładała mobilizowanie całego potencjału społecznego i gospodarczego w służbie zwycięstwu. Zatarty miał zostać podział na linię frontu i jego zaplecze – mówi w rozmowie z PAP dr hab. Piotr Szlanta z IH UW. 99 lat temu, 11 listopada 1918 r. podpisaniem rozejmu w Compiegne zakończyła się I wojna światowa.
PAP: W 1914 r. wyobrażano sobie, że wojna będzie przypominała raczej defiladę, niż koszmar, jaki nastąpił w kolejnych latach. Skąd tak błędne przekonanie?
Dr hab. Piotr Szlanta: To przekonanie wynikało z wielu względów. W Niemczech mało kto pamiętał wojny zjednoczeniowe. Co prawda, sam feldmarszałek Paul von Hindenburg rozpoczynał swoją karierę tuż przed wybuchem wojny prusko-austriackiej w 1866 r., nazywanej „siedmiotygodniową”, ale takich osób było już niewiele.
Doświadczenia europejskie wskazywały, że wojna będzie krótka. Jak pisał brytyjski historyk Paul Kennedy sztabowcy przygotowujący plany operacyjne myśleli o nich w kategoriach rozkładów połączeń kolejowych. Stosunkowo niedawna wojna niemiecko-francuska z lat 1870-1871 trwała niespełna rok. Rozstrzygnęła się de facto po kapitulacji pod Sedanem we wrześniu 1870 r., czyli w półtora miesiąca po jej wypowiedzeniu. Podczas wojen japońsko-rosyjskiej i secesyjnej zdarzało się, że armie długo tkwiły w okopach. Uważano jednak, że te doświadczenia nie do końca przystają do warunków europejskich. Wojna burska miała charakter długotrwały, ale partyzancki. Brytyjczycy pomni doświadczeń tej kosztownej i długiej wojny kolonialnej przeprowadzili reformę swoich sił lądowych, które mimo to były niewielkie. Dopiero w styczniu 1916 r. wprowadzono obowiązkowy pobór. Wcześniej sztabowcy brytyjscy uważali, że wojna na kontynencie rozstrzygnie się w około sześciu wielkich bitwach i nie ma potrzeby obciążania sił brytyjskich nadmierną ilością artylerii i karabinów maszynowych, ponieważ będzie to negatywnie rzutowało na mobilność tych sił.
Powszechnie uważano, więc, że kluczem do zwycięstwa w pierwszym okresie wojny jest szybka koncentracja wojsk, bezzwłoczne przejście do działań zaczepnych i gotowość do poniesienia dużych strat. Okazało się, że wojna w Europie wygląda zupełnie inaczej.
PAP: Jakie panowały w Europie nastroje przed wybuchem wojny? Jaki wpływ na długotrwałość wojny oraz gotowość ponoszenia przez społeczeństwa ogromnych strat i wyrzeczeń miały głoszone przed wybuchem wojny wywodzące się z darwinizmu społecznego poglądy, wedle których wojna miała być „oczyszczająca” i „wzmacniająca siły społeczeństwa”?
Dr hab. Piotr Szlanta: Oczywiście miały one pewne znaczenie psychologiczne, ale trudno precyzyjnie określić jak szeroko były rozpowszechnione. Niewątpliwie nacjonalizm i darwinizm społeczny pobudzały wiele kręgów ówczesnych społeczeństw. Warto zauważyć, że wojnę poparli również socjaliści i socjaldemokraci, ponieważ każde z państw uznało, że zostało napadnięte przez sąsiada.
Sam Wilhelm II stwierdził, że „miecz został nam wepchnięty do ręki”. Poszczególne rządy publikowały spreparowane księgi zawierające korespondencję dyplomatyczną z okresu kryzysu lipcowego, których propagandowym celem miało być zrzucenie odpowiedzialności za wybuch wojny na przeciwników.
Część Europejczyków rzeczywiście szła na wojnę z radością. Miała to być tak zwana „stalowa kąpiel”. Środowiska ulegające czarowi darwinizmu społecznego uważały, że wojna to kuźnia narodów, w której znikną podziały klasowe, językowe, religijne i o miejscu w powojennym społeczeństwie będą decydowały zasługi podczas wojny, a nie status materialny czy pochodzenie. Darwinizm społeczny zakładał, że wojna jest zgodna z zasadami doboru naturalnego. Konflikt zbrojny przetrwać mieli najsilniejsi, przygotowani psychicznie i fizycznie. Wojna miała zwalczać egoizm, konsumpcjonizm, nadmierny indywidualizm i podnieść naród na nowy poziom moralny i doprowadzić do jego zjednoczenia. Nie sposób jednak powiedzieć jak duża część społeczeństw europejskich wierzyła w tę wizję wojny.
Bez wątpienia znane są świadectwa z lata 1914 r., przedstawiające rozentuzjazmowane tłumy, które jednak w dużej części składały się z młodych, nieposiadających rodzin mężczyzn, pochodzących najczęściej z klasy średniej. Ich pragnieniem było często przeżycie męskiej przygody, czegoś wyjątkowego, ważnego wydarzenia historycznego. Na wsi i w środowiskach robotniczych nastroje były raczej minorowe. Nie rzadko płakali wszyscy ludzie zgromadzeni w kościołach. Szczególnie rozpaczały kobiety na dworcach kolejowych, gdy odprowadzały swoich synów i mężów do miejsc skąd wyruszali na front.
PAP: Czy państwa były przygotowane finansowo na wybuch konfliktu na taką skalę?
Dr hab. Piotr Szlanta: Nie były przygotowane. Jan Bloch, autor „Przyszłej wojny pod względem technicznym, ekonomicznym i politycznym” uważał, że wojna w Europie nie ma sensu, ponieważ postęp w rozwoju techniki wojskowej wymusza ciągłe, niezwykle kosztowne modernizacje nieustannie starzejącego się uzbrojenia. W jego opinii wojna miała wygasnąć po kilku miesiącach ze względu na gigantyczne koszty jakie generowała. Chociaż był ekonomistą i milionerem popełnił w swoich założeniach ogromny błąd, ponieważ nie docenił wielu możliwości kredytowania wojny.
Dla ententy głównym kredytodawcą była Wielka Brytania, która miała już takie doświadczenia na początku XIX w., gdy finansowała wojny z Napoleonem. Państwa centralne sięgały po kredyty wewnętrzne. W Niemczech rozpisano dziewięć wielkich pożyczek i apelowano o ich wykupywanie poprzez propagandowe odwoływanie się do poczucia obowiązku narodowego i potencjalnych zysków. Pożyczki były wysoko oprocentowane i ponadto zakładano, że zostaną spłacone przez pokonanych. Z każdym zabitym żołnierzem, wydaną marką, funtem, frankiem i rublem coraz trudniej było zawrzeć pokój na warunkach kompromisowych i udowodnić opinii publicznej, że wysiłek społeczeństwa miał sens. Należało więc pokonać przeciwnika, przerzucić na niego koszty zwycięstwa oraz ukarać za rzekome doprowadzenie do wojny. Takie poglądy wygłaszał między innymi minister finansów Rzeszy Karl Helfferich, który w sierpniu 1915 r. przekonywał posłów do Reichstagu, że choć wojna będzie kosztowna, to jednak Niemcy nie dołożą do niej ani jednej marki. Przechowywany na wypadek wojny w niemieckiej twierdzy Spandau skarb, szacowany na 205 mln marek, starczył na dwa dni wojny.
PAP: Kiedy wojna staje się „totalna” i kiedy użyto tego określenia po raz pierwszy?
Dr hab. Piotr Szlanta: To określenie było używane już w latach 1914-1918. Francuzi w 1917 r. ukuli określenie „la guerre intégrale”. Pojęcie wojny totalnej nie oznaczało, tak jak w okresie II wojny światowej, dążenia do wyniszczenia całych narodów lub grup etnicznych. Ćwierć wieku wcześniej zakładało mobilizowanie całego potencjału społecznego i gospodarczego w służbie zwycięstwu. Zatarty miał zostać podział na linię frontu i jego zaplecze. Kobiety i dzieci również miały walczyć, między innymi poprzez oszczędność i nienarzekanie na trudności w zaopatrzeniu. Sugerowano również, aby nadmiernie nie okazywać żałoby po stracie bliskich. Rozpacz w miejscu publicznym miała być traktowana jako sianie defetyzmu. Zadaniem dzieci miało być branie udziału w lekcjach patriotyzmu, zbieranie rzadkich surowców mogących przydać się w prowadzeniu wojny, pisanie listów do żołnierzy na froncie, tak, aby - zwłaszcza w okresach świątecznych – wiedzieli, że za linią frontu nie zapomina się o ich walce i poświęceniu.
Wojnę totalną można streścić hasłem „wszystko dla frontu”. Potrzeby zaplecza miały być realizowane w minimalnym stopniu. W Niemczech latem 1916 r., po przejęciu władzy przez Hindenburga i Ludendorffa ogłoszono plan kilkukrotnego zwiększenia wzrostu produkcji niektórych rodzajów uzbrojenia. Aby osiągnąć ten cel zamykano fabryki, które nie zajmowały się produkcją zbrojeniową, na przykład poprzez niedostarczanie im węgla i innych surowców.
Elementem wojny totalnej była również wojna propagandowa. Społeczeństwom wciąż uzmysławiano, że wojna toczona jest z barbarzyńskim przeciwnikiem i została im narzucona, a ich kraj jest obrońcą cywilizacji i kultury. Wojna totalna była wszechobecna w kulturze popularnej – reklamach, ilustracjach, filmach.
Kiedyś profesor Maciej Górny z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk powiedział, że „wojna to wielkie marnotrawstwo”. Wojna kosztowała Niemcy kilkanaście milionów marek dzienne. W Europie w ciągu czterech lat zmobilizowano około 70 milionów mężczyzn, którzy przestali wykonywać jakąkolwiek pracę produkcyjną. Nie przyczyniali się do rozwoju gospodarki, a na dodatek trzeba ich było wyżywić i ubrać.
PAP: Stosunkowo łatwo kontrolować przemysł lub zmobilizować klasę średnią. Dużo trudniej było narzucić rygory wojny totalnej mieszkańcom wsi...
Dr hab. Piotr Szlanta: Wszystkie strony konfliktu miały z tym problem, szczególnie Niemcy. Już latem 1914 r. widać było, że chłopi bardzo niechętnie idą na wojnę m.in. dlatego, że trwały właśnie żniwa. Rzesza, jako gospodarka o charakterze globalnym była uzależniona od importu rozmaitych artykułów rolnych z całego świata koniecznych do wyżywienia ludności. Pojawiło się wiele pomysłów na zmobilizowanie wsi. Ustalano ceny maksymalne produktów, co powodowało, że rolnicy nie chcieli sprzedawać swoich plonów, ponieważ mogli uzyskać kilkukrotnie wyższe dochody sprzedając je na czarnym rynku. W 1915 r. w Niemczech doszło do tak zwanej „świńskiej nocy świętego Bartłomieja”. Zwierzęta hodowlane były żywione zbożem i ziemniakami, które były niezbędne do wyżywienia miast. Postanowiono o 1/3 zmniejszyć liczebność stad trzody chlewnej. Spowodowało to chwilowe zwiększenie podaży mięsa, ale wkrótce zaczęło brakować nawozu (obornika). Państwo usiłowało sterować rynkiem nie do końca zdając sobie sprawę z konsekwencji swoich działań.
Priorytetem wszystkich działań państw było wyżywienie miast i niedopuszczenie do buntów głodowych. Morale można podtrzymywać frazesami, ale staje się ono chwiejne, gdy żołądki większości społeczeństwa są puste. Pamiętajmy, że traktat brzeski zawarty przez Niemcy z Ukrainą nie bez przyczyny jest nazywany „pokojem chlebowym”. Ukraińska Republika Ludowa zobowiązała się w nim dostarczyć Niemcom i Austro-Węgrom milion ton zboża. Faktycznie dostarczono im jedynie niespełna 120 tys. ton. Więcej po prostu nie było na wygłodzonej wojną Ukrainie.
W wyzwolonej wiosną 1915 r. spod rosyjskiej okupacji Galicji władze austriackie usiłowały odbudować potencjał rolnictwa. Tam stawiano na ziemiaństwo, które - jak się wydawało - mogło lepiej wykorzystać pomoc państwa w postaci dostaw maszyn rolniczych oraz pracy tysięcy jeńców wojennych. Wielki problem stanowił również brak siły pociągowej, ponieważ konie także zostały zmobilizowane przez walczące armie.
PAP: W Niemczech panował wielki kult armii. Inne państwa tej wojny nie były jednak tak militarystyczne. W jaki sposób mobilizowano społeczeństwa demokratyczne? Na ile Wielka Brytania i Francja upodobniły się do Niemiec?
Dr hab. Piotr Szlanta: Kraje te zachowały ustrój demokratyczny. W latach 1914-1918 we Francji doszło do kilku zmian rządów, ale jednocześnie obowiązywała tam tak zwana „święta unia” (l'union sacrée), czyli zgoda wszystkich stronnictw politycznych (poza skrajna lewicą), co do konieczności prowadzenia wojny z Niemcami, aż do odparcia agresji i wyzwolenia całego terytorium włącznie z utraconymi w 1871 r. Alzacją i Lotaryngią. Nie oznaczało to rzecz jasna braku napięć. Na początku 1917 r. przez Francję przetoczyła się fala strajków robotników wywołanych inflacją i problemami aprowizacyjnymi.
Również w innych krajach zawieszano spory polityczne. W Niemczech mówiono o rozejmie lub „Burgfriedenspolitik”. Niemcy w tym czasie nie były państwem autorytarnym, ale również nie były demokracją, ponieważ nie istniała polityczna kontrola parlamentu nad rządem. Nominacje kanclerskie były wręczane przez cesarza. Wilhelm II w przemówieniu z sierpnia 1914 r. powiedział, że od tej pory nie zna żadnych partii, ale wyłącznie Niemców. Wewnętrznym celem wojny było również pojednanie wszystkich sił politycznych.
W Wielkiej Brytanii również zawieszano spory polityczne i jednoczono się wokół armii i zapewnienia jej wszystkich koniecznych do prowadzenia wojny środków, w tym sprzętu i amunicji. Ale i nad Tamizą dochodziło do zmian w rządzie i sporów pomiędzy wojskowymi i cywilami na temat strategii prowadzenia wojny. Część z nich tzw. Easteners, wśród których był Winston Churchill, opowiadała się za koncentracją sił imperium przeciw słabej - jak się wydało – Turcji. Stąd lądowanie w Dardanelach i marsz na Bagdad. Inni stawiali na ponawianie prób przełamania niemieckich pozycji we Francji i Belgii.
PAP: Ostatecznie wojna kończy się trzema rewolucjami w ciągu jednego roku – w Piotrogrodzie, Wiedniu i Berlinie. Czy tylko większe zaplecze surowcowe i wsparcie USA uratowały Francję i Wielka Brytanię przed rewolucją?
Dr hab. Piotr Szlanta: Dostęp do rynków światowych i zasobów kolonii zamorskich był niezwykle ważny. Dla przykładu na Wyspach Brytyjskich wytwarzano zaledwie 1/3 niezbędnej żywności. Bogate w złoża rud żelaza i węgla kamiennego departamenty północno-zachodnie Francji w pierwszych tygodniach wojny zostały zajęte przez Niemców. Tym sposobem w kilka dni Francja straciła 58 proc. mocy produkcyjnych odlewni stali. Zajęte przez Niemcy obszary przed wojną dostarczały 1/10 francuskich ziemniaków i 1/5 pszenicy. Pamiętajmy również, że w Europie walczyły oddziały kolonialne z Afryki, Azji i Oceanii.
Rezerwy ludzkie i surowcowe Francji i Wielkiej Brytanii były nieporównanie większe niż Rzeszy. Mimo to morale tych społeczeństw bywało bliskie załamania. Ofensywy Nivelle’a z wiosny 1917 r. przyniosły masakry francuskich żołnierzy. Francuską armię ogarnęła fala buntów. Objęły one w różnym stopniu 45 dywizji, czyli około 1/3 wszystkich jednostek. Gdyby Niemcy dowiedzieli się o tym i podjęli ofensywę to ta wojna mogłaby zakończyć się zupełnie inaczej. Podczas kryzysu dowodzenie przejął Philippe Pétain i wprowadził m.in. nowe zasady udzielania urlopów oraz postanowił wstrzymać kolejne działania ofensywne na wielką skalę aż do czasu przybycia wojsk amerykańskich i zwiększenia liczby czołgów. Być może Francji nie groziła rewolucja polityczna, ale jej armia kilkukrotnie stała na granicy załamania.
Wielka Brytania była oddzielona od bezpośredniego oddziaływania wojny, ale działania niemieckie, takie jak nieograniczona wojna podwodna, wymusiły ograniczenie racji żywnościowych dla ludności. Nigdy jednak nie doszło do sytuacji takiej jak w Niemczech, gdzie z powodu niedożywienia zmarło - jak się szacuje - około 800 tysięcy osób. Niemieccy jeńcy w Wielkiej Brytanii i Francji wspominali, że w niewoli żywiono ich lepiej niż w ich armii.
Nie dysponujemy szacunkowymi danymi na temat liczby ofiar głodu na ziemiach polskich. Bez wątpienia jednak jego skala i charakter były inne niż w okresie II wojny światowej. Władze niemieckie i austriackie nie prowadziły celowej polityki głodzenia Polaków. W tym kontekście warto zauważyć, że żadna ze stron tego konfliktu nie miała planów wprowadzenia rządów okupacyjnych na zajętych terenach. Zakładano, że okupacja wojskowa potrwa najwyżej kilka tygodni, a potem nastanie pokój. Okazało się, że latami trzeba było zarządzać ogromnymi obszarami i jednocześnie eksploatować je gospodarczo tak, aby nie doprowadzić do wybuchu niezadowolenia społecznego. Było to szczególnie widoczne w Polsce, gdzie Niemcy kusili Polaków różnymi koncesjami, aby zyskać kolejnych żołnierzy i surowce na rzecz wysiłku wojennego. Niemcy próbowali więc balansować pomiędzy celami politycznymi i gospodarczymi.
PAP: Czy można powiedzieć, że metody wojny totalnej w gospodarce były inspiracją dla późniejszych dążeń do kontroli tej sfery przez instytucje państwa?
Dr hab. Piotr Szlanta: Już od lat siedemdziesiątych XIX wieku stopniowo odchodzono od idei wolnego handlu w stronę protekcjonizmu gospodarczego. Kraje biorące udział w I wojnie światowej, już przed jej wybuchem prowadziły działania protekcjonistyczne, takie jak nakładanie wysokich ceł na artykuły pochodzące z zagranicy i zrywanie umów handlowych. Po zakończeniu wojny dochodzi do prób rozliczania jej kosztów. W Niemczech miały one zostać zmniejszone przez hiperinflację. Problemem były również kontrybucje i przestawienie przemysłu na tory produkcji cywilnej. Te procesy były bardzo bolesne dla społeczeństw i stanowiły pożywkę dla ruchów radykalnych, takich jak faszyści we Włoszech i narodowi socjaliści w Niemczech. W czasie kolejnej wojny korzystano z wypracowanych dwie dekady wcześniej mechanizmów kontroli nad gospodarką. Przykładem może tu być między innymi regulowanie poszczególnych sektorów gospodarki.
PAP: Dramat I wojny światowej wpłynął również na obyczaje Europejczyków...
Dr hab. Piotr Szlanta: Wojna bardzo mocno podkopała tradycyjną wiktoriańską moralność ówczesnych społeczeństw. Ta zmiana przejawiała się również w strojach, które uległy uproszczeniu i stały się wygodniejsze. Po I wojnie światowej kobieta mogła odkryć kostkę, podczas gdy kilka lat wcześniej suknie sięgały butów. W Niemczech kobiety nie mogły używać słowa „spodnie”, ponieważ mogło to budzić niemoralne skojarzenie. Skończyła się kariera gorsetu.
Sytuacje graniczne spowodowały przewartościowanie stosunku do zachowań seksualnych. Już w trakcie kryzysu lipcowego w Wielkiej Brytanii martwiono się tym, że dziewczęta oddają chłopcom idącym na front nie tylko serce, bo czy można było odmówić czegokolwiek bohaterom, którzy mogą wkrótce zginąć? Maria Lubomirska, małżonka Zdzisława Lubomirskiego, zanotowała w listopadzie 1914 r., że w Warszawie jest aż nadto pielęgniarek i zbyt duża ilość pierwiastka męskiego może pobudzać nadmierne zainteresowanie pań.
W głodujących i marznących miastach powszechna była prostytucja. Dla kobiet ten sposób zarabiania na życia był często jedyną szansą utrzymania przy życiu siebie i swoich najbliższych. Ciało było ich jedynym „towarem”, który mogły zaoferować. Również armie tworzyły sposoby rozładowania napięcia seksualnego, między innymi poprzez tworzenie domów publicznych. Na zapleczu frontu starano się kontrolować zachowania seksualne kobiet. Zdrada żołnierza walczącego na froncie była postrzegana niemal jak zdrada stanu. Policja nadzorowała kobiety podejrzewane o „swobodny tryb życia”. Zdrada z jeńcem wojennym kończyła się nawet piętnującą publikacją danych personalnych w prasie.
PAP: W którym momencie zdano sobie sprawę, że nie ma już powrotu do świata sprzed sierpnia 1914 r.?
Dr hab. Piotr Szlanta: Wydaje się, że cezurą tego przełomu jest rok 1916. To wówczas zaczęło narastać niezadowolenie społeczne, zbliżając się do punktu krytycznego. W Niemczech nawoływano do demokratyzacji rządów. Symbolicznym gestem władz cesarstwa było umieszczenie w grudniu 1916 r. napisu „Dem Deutschen Volke” („narodowi niemieckiemu”) na gmachu Reichstagu. W tym samym czasie Reichstag wystosował memorandum wzywające do rozpoczęcia negocjacji pokojowych. Napis ten był przewidziany wcześniej przez architekta gmachu Paula Wallota, ale na tę inskrypcję nie zgadzał się Wilhelm II, gdyż oznaczałoby to przyznanie suwerenności narodowi. Totalizacja wojny nabrała rozpędu w 1916 r. i przyspieszała do końca konfliktu.
W Austro-Węgrzech pojawiło się w tym czasie zjawisko etnicyzacji wojny. Ludzie zasklepiali się w lokalnych wspólnotach i narodach. Pod koniec wojny rząd w Budapeszcie odmawiał wysyłania zboża do Wiednia. Została złamana dotychczasowa solidarność narodów zamieszkujących monarchię habsburską. Na sąsiadów i rywali patrzono jak na wrogów w walce o dostęp do żywności i innych materiałów niezbędnych do przetrwania. Ten nastrój skutkował falą antysemityzmu w środkowej i wschodniej Europie. Poszukiwano kozłów ofiarnych i Kriegsgewinnler (spekulantów wojennych).
Wydaje się więc, że w 1916 r. zdawano sobie sprawę, że systemy polityczne, społeczne i gospodarcze będą po wojnie wyglądać zupełnie inaczej, a strona zwycięska podyktuje pokój na swoich własnych warunkach. Niemcy cierpieli z powodu „dyktatu wersalskiego”, ale oni w przypadku swojego zwycięstwa również podyktowaliby surowe warunki pokoju.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ mjs/ ls/