14 sierpnia 1920 r. armia polska uderzyła z północy, dwa dni później z południa. Kolejnego dnia bolszewicka Rosja w popłochu wycofywała się z przedpola Warszawy w kierunku Prus Wschodnich. Tak rozegrała się bitwa zaliczana dziś do pierwszej dwudziestki przełomowych batalii w dziejach świata. Nie bez powodu nazywana Cudem nad Wisłą.
Na początku sierpnia 1920 r. oddziały sowieckie przekroczyły linię Bugu. Wcześniej w błyskawicznej ofensywie zajęły Kijów, Mińsk, Wilno, Grodno, 28 lipca Białystok, a trzy dni później Brześć nad Bugiem. Sytuacja wydawała się dramatyczna. Józef Piłsudski nawet tego nie krył.
„Ten nieustanny ruch robaczkowy większej ilości nieprzyjaciela, przerywany od czasu do czasu jakby skokami, ruch trwający tygodnie, sprawia wrażenie czegoś nieodpartego, nasuwającego się jak jakaś ciężka, potworna chmura, dla której przegrody się nie znajdzie. Jest w tym coś beznadziejnego, łamiącego wewnętrznie wartości człowieka i tłumu […] Państwo trzeszczało, wysiłki wojsk rozdrabniały się w odruchach, a praca dowodzenia z dniem każdym była trudniejszą i cięższą” – można przeczytać we wspomnieniach Komendanta.
Kto zaplanował cud?
Piłsudski sam był już załamany, zwłaszcza że do klęsk militarnych dochodziły ostre ataki prasy, a także nieustające spory polityczne. 19 lipca, kiedy Rosjanie zajmowali Grodno, na posiedzeniu Rady Obrony Państwa postawił warunek, że albo otrzyma pełne wotum zaufania, albo poprosi o zwolnienie z funkcji naczelnego wodza.
„Chwila jest wyjątkowo groźna, nie ma czasu do stracenia, stoicie nad przepaścią i jutro może zaczniecie się wyrzynać. Nie wiem, jakimi słowy mam was przekonywać, aby was natchnąć duchem pojednania i skłonić do zgody. Jeżeli jest do tego potrzebna moja śmierć, to gotowym sobie w łeb wypalić, abyście wreszcie zrozumieli, że jest to ostatnia chwila do ratunku […] Ja wiem, co mam robić, ja mam plan, lecz nie narzucam się wam ze swoim planem. Jestem w ogniu rozmaitych oskarżeń, mnie samego bierze obrzydzenie do państwa, które ma tak traktowanego najwyższego przedstawiciela. Nie róbcie żadnych szopek, żadnych dwuznacznych posunięć z dawaniem mi opiekunów i kontrolerów. Oddaję się wam do dyspozycji. Weźcie zamiast mnie kogoś mniej drażniącego” – wybuchł Piłsudski po szczególnie ostrym przemówieniu Romana Dmowskiego.
Jednak 19 lipca 1920 r. Piłsudski nie miał jeszcze żadnego konkretnego planu, a powyższy wybuch był po prostu elementem gry politycznej, obliczonej na skupienie dowodzenia w jednym ręku. Skutecznym – ROP uchwaliła żądane wotum.
Jedno było jasne. Polacy musieli się zdobyć na kontruderzenie. Nie obronę. Na nią impet przeciwnika był zbyt silny, a jego możliwości regeneracji sił – bardzo duże. Kto w pierwszych dniach sierpnia opracował konkretny plan kontrofensywy, nie ma do dziś pewności i od blisko stu lat trwa wokół tego zażarty spór. Jedni opracowanie strategii przypisują gen. Tadeuszowi Rozwadowskiemu, będącemu wówczas szefem sztabu, drudzy francuskiemu generałowi Maxime’owi Weygandowi, spełniającemu funkcje doradcze. Trzecim wariantem pozostaje samodzielna decyzja Józefa Piłsudskiego.
Najmniej prawdopodobna byłaby wersja Weyganda. Ten oficer miał spore doświadczenie, ale było to doświadczenie wojny pozycyjnej, rozgrywającej się na froncie zachodnim. I istotnie: jego propozycje miały zazwyczaj charakter defensywny. On sam zresztą wyraźnie zaprzeczał, jakoby kontrofensywa armii polskiej była jego pomysłem. Znacznie bardziej możliwe jest autorstwo gen. Rozwadowskiego. Ten znakomity oficer, zwycięzca w bitwie pod Gorlicami z 1915 r., miał dostatecznie dużo talentu, instynktu i temperamentu, by plan taki nie tylko stworzyć, lecz i wcielić w życie. Czy było tak realnie, najprawdopodobniej nigdy nie uzyskamy stuprocentowej pewności, i najrozsądniej będzie powtórzyć za krytycznym wobec Piłsudskiego prof. Andrzejem Garlickim:
„Niezależnie bowiem, w jaki sposób narodził się plan polskiego uderzenia, za jego przyjęcie i realizację odpowiadał Piłsudski, jako wódz naczelny. I w tym sensie nie jest rzeczą ważną, czy była to sugestia Rozwadowskiego, czy też był to zamysł samego Piłsudskiego. Z różnych rysujących się koncepcji Piłsudski wybrał właśnie tę i przez ten wybór wziął za nią odpowiedzialność”.
Znad Wieprza
Piłsudski zdecydował się na manewr znad Wieprza. Strategicznie był on prosty, choć podejmowano ogromne ryzyko. Chodziło o związanie sił rosyjskich w centralnym i północnym odcinku frontu, a zaatakowanie i przebicie się możliwie głęboko na południu. W grupie uderzeniowej znalazły się 3. i 4. armia gen. Rydza-Śmigłego, z których 3. miała zaatakować z odcinka między Lubartowem a Łęczną, 4. zaś z odcinka Dęblin–Kock. Miały atakować kolejno Brześć, Mińsk Mazowiecki i Siedlce. Cel był jasny: zablokowanie dostaw sowieckich i uniemożliwienie sprawnego ich odwrotu, a przy tym stworzenie zagrożenia dla oddziałów z przedpola Warszawy.
Można stwierdzić, iż Piłsudski stawiał wszystko na jedną kartę. Po pierwsze, Polacy nie mieli rezerw – silne uderzenie na południe wiązało się z osłabieniem innych odcinków, wystarczyłaby więc większa determinacja Rosjan na północy, by cała sprawa upadła w jednej chwili. Po drugie, ważna była kwestia Warszawy. Gdyby nie udało się powstrzymać Rosjan pod Radzyminem, bez problemu zajęliby stolicę, co prawdopodobnie również oznaczałoby klęskę. Wszystkie źródła wskazują, że Piłsudski był wówczas w fatalnym stanie psychicznym, można zatem ostrożnie założyć, iż taki cios przeważyłby szalę i – jeśli inni dowódcy nie uratowaliby sytuacji – wojna zakończyłaby się takim właśnie akcentem.
Aby armia polska mogła wygrać, Rosjanie przede wszystkim musieliby się nabrać na uderzenie od północy. Odciążyłaby się wówczas Warszawa i byłaby pewność, że nie wzmocnią w żaden sposób odcinka południowego. Piłsudski nie mógł o tym wiedzieć, ale intuicyjnie wyczuł nastroje wroga. A psychologicznie rzecz polegała na tym, że Rosjanom zależało na podjęciu decydującej bitwy. Sam gen. Michaił Tuchaczewski pisał, że jego siły były wyczerpane i przemęczone – działały już nie z pomocą logiki, lecz siłą impetu. Były w stanie iść jak rozpędzony taran, ale – jak to taran – szły w jednym kierunku. Uderzenie z boku wprowadzało u nich chaos.
Być może dlatego dali się nabrać. 14 sierpnia od północy (z Modlina na Nasielsk i Pułtusk) uderzył na Rosjan gen. Władysław Sikorski, zgodnie z planem związując ich siły, a dwa dni później polskie natarcie przerwało już słabszy, południowy odcinek frontu i wdarło się 50 km na tyły wroga, zajmując Włodawę i osiągając linię Bugu. I to w zasadzie uczyniło Bitwę Warszawską wygraną. Polscy stratedzy doskonale rozpoznali słaby punkt frontu i przecięli go, przez co Rosjanie stracili możliwość manewru. Opanowując linię Mińsk Mazowiecki–Siedlce–Międzyrzec Podlaski i Białą Podlaską, polska armia uniemożliwiła im wycofanie się najkrótszą drogą przez Brześć, co było zwycięstwem tyleż militarnym, ile psychologicznym. Rosjanie poczuli się zamknięci w kotle między Bugiem, Wieprzem a Wisłą. 17 sierpnia 16. armia sowiecka rozpoczęła paniczną ucieczkę spod Warszawy. Tak rozegrał się Cud nad Wisłą, ale nie skończyła się bitwa.
Wielka ucieczka
Wycofujących się na północ, w kierunku Prus Wschodnich, Rosjan ścigała 4. Armia Polska, wciąż zadając spore straty. Tydzień po starciu na przedpolach Warszawy, 24 sierpnia, Sowieci przekroczyli granicę, ale zdecydowali się podjąć jeszcze jedną próbę zmiany sytuacji. Nie mieli już jednak sił, a morale Polaków gwałtownie zwyżkowało. Rozegrana 25 sierpnia bitwa pod Kolnem przyniosła Polsce ostateczną wiktorię nad bolszewikami.
„We wściekłym galopie bitewnym nieprzyjacielska armia za armią trzaskała, zmykając w popłochu, gdy jeszcze nie dawno triumfy swoje święciły” – pisał wówczas już szczęśliwy i pewny siebie Piłsudski.
Tuchaczewski zaś wspominał:
„Czerwony front miał możliwość wypełnienia postawionego mu zadania, ale go nie wypełnił. Za zasadniczą przyczynę nieudania się operacji należy uznać mało poważny stosunek do zagadnień przygotowania dowództwa wojskowego, środków technicznych brakło głównie dlatego, że nie zwrócono na nie należytej uwagi”. I dodawał:
„Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdybyśmy wyrwali z rąk burżuazji polskiej jej burżuazyjną armię szlachecką, wówczas rewolucja klasy robotniczej w Polsce stałaby się faktem dokonanym. A pożar ten nie dałby się ograniczyć ścianami polskimi. Jak wzburzony potok rozlałby się po całej Europie Zachodniej”.
Tuchaczewski posługiwał się tutaj klasyczną narracją bolszewicką, ale mówił przy tym coś bardzo ważnego, szczególnie w kwestii „burżuazyjnej armii szlacheckiej”. Oczywiście armia ta nie była w żadnym stopniu ani burżuazyjna, a już na pewno nie szlachecka, ale faktem jest, że Bitwy Warszawskiej nie wygrał ani sam Piłsudski, ani Rozwadowski, ani nikt inny osobiście. Piłsudski zresztą do końca przyznawał, że plan bitwy uważał za „nonsens”, a w jej trakcie zdarzało się, iż wyższe dowództwo nie miało pojęcia, gdzie w danym momencie znajdują się konkretne oddziały – tym bardziej że generałowie, dla podniesienia morale, znajdowali się na linii frontu.
Bitwę wygrało dowództwo niższego szczebla i sami żołnierze, którzy determinacją wcielili ten „nonsens” w życie.
ajw / skp /