Rozbrajanie niewybuchów, szkolny rywal i finały igrzysk - w kilkadziesiąt minut część swego barwnego życia streścił w Warszawie dwukrotny mistrz olimpijski Jerzy Kulej. We wtorek skończył 70 lat, a w prezencie otrzymał tort w kształcie... bokserskiego ringu.
Jerzy Zdzisław Kulej urodził się 19 października 1940 roku. Późniejszy mistrz Europy (1963, 1965) wychował się na Ostatnim Groszu, jednej z biedniejszych dzielnic Częstochowy. "Rozbrajaliśmy z kolegami pociski, sprzedawaliśmy proch i w ten sposób zarabialiśmy pierwsze pieniądze. Mogliśmy kupić sobie prawdziwą piłkę i grać pod szczytem Jasnej Góry, jedynym bezpiecznym miejscu" - opowiadał podczas wtorkowej uroczystości w stolicy.
"Nie chcę się chwalić, ale cieszę się, że tak sympatycznie udało mi się przeżyć 70 lat i jeszcze mogę się wymądrzać, czego to nie zrobiłem w sporcie" - powiedział Kulej, na którego urodziny przyjechało wielu znakomitych pięściarzy, m.in. medaliści olimpijscy Jerzy Rybicki, Wiesław Rudkowski, Kazimierz Szczerba, czy Andrzej Gołota. A sam jubilat jest jedynym polskim dwukrotnym mistrzem igrzysk w boksie (1964, 1968).
Jeden z najsłynniejszych pięściarzy w historii światowego boksu amatorskiego był niższy i wątlejszy od większości swych rówieśników. "Był w mojej klasie taki Henio, najsilniejszy chłopak, który rządził na każdym kroku. Również chciałem zaistnieć, dlatego kupiłem książkę +ABC boksu+ i nauczyłem się podstaw tej dyscypliny. Na długiej przerwie wywołałem z Heniem sprzeczkę, szybko zrobiono nam miejsce pod tablicą. Rywal mnie złapał, a ja zrobiłem krok w tył i lewym prostem uderzyłem go w nos, a potem jeszcze powtórzyłem akcję parę razy. Następnego dnia jego matka nie chciała uwierzyć, że właśnie ja pobiłem jej syna" - przyznał ośmiokrotny mistrz Polski.
Kulej rozpoczął treningi w wieku niespełna 15 lat, a jego pierwszym szkoleniowcem był Wincenty Szyiński. "Traktował swych podopiecznych bardzo ciepło, serdecznie, wszyscy byliśmy mu potrzebni. Ze mną się zaprzyjaźnił, kiedy pracował w fabryce, ja towarzyszyłem jego chorej żonie podczas spacerów. W trakcie wojny przeżyli dramat, bowiem żona trenera została wywieziona w okolice Częstochowy. W wyniku okrutnych doświadczeń straciła równowagę psychiczną, zapomniała jak się nazywa, ale mój szkoleniowiec odnalazł ją i bardzo się nią opiekował" - wspominał bokser.
Największe sukcesy Kulej odnosił pod wodzą trenera Feliksa Stamma. "Był naszym najlepszym przyjacielem, opiekunem" - mówił o legendarnym "Papie".
Stamm był w jego narożniku w 1964 (Tokio) i 1968 roku (Meksyk), gdy zdobywał olimpijskie złoto w wadze lekkopółśredniej. Za pierwszym razem w finale pokonał reprezentanta ZSRR Jewgienija Frołowa, zaś tytuł obronił po zwycięstwie z Kubańczykiem Enrique Regueiferosem.
"W 1960 roku nie pojechałem na olimpiadę do Rzymu, a w składzie znalazł się mój przeciwnik, a obecnie przyjaciel Marian Kasprzyk. Przed turniejem w Japonii byłem już pewnym kandydatem do wyjazdu. Byłem w tym kraju po raz drugi i spotykałem się z sytuacjami, które mocno mnie dziwiły, np. w restauracji pani wybierała potrawy z karty dań, to ona, a nie pan płaciła rachunek, potem odprowadzała go do taksówki i jeszcze uiszczała należność za kurs" - wspominał Kulej.
"Pojedynek o złoty medal z Frołowem był rewanżem za przegraną stosunkiem głosów w styczniu 1964 r. w meczu ZSRR - Polska. Stamm widząc moje zdenerowanie w Tokio wziął mnie za rękę i spytał: +coś taki spięty? Chodź na spacer+. Mówił mi, że to moja wielka szansa, że w Moskwie nie przegrałem i trzeba Frołowa zaskoczyć. +Zmieniamy twój styl walki. Tym razem nie zaatakujesz, a poczekasz na jego ofensywę+ - wyjaśniał Papa. Byłem znany z tego, że idę do przodu, a tymczasem miałem udawać kogoś, kto się boi" - mówił we wtorek Kulej.
"Wszyscy byli zdziwieni, na czele z bułgarskim sędzią Emilem Żeczewem (późniejszy prezydent europejskiej federacji - PAP), który mnie doskonale znał. Frołow i jego trener się denerwowali, a ja korzystałem ze wskazówek Stamma. Dopiero w trzeciej rundzie mogłem walczyć po swojemu, udało się i stanąłem na najwyższym stopniu podium".
Cztery lata później w decydującej potyczce Polak pokonał 3:2 Regueiferosa (zmarł w 2002 r. - PAP). "W drugiej rundzie dostałem taką lufę, że zapomniałem gdzie jestem, widziałem jedynie czarną plamę. Udało się przetrwać kryzys, dotrwać do gongu oznaczającego koniec walki i w napięciu czekaliśmy na werdykt. Siedzący obok sędziego głównego zawodów polski działacz Roman Lisowski miał umówiony ze Stamem znak - jeśli Polak przegrał, to pochylał się nad papierami, a jeśli wygrał, wówczas siedział wyprostowany. I... siedział wyprostowany" - dodał Kulej, który o mały włos nie pojechałby do Meksyku, bowiem kilka miesięcy przed turniejem został ranny w wypadku samochodowym.
Kulej stoczył 348 walk w karierze; 317 wygrał, 6 zremisował, 25 przegrał. We wtorek pierwsze kawałki urodzinowego tortu przekazał tym, którzy mają być jego następcami: Konradowi Dąbrowskiemu i Annie Słowik. W Legii trenują pod okiem Szczerby. (PAP)
giel/ mis/