27.01.2011. (PAP) - Przekazujemy treść przemówienia Evy Umlauf, byłej więźniarki KL Auschwitz, które zostało wygłoszone w czwartek podczas uroczystości 66. rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu Auschwitz. „Wasze Ekscelencje, Szanowny Panie Dyrektorze, Szanowni Państwo!
Choć nie wiedziałam, co to znaczyło w rzeczywistości – będąc dzieckiem wierzyłam ... ba, z pewnością wiedziałam ... że byłam „cudem”. Bo kiedy – moja matka, moja siostra i ja – po powrocie z Auschwitz szłyśmy ulicami naszego miasta, wiele osób witało nas okrzykiem – To cud! Naprawdę jeszcze żyjecie!
To jedno z moich pierwszych wspomnień. Wbiło się ono trwale w moją pamięć, bo często gubiłam się w domysłach o tym, co dorośli chcieli przez to powiedzieć. Z jednej strony było dla mnie oczywiste być sobą, więc „cudem” – przecież nie mogłam sobie wyobrazić, że jestem czymś innym niż sobą. Z drugiej strony całą moją wrażliwością czułam, że „cud” powinien być czymś całkowicie wyjątkowym, dlatego całą moją duszą odczułam dumę i szczęście z tego, że nim byłam.
Oczywiście dopiero później zrozumiałam polityczny charakter ukryty w tych okrzykach. Patrząc wstecz mogę powiedzieć, że to był naprawdę „cud” – i jest do dzisiaj – że przeżyłam ten czas, a potem prowadziłam pozornie normalne życie.
Nie mam świadomych wspomnień swoich pierwszych lat życia, które spędziłam w obozie pracy Novaky, gdzie urodziłam się w grudniu 1942 roku ani tych, które spędziłam w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Mam jednak o nich głębokie, nieświadome wspomnienia ciała i duszy.
Zagrożenie zniszczeniem, zaniedbanie, głód i ciężka choroba, narzucone mojemu dziecięcemu ciału; ono je wchłonęło; wcieliło w siebie. Ludzka dewaluacja, strach przed śmiercią oraz horror – narzucone mojej duszy – nieświadomie zagnieździły się w pamięci. W każdej chwili mogą być „wywołane”.
Matka stanowi dla dziecka centrum świata – czy to poza obozem czy w jego wnętrzu. W tym sensie mój „świat dzieciństwa za drutem naładowanym elektrycznością” był pozornie w porządku, ponieważ miałam swoją matkę. Miałam jednak matkę obciążoną:
– jej własnym strachem przed śmiercią w obozach;
– jej przeżyciami w czasie transportów;
– jej wzmożoną troską o mnie, a później także o moją siostrę, która jest tu obecna;
– jej żałobą po moim ojcu, jej mężu, zamordowanym w trakcie marszu śmierci; oraz
– nieustannym codziennym zagrożeniem w obozie, z którym dawała sobie sprytnie radę.
To nie mogło pozostać dla mnie, wrażliwego dziecka, ukryte. Stało się moim „uczuciowym dziedzictwem”, dziedzictwem, którym zajmuję się ciągle jeszcze – i którym, z pokolenia na pokolenie, dotknięte są też moje, już od dawna dorosłe, dzieci.
Moja matka, pełna energii i nigdy nietracąca nadziei, była gwarantem naszego przeżycia. W obozach Sered, Novaky i Auschwitz była niezłomna jak kamień w kipieli morza. Będąc w ciąży, przeżyła nawet ciężką żółtaczkę w szpitalu obozowym. Choć sama była chora, postarała się, abym ja – w tym samym czasie ciężko chora w Auschwitz – wyzdrowiała. Przygarnęła do nas czteroletniego chłopczyka, który zgubił się w czasach chaosu, i z trudem udało się jej znaleźć jego krewnych.
W Starym Testamencie napisano: „Ten, który ratuje jedną ludzką duszę, ratuje cały świat”. Moja matka, sama okrutnie zamęczona, działała według tej maksymy, co czasem wydaje mi się prawie nierealne. Ale ona rzeczywiście urosła do rangi symbolu ogromnej ludzkiej wspaniałomyślności.
Dwa dni przed naszym przybyciem do Auschwitz (2 listopada 1944 roku) został wydany rozkaz o zaniechaniu od zaraz gazowań (z powodu braku czasu na gazowanie). Z tego powodu nowo przybyłych tylko tatuowano numerami, lecz już nie gazowano. To przypadek, który zadecydował o naszym przeżyciu.
Wyobrażając sobie, że wiele tysięcy Słowaczek i Słowaków było deportowanych do Auschwitz, a wróciło tylko kilkaset osób, mogę bardzo dobrze zrozumieć okrzyk sąsiadów, że „było cudem” widzieć nas żywe na ulicy.
Przeżyłyśmy za cenę stania się żywymi kamieniami milowymi niekończącej się Drogi Krzyżowej.
Może dlatego zawsze reaguję takim wstrząsem, kiedy ktoś zwraca się do mnie jako do „byłej więźniarki”. Słowa te mogą być poprawne w sensie organizacji kacetu – byłam przecież uwięziona. Jednak to, co wydaje mi się straszne, to fakt, że te słowa, nawet w ustach ludzi o pięknych duszach, znów zaprzeczają ludzkiemu cierpieniu i nieludzkiej zbrodni, choć z pewnością nieświadomie.
Życzyłabym sobie, aby te wydarzenia były zrozumiane i przerabiane z różnych punktów widzenia, by nie dopuszczać do: cierpienia osobistego; społecznych załamań cywilizacyjnych; nieludzkich systemów przemocy oraz transferu uczuciowego dziedzictwa na następne pokolenia i na społeczeństwa w całości. Dla mnie samej jest także bardzo ważne uwypuklić skutki czasów hitlerowskich.
Otóż ci, którzy byli zagrożeni przemocą i śmiercią za drutami naładowanymi elektrycznością, noszą w sobie gorzkie uczuciowe dziedzictwo z doświadczeń przemocy; ale także ci, którzy pozornie żyli w spokoju poza drutami naładowanymi elektrycznością, są obciążeni uczuciowym dziedzictwem ciężaru zbrodni.
Obie strony, i sprawcy i ofiary, przekazują to uczuciowe dziedzictwo swojemu potomstwu, aż do momentu, gdy to uczuciowe dziedzictwo zostanie odważnie i świadomie przepracowane. (PAP)
kom/ ls/ ura/