Doskwierał mi głód prawdy, do działania pchała niezgoda na absurdalną rzeczywistość. Myślę, że działalność Solidarności można porównać do rozciągniętego w czasie powstania narodowego – wygranego i nie okupionego daniną krwi - wspomina działaczka opozycji Ewa Bierezin. PAP: Jak wspomina i ocenia Pani obecnie wydarzenia stanu wojennego?
Ewa Bierezin: Myślę, że narodziny Solidarności można porównać do rozciągniętego w czasie powstania narodowego – wygranego i w dodatku nie okupionego tak wielką daniną krwi, jak te przegrane. Analizując okres sprzed sierpnia 1980 r. okres legalnej Solidarności, stan wojenny i doprowadzenie do negocjacji 1989 r. można znaleźć wiele elementów dla powstania charakterystycznych.
Wspomnienie wtargnięcia milicji na godzinę przed północą z 12 na 13 grudnia 1981 r. jest ciągle żywe. Był straszny mróz. Za to w domu, na widocznym miejscu stały, dwa opasłe segregatory z napisem "Solidarność – Komisja Rewizyjna". Bibuła i materiały poligraficzne były nieco ukryte. Ale ci, co mnie zabierali, najwidoczniej mieli jedno zadanie: jak najszybciej mnie wyprowadzić.
Potem, już na dołku w Sieradzu i na wszystkich etapach internowania, nie przestawałam myśleć o tych materiałach. Dopiero w styczniu po raz pierwszy odwiedziła mnie teściowa. Dałam jej klucze do domu i powiedziałam o materiałach solidarnościowych, które mogą być łakomym kąskiem dla SB. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że są bezpieczne. Kiedy 22 lipca 1982 r. wróciłam na dobre do domu, najbliższa sąsiadka opowiedziała najpierw, jak to zobaczywszy, że mnie wyprowadzają, rzuciła się do telefonu, by zawiadomić mojego brata. Była wściekła, że nie mogła się dodzwonić. Nie wiedziała, że telefony wyłączono, a u brata właśnie forsowali drzwi.
Myślę, że narodziny Solidarności można porównać do rozciągniętego w czasie powstania narodowego – wygranego i w dodatku nie okupionego tak wielką daniną krwi, jak te przegrane. Analizując okres sprzed sierpnia 1980 r. okres legalnej Solidarności, stan wojenny i doprowadzenie do negocjacji 1989 r. można znaleźć wiele elementów dla powstania charakterystycznych.
PAP: Jakie postulaty były wówczas najważniejsze i jak wyglądał "zwykły dzień" działacza opozycji?
W wielkim skrócie: zbierało się informacje o przypadkach przekraczania prawa, protestowało przeciw temu i nagłaśniało dostępnymi i niedostępnymi sposobami. Mnie akurat rzadziej powierzano zadania związane z pomocą zwalnianym z pracy i prześladowanym za niepokorność. Natomiast nasze mieszkanie stało się znanym Służbie Bezpieczeństwa miejscem spotkań ludzi, którzy chcieli się swobodnie wygadać, znaleźć dostęp do zagranicznych i podziemnych wydawnictw, przyłączyć się do coraz szerszego ruchu opozycyjnego wobec polityki PRL.
Za tę "jawność" spotykały różnorakie szykany. Oprócz prostych zatrzymań na 48 godzin, rewizji, podsłuchów, odmów wyjazdu za granicę, do ulubionych nękań należały: pozbawianie pracy lub mieszkania, misterne intrygi i hańbiące plotki oraz groźby i szykany wobec najbliższych. Jednak po pokonaniu pierwszych lęków nauczyliśmy się z tym żyć. Ratunkiem było jak zwykle w takich wypadkach poczucie humoru, pomocą – wzajemne zaufanie i solidarność, ale także po prostu przyzwyczajenie.
Najważniejsze postulaty? Łatwiej mi mówić o motywach. Nie miałam ani ambicji, ani wyobraźni politycznej. Doskwierał mi głód prawdy, pchała do działania niezgoda na absurdalną rzeczywistość.
PAP: Jakie emocje towarzyszyły Pani po ogłoszeniu stanu wojennego i jak wspomina Pani okres internowania?
Od pewnego czasu czuliśmy, że coś wisi w powietrzu. Niemniej wkroczenie o tak dziwnej, chronionej prawem porze wydało mi się szykaną osobistą związaną ze śmiercią jednego z naszych przyjaciół. Wiedziałam, że milicja szuka dowodów, by jakoś mnie tą śmiercią obciążyć. Dopiero na komendzie, kiedy co chwila wprowadzano kogoś z przyjaciół i znajomych zorientowałam się, że to jednak rozgrywka z Solidarnością. Oczywiście wiedzieliśmy od razu, że jesteśmy zakładnikami i taka świadomość nawet przy przyzwoitym traktowaniu (co - zwłaszcza po pewnym czasie - w większości przypadków miało miejsce), obciąża wyobraźnię bardziej niż konkretny wyrok odsiadki. Dla mnie internowanie było ważną lekcją zakończoną trudnym egzaminem. Nie mnie sądzić, czy zdałam go dobrze. W każdym razie sama lekcja nie poszła na marne.
PAP: Jak wyglądała Pani działalność emigracyjna, w tym pomoc dla opozycji w kraju?
Czułam się dezerterem i może dlatego od samego początku starałam się zrobić dla przyjaciół w Polsce, co tylko się dało. Niemal od razu spotkałam w Waszyngtonie grupę ludzi, którzy skontaktowali nas z Amerykanami interesującymi się sprawami polskimi. Byliśmy ich informatorami z pierwszej ręki. Bardzo szybko z inicjatywy Marcina Żmudzkiego zorganizowaliśmy akcję zbierania podpisów pod protestem przeciwko więzieniu bez sądu jedenastu działaczy Solidarności i Komitetu Samopomocy Społecznej KOR (Kuronia, Michnika, Wujca, Romaszewskiego, Gwiazdy, Modzelewskiego, Palki, Rozpłochowskiego, Jaworskiego, Jurczyka, Rulewskiego).
Udało nam się dość szybko zebrać kilka tysięcy podpisów, głównie amerykańskich, w tym wielu wybitnych osobistości. Wszystko to dzięki kontaktom m.in. z b. ambasadorem USA w Polsce Richardem T. Daviesem, Zbigniewem Brzezińskim i Janem Nowakiem-Jeziorańskim, ale przede wszystkim z rozproszonymi uchodźcami naszej fali emigracji, którzy masowo włączyli się do inicjatywy. Akcja znalazła odzew: dostaliśmy odpowiedź od prezydenta Reagana i innych adresatów, zainspirowaliśmy niektóre środowiska do własnych wystąpień, a także nie bez naszego wpływu 80 senatorów amerykańskich wystosowało w sprawie więzionej jedenastki list do gen. Jaruzelskiego. Podpisy zbieraliśmy aż do połowy 1983 r. – zgromadziliśmy ich niemal 11 tys. Choć w Chicago, gdzie mieszkałam najdłużej, znalazłam wspaniałych przyjaciół, ciągnęło mnie do Polski i wróciłam tu na stałe w 2003 r. Ani chwili nie żałowałam tej decyzji.
Rozmawiała Anna Kondek (PAP)
akn/ ls/