Byłem tak zbuntowany, że niezbyt podobała mi się nawet Solidarność. To była zbyt ugodowa siła, Wałęsa ciągle dążył do porozumienia z komunistami. Natomiast my, „gorące głowy”, chcieliśmy podpalać komitety – mówi PAP lider zespołu Big Cyc, Krzysztof Skiba. PAP: Gdzie Pana zastał stan wojenny?
Krzysztof Skiba: W Gdańsku. Akurat dzień wcześniej organizowaliśmy szkolny przegląd kabaretów „Błazenada’81”. Przegląd miał być dwudniowy, w sobotę i niedzielę planowano pokaz spektakli. Drugiego dnia dowiedzieliśmy się, że jest stan wojenny i występy odwołano. Dosyć dziwnie to wyglądało, bo nasze plakaty wisiały na murach w chwili, gdy na ulicach pojawiły się czołgi. W niedzielę nie było żadnych rozruchów, choć aresztowania trwały całą noc. W ciągu dnia odprowadziliśmy kolegów na pociąg, bo mieli tylko 24 godziny, aby wrócić do swego stałego miejsca zameldowania. Po powrocie pod stocznią znaleźliśmy pierwsze ulotki informujące o zorganizowanym w niej strajku.
Od poniedziałku uczniowie dostali wolne. W ten dzień pojawiliśmy się pod stocznią, gdzie było jeszcze spokojnie. Stały czołgi, do których przyklejano plakaty Solidarności; do ich luf wkładano kwiaty. W nocy spacyfikowano strajk, czołgi rozjechały bramę stoczni. Generał Jaruzelski wiedział kiedy zaatakować, to była mroźna zima, było dużo śniegu. We wtorek i środę w różnych częściach miasta rozpoczęły się manifestacje i rozruchy.
PAP: Co Pan zapamiętał jako największy absurd tego okresu?
Byłem tak zbuntowany, że nie za bardzo mi się nawet Solidarność podobała. To była zbyt ugodowa siła, Wałęsa ciągle dążył do ugody z komunistami. My, młodzi, byliśmy temu przeciwni. Jako „gorące głowy” chcieliśmy podpalać komitety. Zapisałem się do anarchistów, bo Solidarność była dla nas za miękka. Wspólnie z kolegami założyliśmy w 1983 r. konspiracyjne ugrupowanie Ruch Społeczeństwa Alternatywnego (RSA).
K.S.: Przede wszystkim komisarzy wojskowych. Gdy gen. Jaruzelski nagle zaczął kierować państwem nie znał się w ogóle na gospodarce, a wyłącznie na wojsku. Wysyłał komisarzy wojskowych do zakładów pracy, którzy nakładając mandaty mieli kierować tymi zakładami – to była kompletna paranoja, która doprowadziła do ruiny polską gospodarkę.
Komisarze wojskowi, tzw. oficerowie polityczni przychodzili także do szkół. Robili z młodzieżą tzw. pogadanki. Młodzież z Gdańska uchodziła za szczególnie krnąbrną. Ci „wygadani” oficerowie przekonywali, że wprowadzenie stanu wojennego było konieczne, dalszy opór nie ma sensu, a socjalizm będzie po wszystkie czasy. Na takich spotkaniach było zarówno wesoło, jak i groźnie. Oficerowie przychodzili do młodych ludzi z bronią. Autorem pomysłu, by facet z pistoletem przekonywał młodzież do socjalizmu mógł być tylko gen. Jaruzelski.
PAP: Czy podjął Pan próbę kontestacji, manifestacji, sprzeciwu? W czym się to przejawiało?
K.S.: Miałem wtedy 17 lat, byłem zbuntowany bez względu na otoczenie. Obraz czołgów na ulicach powodował, że mój bunt narastał. Brałem udział we wszystkich możliwych demonstracjach oraz prowadziłem działalność konspiracyjną. Wykorzystywano nas m.in. do druku i kolportażu ulotek. Przeszedłem podziemny kurs drukowania. Drukowaliśmy na tzw. wałkach. Pamiętam dobrze zapach farby drukarskiej. Śmierdziała tak mocno, że każdy kto znał ten zapach odnalazł by podziemną drukarnię w jedną chwilę. W Gdańsku mieściły się one zazwyczaj w olbrzymich blokach.
Byłem tak zbuntowany, że nie za bardzo mi się nawet Solidarność podobała. To była zbyt ugodowa siła, Wałęsa ciągle dążył do ugody z komunistami. My, młodzi, byliśmy temu przeciwni. Jako „gorące głowy” chcieliśmy podpalać komitety. Zapisałem się do anarchistów, bo Solidarność była dla nas za miękka. Wspólnie z kolegami założyliśmy w 1983 r. konspiracyjne ugrupowanie Ruch Społeczeństwa Alternatywnego (RSA).
PAP: Czy w tym okresie spotkał się Pan z represjami ze strony władzy?
K.S.: Pierwszy raz dostałem pałą podczas przeszukania; mieszkałem na Starówce, chodziłem wtedy do słynnego I LO, mieszczącego się 100 metrów od stoczni. Kiedy wybuchały protesty, idąc do szkoły byłem wielokrotnie rewidowany, sprawdzano mi tornister. Podczas jednej z rewizji zaproszono mnie do jakiejś budy, gdzie pierwszy raz w życiu dostałem gumowym długim przedmiotem, zafundowano mi bezpłatny masaż pleców.
W 1985 r. mnie aresztowano. Siedziałem w więzieniu 3 miesiące, za rozrzucanie ulotek podczas Festiwalu Rockowego w Jarocinie.
Z akt IPN wynika jednak, że już wcześniej mnie inwigilowano; w 1984 r. założono podsłuch w moim mieszkaniu, śledzono moją matkę; wielokrotnie zatrzymywano mnie na 48 h i skazywano na różnorakie kolegia. Często kończyło się to kilkugodzinnym pałowaniem.
PAP: Jak zareagowało bliskie Panu środowisko muzyczne?
K.S.: Byłem wtedy w środowisku anarchicznym. Pamiętam jednak, że o owym czasie zaczynały krążyć podziemne kasety magnetofonowe, które przegrywano na tzw. kaseciakach. Brałem w udział w powielaniu niezależnych piosenek, dzięki czemu złapałem kontakt z podziemnym rockiem.
Często wkurzałem się jednak, że wielu muzyków rockowych śpiewa „czyste” piosenki na oficjalnych festiwalach i mityngach. Starałem się upolitycznić to środowisko; razem z kolegami jeździliśmy na wiele festiwali, gdzie rozdawaliśmy ulotki. Kontrkultura w Polsce stała wtedy na dość niskim poziomie. Większość punków uważała, że bunt to picie piwa i słuchanie muzyki. Chcieliśmy podnieść ten bunt na wyższy poziom, aby zrewoltować młodzież. Organizowałem podziemne zloty w wakacje, tzw. Hyde Parki. Byłem redaktorem wielu podziemnych pism, m.in. „Podaj dalej”, „A Capella” i „Przegięcie pały”.
PAP: A co z Pana planami artystycznymi?
K.S.: Nie miałem zbyt wiele planów artystycznych. Gdy zakładaliśmy Big Cyca muzyka rockowa była dla mnie rodzajem artystycznego kamuflażu. Pod płaszczykiem zespołu rockowego chcieliśmy głosić różne hasła polityczne. Już od początku swego istnienia Big Cyc napotkał na wiele problemów. SB skasowała nam koncert w Łodzi w 1988 r., kilkukrotnie zatrzymywano członków zespołów. Myślałem, że nie uda się kontynuować naszej kariery, jednak udało nam się złapać kontakt z anarchistami z Berlina Zachodniego. Niedługo potem runął mur, nastąpiły przemiany – nagle okazało się, że wybiliśmy się z kazamatów na oficjalny obieg. Piosenka Berlin Zachodni była grana we wszystkich radiach.
PAP: Jak Pan po latach ocenia decyzje o wprowadzeniu stanu wojennego?
K.S.: Kompletną bzdurą jest twierdzenie, że to było zło konieczne – to popłuczyny po propagandzie komunistycznej. Najnowsze dokumenty świadczą o tym, że gen. Jaruzelski prosił Sowietów, aby dokonali interwencji wojskowej. Ci byli wówczas w Afganistanie i nie chcieli się angażować w wojenkę z krnąbrnymi Polakami; Kreml dał do zrozumienia Jaruzelskiemu, że jeżeli chce utrzymać siły musi dokonać tzw. samoinwazji.
Przez stan wojenny straciliśmy 10 lat w rozwoju, a cywilizacyjnie ok. 20 lat. Fakt, że nie mamy autostrad i że tak wolno dochodzimy do normalności to wina stanu wojennego – Europa Zachodnia się wtedy rozwijała. U nas rządzili tępi funkcjonariusze komunistyczni; oprócz Urbana nie było zbyt wielu inteligentnych, a na gospodarce to nie znał się nikt – to właśnie oni doprowadzili kraj do ruiny. W pewnym momencie oddali władze, stwierdzili, że chcą być biznesmenami, a nie komunistami.
Reasumując, stan wojenny był czasem smutku, krzywd, przestoju, złamania nadziei na wolność oraz ludzkich karier. Wiele osób po dziś dzień odczuwa jego skutki.
PAP: Co Pan sądzi o rozliczeniu jego sprawców przed wymiarem sprawiedliwości?
K.S.: Jestem daleki od tego, aby wsadzać do więzień emerytowanych generałów: Kiszczaka i Jaruzelskiego. Uważam, że powinni zostać osądzeni, aresztowani na 5 minut, po czym wypuszczeni. Wina powinna być ogłoszona. Ci ludzie utworzyli wojskową juntę pod postacią WRON-u – to był twór absolutnie nielegalny, nieprzewidziany przez polską konstytucję. Przejęcie władzy przez grupę zbrojnych było czynem o charakterze przestępczym. Chodzi o symboliczny wyrok, o odkłamanie propagandy, której wiele osób ulega do dziś.
Gen. Jaruzelski jest niewątpliwie postacią tragiczną. Uważam, że demonstracje pod jego domem są obrzydliwe i niepotrzebne. Ci, którzy mają o tym pamiętać, pamiętają. Niech generał spokojnie się zastanowi nad swoim losem. Nie wybaczam mu.
Rozmawiał Waldemar Kowalski (PAP)
wmk/ ls/