Sylwester Chęciński to reżyser niedoceniony, bardzo konsekwentny i sprawny warsztatowo. To znakomity profesjonalista, który panuje nad każdym elementem filmowej wypowiedzi - mówi prof. Piotr Zwierzchowski z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Mija właśnie 85. rocznica urodzin twórcy niezapomnianych "Samych swoich".
PAP: Chęciński widzom kojarzy się przede wszystkim z trylogią „Sami swoi”, ale jego dorobek wykracza poza komedie...
Prof. Piotr Zwierzchowski: Faktycznie publiczność kinowa kocha go za trylogię „Sami swoi” (1967), „Nie ma mocnych” (1974) i „Kochaj albo rzuć” (1977). Wielką popularność przyniosły mu też „Rozmowy kontrolowane”, zrealizowane na początku lat 90., czy też wcześniejszy „Wielki Szu”.
Ale pamiętajmy, że realizował on nie tylko komedie. Warto wspomnieć nieco już zapomniane filmy jak „Tylko umarły odpowie” w konwencji czarnego kryminału, czy też obraz obyczajowy „Agnieszka 46”. Chęcinski zadebiutował na początku lat 60. filmem dla młodzieży „Historia żółtej ciżemki”.
PAP: Wymienił Pan filmy z różnych gatunków. Co je łączy? Jaki jest wspólny element w jego produkcjach?
Prof. Piotr Zwierzchowski: W filmach Chęcińskiego istotną rolę odgrywają kwestie etyczne, moralne dylematy. Widać to nawet w „Samych swoich”, bo przecież wysiedleni zza Buga główni bohaterowie na tzw. Ziemiach Odzyskanych wspominają swoje rodzinne strony, nie do końca przekonani do nowego miejsca. Kwestie moralne są najistotniejsze, a gatunek filmu jest tylko środkiem. Można nawet określić Chęcińskiego jako „moralistę w kinie gatunku” i to niezależnie od tego czy jest to komedia, kryminał czy dramat.
PAP: Jakim reżyserem jest Sylwester Chęciński?
Prof. Piotr Zwierzchowski: Myślę, że Chęciński to reżyser niedoceniony. Osobiście uważam go za bardzo dobrego reżysera, choć zdarzyły mu się i słabsze produkcje, jak „Bo oszalałem dla niej”, czy „Roman i Magda”. Chęciński jest bardzo konsekwentny i sprawny warsztatowo. To znakomity profesjonalista, który panuje nad każdym elementem filmowej wypowiedzi. W komediach Chęcińskiego gagi są podporządkowane sytuacji, fabuła jest prowadzona precyzyjnie. Dużą rolę przykładał do konstruowania postaci. Szczyt jego popularności to lata 60. i 70. Ostatni film „Przybyli ułani...” zrealizował dziesięć lat temu.
Chętnie wracał do swoich ulubionych aktorów. Przede wszystkim byli to Wacław Kowalski, znany jako Kazimierz Pawlak z „Samych swoich”, Eliasz Kuziemski i Witold Pyrkosz.
PAP: W 10. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce, 13 grudnia 1991 r., miały premierę „Rozmowy kontrolowane”...
Prof. Piotr Zwierzchowski: Był to jeden z najwcześniejszych filmów o stanie wojennym. Dostało się w nim obu stronom - Solidarności i bezpiece. Sylwester Chęciński i Stanisław Tym skomplikowali fabułę, bo chodziło im o ukazanie różnych postaw. Ryszard Ochódzki wydaje się nieco bardziej sympatyczny niż w „Misiu” Stanisława Barei, gdzie widzimy go jako cwaniaka i kombinatora.
PAP: Wielu reżyserów miało w PRL-u problemy z cenzurą. W jakim stopniu dotyczy to Sylwestra Chęcińskiego?
Prof. Piotr Zwierzchowski: Przypomnę film „Agnieszka 46” z Joanną Szczerbic w roli głównej. Była to historia młodej nauczycielki i grupy byłych żołnierzy LWP zniszczonych przez wojnę. Akcja rozgrywała się tuż po jej zakończeniu, na Ziemiach Odzyskanych. Film miał premierę w 1964 roku i początkowo został oceniony pozytywnie przez krytyków i publiczność. Po kilku latach gen. Mieczysław Moczar i jego frakcja „partyzantów” zaatakowała „Agnieszkę 46” i reżysera.
Krytykowali go moczarowcy, gen. Zygmunt Berling, pułkownik Zbigniew Załuski, działacze ZBOWiD, a nawet część byłych akowców z pułkownikiem Mazurkiewiczem „Radosławem”. Zarzucano Chęcińskiemu, że profanuje pamięć o polskich żołnierzach, że odsądza od czci i wiary ich wysiłek wojenny. Filmu nie ocenzurowano, ale Chęciński na kilka lat stał się chłopcem do bicia polskiej kinematografii.
PAP: Jak oceniano filmy Chęcińskiego i jaki dziś się je ocenia?
Prof. Piotr Zwierzchowski: Przez lata jego filmy miały dobrą prasę, ale samego reżysera określano mianem „rzemieślnika”, co było dla niego krzywdzące, bo nie doceniano ich walorów artystycznych. W latach PRL-u kino gatunkowe było jednak traktowane nieco gorzej, niż filmy tzw. artystyczne, ambitne.
On sam najwyżej ceni „Katastrofę” i trylogię „Sami swoi”. Jego filmy pokochali widzowie i do dziś chętnie oglądają. Cenią w nich postacie, humor i pewien sentyment zawarty w fabule.
Rozmawiał Maciej Replewicz (PAP)
rep/ ls/