Znamy kilka przypadków takiego wykorzystania akt. Zdecydowanie najważniejszy z nich dotyczy próby zaszantażowania Lecha Wałęsy w 1995 r., w trakcie tzw. afery „Olina”. W ten spisek były zaangażowane czołowe postacie życia politycznego – mówi PAP dr Tomasz Kozłowski, historyk z IPN.
Polska Agencja Prasowa: Jaki był stan morale Służby Bezpieczeństwa u progu obrad okrągłego stołu? Czy wciąż starano się utrzymywać dyscyplinę, czy raczej zauważalne były już wyraźne przejawy rozprężenia, zmierzchu?
Dr Tomasz Kozłowski: Bez wątpienia wyczuwano, że nadchodzą zmiany. Funkcjonariusze SB byli pretorianami systemu i z tego powodu oczekiwali szczególnego traktowania. W latach osiemdziesiątych ideologia od dawna się już nie liczyła. Kluczowe dla morale były względnie wysokie wynagrodzenia i system socjalnych przywilejów.
Ale SB, podobnie jak całe państwo, w końcu też odczuła skutki głębokiego kryzysu gospodarczego. Wcześniej służba w tej formacji dawała możliwość awansu, lecz to wszystko zaczęło przemijać. Poziom zarobków statystycznie zrównywał się z innymi branżami, a nawet był niższy niż w rodzącym się sektorze prywatnym. Prowadzone przez ekspertów MSW wewnętrzne badania nastrojów wypadały fatalnie. Było widać, że funkcjonariusze są zniechęceni, czują się opuszczeni przez władze i przełożonych. Jak stwierdził jeden z esbeków: naszych szefów od lat interesowały prawie wyłącznie „prostytutki, polowania i dobre żarcie”. Wszystkie te tarcia wpływały na coraz gorszą pracę całego aparatu.
PAP: Gen. Czesław Kiszczak stwierdzał, że jako szef MSW nie miał pełnej możliwości kontroli podporządkowanych mu struktur, liczących w sumie ok. 200 tys. osób. Jednym z wprowadzanych przez niego metod zarządzania były metody nadzoru wojskowego. W jaki sposób chciał utrzymać Służbę Bezpieczeństwa pod swoją kontrolą?
Dr T. Kozłowski: Po przyjściu Kiszczaka do MSW w 1981 r. nastąpił „desant zielonych ludzików”. Nowy minister chciał uzyskać kontrolę nad resortem i żeby to zrobić, musiał ściągnąć swoich zaufanych ludzi. A ponieważ był wojskowym, ściągał żołnierzy. Funkcjonariusze SB byli przyzwyczajeni do nieco odmiennych standardów, mniejszej kontroli niż pod rządami Kiszczaka. Należy pamiętać, że w latach 1980–1981 „Solidarność” przeniknęła również do struktur MSW. Najbardziej widocznym tego objawem było powstanie związku zawodowego milicjantów. Z punktu widzenia Kiszczaka, który objął resort w krytycznym momencie przygotowań do stanu wojennego, taka sytuacja była niemożliwa do przyjęcia. Musiał wprowadzić maksymalną dyscyplinę.
Dr Tomasz Kozłowski: Wydaje się, że po 1989 r. głównym celem kierownictwa MSW było jak najdłuższe zachowanie kontroli nad poszczególnymi sektorami państwa. Należy jednak zastanowić się nad odpowiedzią na pytanie o skuteczność tych działań. Moim zdaniem w okresie transformacji nie mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której Kiszczak sterował tymi procesami. Resort był w stanie rozsypki, a funkcjonariusze zaczęli realizować swoje indywidualne strategie przetrwania.
Dlatego po stanie wojennym nastąpiły czystki. Później, w grudniu 1984 r., powołano Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy. Była to bardzo eufemistyczna nazwa, ponieważ celem zarządu była operacyjna i śledcza kontrola funkcjonariuszy. Tropiono wszelkie „polityczne odchylenia”, „religianctwo” czy pospolite przestępstwa. Powołano też Zarząd Polityczno-Wychowawczy, który miały dbać o ideologiczną motywację pracowników MSW i prowadzić ich polityczną indoktrynację. Wszystkie te metody były identyfikowane jako wojskowy dryl wprowadzany przez gen. Kiszczaka.
PAP: U schyłku lat osiemdziesiątych MSW podejmowało tzw. reformy wyprzedzające. Jedną z „metod ofensywnych” było umieszczanie funkcjonariuszy SB w rozmaitych instytucjach oraz różnych sferach gospodarki. Jakie były cele tych działań poza doraźnym zabezpieczeniem esbeków?
Dr T. Kozłowski: Dramatyczna zmiana sytuacji po wyborach czerwcowych 1989 r. oraz powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego zmusiła Kiszczaka do podjęcia działań, które mogłyby przekonać nowego premiera, że Służba Bezpieczeństwa potrafi się samodzielnie zreformować. Zmieniano nazwy niektórych departamentów, inne zostały wyłączone spod kurateli SB i przesunięte do MSW. Część esbeków przeniesiono do milicji. Na papierze mogło się wydawać, że Kiszczak przeprowadził gigantyczną redukcję. W 1989 r. SB liczyła ok. 24 tys. funkcjonariuszy, po reformach – jakieś 6 tys. Jednak jednocześnie starano się zabezpieczyć kluczowe pozycje. Te same plany, które opisywały strategię pokazowej redukcji, zawierały także stwierdzenie o tym, aby w trybie przyspieszonym kierować „funkcjonariuszy SB i MO na niejawne etaty, np. w organach finansowo-skarbowych, ważnych gałęziach przemysłu i niektórych organach administracji państwowej”.
PAP: Można więc zaryzykować stwierdzenie, że głównym celem Kiszczaka była w pewnym stopniu kontrola procesów transformacyjnych, szczególnie w sferze gospodarczej?
Dr T. Kozłowski: Wydaje się, że głównym celem kierownictwa MSW było jak najdłuższe zachowanie kontroli nad poszczególnymi sektorami państwa. Należy jednak zastanowić się nad odpowiedzią na pytanie o skuteczność tych działań. Moim zdaniem w okresie transformacji nie mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której Kiszczak sterował tymi procesami. Resort był w stanie rozsypki, a funkcjonariusze zaczęli realizować swoje indywidualne strategie przetrwania.
Służba Bezpieczeństwa zawsze starała się umieszczać funkcjonariuszy i tajnych współpracowników w kluczowych strukturach państwa. Przykładem może być działalność Wydziału VIII wywiadu, który zbierał dane na temat polityki gospodarczej państw zachodnich i instytucji finansowych. Umieszczał on swoich ludzi nie tylko w zagranicznych placówkach, lecz i w takich instytucjach jak Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Współpracy Gospodarczej z Zagranicą czy banki. Wielu z nich w latach osiemdziesiątych miało możliwość obserwowania z bliska globalnych procesów gospodarczych, przebywali w krajach zachodnich, znali języki i mieli liczne branżowe kontakty. Gdy w Polsce pojawił się zachodni kapitał, ci ludzie mieli w swoich rękach wiele atutów. Skorzystali z nich nie w celu realizacji polityki resortu, ale swoich własnych ambicji. Decydowali się na kontynuowanie kariery w którymś z ministerstw lub zajęcie intratnej posady w sferze biznesu.
PAP: W swojej książce „Koniec imperium MSW” opisuje pan wpływ akt SB na tzw. aferę „Olina” w 1995 r. Uważa pan, że wpływ ten był jedną z konsekwencji zaniechań z okresu transformacji.
Dr T. Kozłowski: To jeden ze skutków ubocznych operacji niszczenia dokumentów, prowadzonej na przełomie 1989 i 1990 r. Funkcjonariusze nie tylko niszczyli materiały, ale część zwyczajnie ukradli. Nie wiemy, jak duży procent dokumentów został „sprywatyzowany”, np. w celu uzyskania haków. Znamy kilka przypadków takiego wykorzystania akt. Zdecydowanie najważniejszy z nich dotyczy próby zaszantażowania Lecha Wałęsy w 1995 r. – w ten spisek były zaangażowane czołowe postacie życia politycznego.
Kiszczak pod koniec swojego urzędowania przejął i ukrył dokumenty świadczące o współpracy Wałęsy z SB w latach siedemdziesiątych. Trzymał je w ukryciu do 1995 r., gdy minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski planował publiczne oskarżenie premiera Józefa Oleksego o wieloletnią współpracę z wywiadem sowieckim, a następnie rosyjskim. Wobec groźby ujawnienia tych oskarżeń lewica musiała się bronić – to nie był tylko cios w szefa rządu, ale w całą polityczną formację. Samego Oleksego można było poświęcić dla dobra partii, lecz obawiano się, że on jest tylko pierwszym nazwiskiem na liście, potem zaś mogą się pojawić oskarżenia pod adresem innych polityków, np. Aleksandra Kwaśniewskiego czy Leszka Millera.
Dlatego Miller próbował znaleźć wyjście z sytuacji. O tym, co się wówczas działo, wiemy z niepublikowanych dzienników Mieczysława F. Rakowskiego. Zgodnie z tym, co zanotował, Miller udał się do niego z prośbą, aby ten skontaktował się z gen. Kiszczakiem i spytał, czy oficerowie odpowiedzialni za zdobycie informacji o agenturalnej działalności Oleksego współpracowali ze służbami sowieckimi. Rakowski miał zapytać Kiszczaka, czy ten mógłby to potwierdzić nawet bez dowodów. Mogłoby to służyć przedstawieniu całej sprawy jako prowokacji Rosji wymierzonej w prozachodniego polityka. Podczas spotkania z Rakowskim i Wojciechem Jaruzelskim Kiszczak stwierdził, że nie ma takich dowodów, chociaż można rozpuścić plotkę. Mogłoby to być jednak za mało. Zaproponował, że może warto byłoby uderzyć w Lecha Wałęsę i szantażem zmusić go do utrącenia operacji dotyczącej Oleksego. Kiszczak oświadczył, że ma odpowiednie narzędzie do zastraszenia, bo jest w posiadaniu teczki TW „Bolek”.
Dr Tomasz Kozłowski: Dramatyczna zmiana sytuacji po wyborach czerwcowych 1989 r. oraz powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego zmusiła Kiszczaka do podjęcia działań, które mogłyby przekonać nowego premiera, że Służba Bezpieczeństwa potrafi się samodzielnie zreformować. Zmieniano nazwy niektórych departamentów, inne zostały wyłączone spod kurateli SB i przesunięte do MSW. Część esbeków przeniesiono do milicji. Na papierze mogło się wydawać, że Kiszczak przeprowadził gigantyczną redukcję.
Rakowski zreferował rozmowę Millerowi, który dał zielone światło do rozpoczęcia takiej gry. Problemem był fakt, że brakowało zaufanego kanału łączności z Pałacem Prezydenckim. Rakowski przekazał informacje o kompromitujących materiałach Kazimierzowi Morawskiemu, zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi i politykowi. Ten z kolei miał się zwrócić do swojego znajomego – negatywnie zweryfikowanego pułkownika wywiadu. Rakowski nie wymienił jego imienia, jedynie nazwisko: Makowski. Biorąc pod uwagę to, że negatywnie zweryfikowano tylko dwóch funkcjonariuszy z Departamentu I, opis ten wydaje się wskazywać na płk. Aleksandra Makowskiego, uzdolnionego oficera wywiadu, znanego dziś także ze swojej działalności pisarskiej. Makowski przyznał w rozmowie ze mną, że Morawskiego znał, jednak opisanej sytuacji sobie nie przypomina. W ogóle w tej sprawie jest wiele niewiadomych. Nie wiemy, czy groźba ujawnienia teczki TW „Bolek” rzeczywiście dotarła do Wałęsy.
Tak czy inaczej politykom lewicy nie udało się powstrzymać ujawnienia sprawy Oleksego. Rakowski zanotował: „Teczka +Bolka+ okazała się zbyt słabym środkiem nacisku”. Interesującą poszlaką odnalezioną w jego dziennikach jest też zapis z początku 1996 r. Wspomina o włamaniu do domku letniskowego Kiszczaka na Mazurach. Stwierdza, że niczego nie ukradziono, więc prawdopodobnie celem były dokumenty dotyczące „Bolka”.
PAP: Biorąc pod uwagę sytuację polityczną drugiej połowy 1989 r., czy możemy powiedzieć, że istniała możliwość wcześniejszego odebrania MSW z rąk Czesława Kiszczaka lub wręcz zastosowania w cywilnych służbach specjalnych tzw. opcji zerowej?
Dr T. Kozłowski: Myślę, że należy rozdzielić te dwa pytania. Moim zdaniem istniała możliwość wcześniejszego odwołania Czesława Kiszczaka z rządu Tadeusza Mazowieckiego. Na wstępie warto wytłumaczyć, dlaczego Kiszczak znalazł się na tym stanowisku. Tadeusz Mazowiecki uważał, że „stary” szef MSW jest gwarancją, iż wobec solidarnościowego rządu nie powstanie żadna „zbrojna opozycja” wywodząca się z szeregów wojska lub milicji; że komuniści nie przestraszą się, iż władza wymyka im się z rąk, i nie przystąpią do kontrataku. Lęki te były uzasadnione o tyle, że solidarnościowa ekipa nie mogła mieć rzetelnych informacji na temat tego, co się działo w resortach siłowych. Jednak te kalkulacje traciły aktualność około stycznia 1990 r. Zmiany w innych krajach bloku wschodniego pokazały, że przywódcy komunistyczni i ich służby specjalne są bezsilni. W Rumunii obalono i zamordowano Nicolae Ceaușescu, a w NRD demonstranci zajęli siedzibę Stasi.
W tym momencie posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego porównywali tę sytuację z rzeczywistością we własnym kraju. Kiedy w NRD demonstranci zajmowali budynki Stasi, w Polsce została ujawniona sprawa masowego niszczenia akt bezpieki. Wówczas pojawił się polityczny i społeczny nacisk na rozwiązanie Służby Bezpieczeństwa. Tadeusz Mazowiecki wciąż reagował półśrodkami, co oceniano jako kunktatorstwo. Premier wychodził z założenia, iż dopóki Kiszczak będzie na czele MSW, resort ten nie ulegnie całkowitemu rozpadowi. Trwał masowy odpływ funkcjonariuszy, rosła przestępczość. Mazowiecki czekał również na uchwalenie nowych ustaw dotyczących policji i Urzędu Ochrony Państwa. Prace nad nimi ślimaczyły się w Sejmie.
Drugą kwestią jest sprawa weryfikacji. Proces ten był w dużej mierze zaprojektowany tak, aby uspokoić społeczeństwo i solidarnościowe zaplecze rządu. To rozumowanie dało jednak kiepskie efekty. Centralne i regionalne komisje weryfikacyjne były zazwyczaj złożone z parlamentarzystów OKP oraz działaczy lokalnych Komitetów Obywatelskich albo solidarnościowej opozycji. Ich pojęcie o służbach specjalnych było prawie żadne. Komisje weryfikacyjne były w znacznym zakresie dyletanckie i działały pod presją czasu. Zdarzało się, że wyrzucano ludzi, którzy mogli się przydać nowym służbom, pozostawiano zaś tych, którzy nie spełnili pokładanych w nich nadziei.
Warto dodać, że czym innym była weryfikacja, a czym innym zatrudnienie w Urzędzie Ochrony Państwa. Do weryfikacji przystąpiło ok. 14 tys. funkcjonariuszy SB. Pozytywnie przeszło ją 10 tys. W UOP zatrudniono ok. 5 tys. Oni zostali tam na lata i stanowili trzon nowej służby. W 1991 r. byli esbecy stanowili nawet 95 proc. funkcjonariuszy UOP. Kilka lat później, w 1996 r., szef MSW Zbigniew Siemiątkowski stwierdził, że 2/3 wszystkich ówcześnie zatrudnionych funkcjonariuszy zaczynało w SB.
Można więc powiedzieć, że jeśli ktoś przeszedł przez to sito i znalazł pracę w UOP, to mógł ją zachować przez wiele lat. Ogólnie rzecz biorąc, weryfikacja najbardziej dotknęła funkcjonariuszy z Departamentów III i IV, czyli zwalczających opozycję oraz Kościół. Na drugim końcu spektrum był Departament I, wywiad, gdzie weryfikacji nie przeszło tylko dwóch oficerów. Tam „klucz do przetrwania” był nieco inny.
Dr Tomasz Kozłowski: Kiszczak pod koniec swojego urzędowania przejął i ukrył dokumenty świadczące o współpracy Wałęsy z SB w latach siedemdziesiątych. Trzymał je w ukryciu do 1995 r., gdy minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski planował publiczne oskarżenie premiera Józefa Oleksego o wieloletnią współpracę z wywiadem sowieckim, a następnie rosyjskim. Wobec groźby ujawnienia tych oskarżeń lewica musiała się bronić.
Już w marcu 1990 r. polski wywiad nawiązał bliskie kontakty z CIA. Amerykanie szukali wówczas kontaktów ze służbami Czechosłowacji, Polski i Węgier. Ten ostatni kraj, w skrócie mówiąc, odmówił współpracy. W konsekwencji kilkanaście tygodni później wybuchła afera „Dunagate”, która skutkowała dymisją dużej części szefów węgierskiego MSW. Tamtejsi esbecy byli przekonani, że za wybuchem afery stały służby amerykańskie. Dlatego nowe kierownictwo poszło po rozum do głowy i szybko rozpoczęło współpracę z USA. Polacy wiedzieli o tej sytuacji, dlatego Czesław Kiszczak entuzjastycznie poparł propozycję współpracy z Amerykanami.
Delegacje polskiego wywiadu i CIA rozpoczęły rozmowy. W ich trakcie Amerykanie podkreślali, że sytuacja geopolityczna ulega ogromnym zmianom i należy rozpocząć współpracę na polach, które są wspólne: zwalczanie handlu narkotykami i bronią oraz antyterroryzm. Gdy z polskiej strony dostrzegli chęć kooperacji, zaczęli podbijać stawkę. Zażądali wstrzymania agresywnych operacji wywiadowczych przeciwko USA i ich sojusznikom, a także poprosili o zacieśnienie współpracy wywiadowczej na Bliskim Wschodzie. Kierownictwo wywiadu wyraziło zgodę.
Polacy przysłużyli się Amerykanom w 1991 r., gdy wywiad przekazał im plany obiektów w Iraku i przeprowadził operację ewakuacji amerykańskich szpiegów. Polski wywiad oraz kontrwywiad pełniły istotną rolę także w czasie operacji „Most”, czyli ewakuacji rosyjskich Żydów z ZSRS do Izraela. Wcześniej Tel Awiwowi pomoc zaoferowali Węgrzy, którzy wycofali się w obliczu gróźb ataków terrorystycznych. W marcu 1990 r. podczas wizyty w USA premier Mazowiecki powiedział, że Polska pomoże USA. Spotkało się to z wielkim entuzjazmem Białego Domu i środowisk żydowskich, a polski wywiad i kontrwywiad nie tylko zacieśniły współpracę z CIA, lecz również z Mosadem.
Udział w tych operacjach przekonał zarówno Amerykanów, jak i Mazowieckiego do tego, że dawni funkcjonariusze Departamentu I są wartościowymi specjalistami. Pojawiło się przekonanie, że wywiad jest istotnym elementem procesu zmiany sojuszy geopolitycznych oraz zbliżenia Polski z USA.
PAP: W swojej książce cytuje pan Bartłomieja Sienkiewicza, który tłumaczył: „Teraz wiem, ile naiwności było w naszym ówczesnym skoncentrowaniu się na przyszłości i zlekceważeniu tego, co było. Tak długo jak służby specjalne były depozytariuszami archiwów byłej SB, tak długo niemożliwe było stworzenie stabilnej instytucji”. Jakie jeszcze czynniki zadecydowały o braku bardziej radykalnego zerwania z przeszłością peerelowskich służb specjalnych?
Dr T. Kozłowski: Pozostawienie spuścizny SB w rękach UOP sprawiło, że w latach dziewięćdziesiątych służby mogły się nimi nadal posługiwać. To był istotny czynnik ryzyka, biorąc pod uwagę, że nie udało się stworzyć realnych gwarancji apolityczności służb specjalnych. Należało więc przekazać te dokumenty do innej instytucji, taki cel przyświecał twórcom IPN.
Zdarzały się inne błędy i zaniechania wynikające tyleż z naiwności, ile z braku wiedzy o roli służb w demokratycznym państwie. Wielu ludzi z „Solidarności” uważało, że nowym służbom należy odebrać większość uprawnień, „wybić kły”, aby już nigdy nie odbudowały swojej potęgi z czasów PRL. W pewnym momencie jednak przesadzono. Na UOP nałożono ograniczenia, które sprawiały, że nie mógł on poradzić sobie z falą zorganizowanej przestępczości, szczególnie w sferze gospodarki. Paradoksalnie te ograniczenia nie oznaczały, że uniemożliwiono służbom ingerowanie w życie polityczne. Najbardziej znanym przykładem takiego bezprawnego działania jest tzw. zespół pułkownika Lesiaka, który po 1992 r. zajmował się rozpracowaniem i działaniami wymierzonymi w partie prawicowe.
Dr Tomasz Kozłowski: W publicystyce powtarza się często stwierdzenie o tym, że służby zakulisowo sterowały życiem politycznym. Było dokładnie odwrotnie. To politykom zależało na tym, aby UOP był im ślepo wierny. Sami pokazywali oficerom, że lojalność wobec politycznych patronów jest warunkiem ich przetrwania. A później ze zdziwieniem mówili, że służby są dyspozycyjne wobec każdego kolejnego dysponenta politycznego. Kwestia esbeckiego rodowodu jest tu drugoplanowa, funkcjonariusze byli skłonni wypełniać rozkazy każdej władzy.
W rzeczywistości stworzono instytucję dość słabą i podatną na wpływy. W publicystyce powtarza się często stwierdzenie o tym, że służby zakulisowo sterowały życiem politycznym. Było dokładnie odwrotnie. To politykom zależało na tym, aby UOP był im ślepo wierny. Sami pokazywali oficerom, że lojalność wobec politycznych patronów jest warunkiem ich przetrwania. A później ze zdziwieniem mówili, że służby są dyspozycyjne wobec każdego kolejnego dysponenta politycznego. Kwestia esbeckiego rodowodu jest tu drugoplanowa, funkcjonariusze byli skłonni wypełniać rozkazy każdej władzy.
Legendarna „opcja zerowa” nie dawałaby gwarancji, że uda się zorganizować służby apolityczne. Trudno ocenić, czy Czesi, którzy się na to zdecydowali, skonstruowali instytucje lepsze. Wydaje się, że wręcz przeciwnie. Nie chciałbym, aby konkluzje naszej rozmowy miały wydźwięk pesymistyczny, ale wiele wskazuje na to, że innej drogi nie było. Grzechy z czasów SB ciążyły na UOP. A słabość państwa w latach dziewięćdziesiątych przeniosła się również na służby specjalne.
Dr Tomasz Kozłowski jest autorem niedawno opublikowanej przez Instytut Pamięci Narodowej monografii „Koniec imperium MSW. Transformacja organów bezpieczeństwa państwa 1989–1990”. Jest to pierwsza praca poświęcona historii przekształcania peerelowskich służb specjalnych, ich weryfikacji w latach 1989–1990 oraz losom niektórych funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki i ich wpływowi na rzeczywistość społeczną oraz polityczną III RP
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /