Tomasz Wiścicki: Patrząc z dzisiejszej perspektywy, jest uderzające, jak dużo czasu upłynęło między wyborami kontraktowymi – na podstawie porozumień Okrągłego Stołu – 4 czerwca 1989 roku a pierwszymi w pełni wolnymi wyborami do parlamentu 27 października 1991. Skąd wzięła się ta zwłoka?
Prof. Wiesław Chrzanowski: To zależało w dużej mierze od Lecha Wałęsy z chwilą, kiedy został wybrany na prezydenta i mógł rozwiązać Sejm przed upływem kadencji. Wcześniej tym instrumentem dysponował prezydent Jaruzelski, ale nie zdecydował się na jego użycie. Z pewnych względów niektórym było wygodniej, że trwał sejm okrągłostołowy. Był on posłuszny – przechodziły w nim trudne ustawy. Na posłów PSL czy Sojuszu Lewicy Demokratycznej można było wywrzeć nacisk, że jeśli będą się im sprzeciwiali, można będzie powiedzieć, że bronią poprzedniego systemu.
Poza tym kształtowanie się sceny politycznej było opóźniane przez siły kierujące OKP. W tych kręgach niektórzy twierdzili nawet, że epoka stronnictw politycznych należy w ogóle do przeszłości. Tymczasem mające je zastąpić komitety obywatelski nie wiadomo kto i jak tworzył, natomiast kierownictwo to był swoisty front jedności narodowej, tylko po drugiej stronie. Widać było, jak struktura OKP, która praktycznie rządziła tym, co się dzieje w parlamencie, nie spieszyła się, żeby ryzykować nowy układ sił. Bo też rzeczywiście wybory dały efekt zupełnie inny, szczególnie w pierwszym okresie.
Jak wspomina Pan kampanię wyborczą?
Ówczesna ordynacja dawała możliwość najściślejszego odwzorowania układu politycznego, wtedy jeszcze bardzo słabo ukształtowanego. Była ona proporcjonalna w dosłownym znaczeniu. Badania opinii publicznej nie były wówczas na zbyt wysokim poziomie. ZChN-owi wróżono cztery-pięć mandatów. Jarosław Kaczyński w wywiadzie, który ukazał się przed wyborami, na pytanie, dlaczego nie proponuje koalicji z ZChN, odparł: cóż by nam dała koalicja z taką partyjką? Tymczasem w wyborach myśmy zdobyli 49 mandatów, a PC 44... Przyznam się, że stojąc na czele tego ugrupowania zupełnie nie wyobrażałem sobie, że mandatów będzie aż tyle – optymistycznie liczyłem na dwadzieścia-dwadzieścia kilka. W Senacie mieliśmy też jeden z największych klubów.
Uznano nas wtedy za czarnego konia tych wyborów. Oczywiście wiązano to z poparciem Kościoła. Trzeba jednak powiedzieć, że ZChN było jedyną partią, która nie miała żadnych środków finansowych. Na całą kampanię mieliśmy kilka tysięcy dolarów od jednego z moich kolegów z Londynu i kilka od Wojciecha Wasiutyńskiego ze Stanów Zjednoczonych. Poza tym wszystko było na zasadzie społecznej, przy rzeczywiście olbrzymim zaangażowaniu. Owszem, nie przeczę, że mogliśmy robić nasze spotkania w wielu salkach parafialnych – tyle że na wynajmowanie sal nie mieliśmy żadnych środków finansowych. Rozeszły się też ze źródeł kościelnych kartki, na których wymieniono cztery czy pięć partii, na które należy głosować, w tym nas. Wtedy miało też znaczenie, że proboszcz poinformował o naszym zebraniu w sali parafialnej. Nie mówił, jak głosować, ale nawet ci, którzy nie przyszli, wiedzieli o naszym istnieniu. Na zebraniach wtedy też tłumów nie było – zresztą niekoniecznie partia, na której zebrania przychodziło najwięcej ludzi, zdobywała najwięcej głosów. Na plakaty nie mieliśmy pieniędzy, ale odbijaliśmy ulotki, które rozdawaliśmy po mszach przed kościołami – nie w kościołach. To wymagało oczywiście pracy wielu ludzi.
Byliśmy wtedy najbardziej atakowani jako ugrupowanie skrajne, ale równocześnie w pewnym sensie lekceważeni. Na początku uznawano, że najlepszą metodą będzie przemilczanie – później to się zmieniło.
Jak wyglądały początki pracy nowego parlamentu? Został Pan wtedy marszałkiem Sejmu.
Ówczesna Unia Demokratyczna, która zdobyła najwięcej mandatów, uważała, że stanowisko marszałka Sejmu należy się jej – zresztą różnice w poparciu między głównymi ugrupowaniami nie były wielkie. Unia wysuwała na to miejsce panią Olgę Krzyżanowską. Tymczasem zespół ugrupowań, który zresztą później się rozpadł – Porozumienie Centrum, ZChN, Kongres Liberalno-Demokratyczny i KPN – postanowił inaczej. Projekt, żebym ja został marszałkiem, wysunął Jarosław Kaczyński. Na początku sugerował, że mógłbym kandydować na premiera, ale ja to wykluczyłem, zarówno ze względu na wiek – miałem już prawie 68 lat i nie czułem się na siłach zaczynać – jak i na podejrzenie, że ta propozycja była wysunięta po to, bym się przy tej okazji politycznie spalił... Wtedy wysunął moją kandydaturę na marszałka, co poparł cały ten zespół i w pierwszej turze uzyskałem bezwzględną większość.
Unia Demokratyczna była oburzona. Nasza strona zaproponowała im: wasz marszałek Senatu – nasz Sejmu. Tę propozycję UD odrzuciła i nie chciała wysunąć swojego kandydata na marszałka Senatu, w związku z tym targi o to stanowisko toczyły się długo. Ostatecznie marszałkiem został profesor August Chełkowski z „Solidarności”. Unia Demokratyczna wycofała się też z pretendowania do stanowiska wicemarszałka Sejmu, mimo że mieli je otrzymać przedstawiciele wszystkich ważniejszych partii z wyjątkiem SLD. W Polsce wtedy uważano, że tę grupę trzeba izolować. To był jedyny okres, kiedy było aż pięciu wicemarszałków.
Później pojawiła się kwestia obsady przewodniczących komisji. Unia Demokratyczna dostała dwie komisje. Przewodniczącym Komisji Regulaminowej i Spraw Poselskich miał być przedstawiciel ZChN, mecenas Zbigniew Dyka, wybitny specjalista w tym zakresie, późniejszy minister sprawiedliwości. Przyszedł wtedy do mnie pan Tadeusz Mazowiecki i apelował, żeby oddać przewodnictwo pani Oldze Krzyżanowskiej z UD. Mimo pewnego niezadowolenia, postawiłem ten wniosek. Kiedy kolega Dyka się wycofał, głosowaliśmy za panią Krzyżanowską.
Liczenie głosów było wtedy długie – nie było jeszcze systemu elektronicznego. Wyboru dokonywano przez składanie pisemnych głosów do urny, naturalnie anonimowo. Zresztą i później ważniejsze wybory dla podkreślenia ich wagi przeprowadzano właśnie w ten sposób.
Jak Pan wspomina atmosferę tego pierwszego Sejmu? Jakie było wówczas natężenie sporów?
Wcześniej były spory, będące następstwem tak zwanej wojny na górze. Dlatego w moim początkowym przemówieniu powiedziałem, że rzeczą naszą jest prowadzić spory, co jest istotą parlamentu. Chodzi jednak o to, żeby spory były merytoryczne, i o ich styl, który będzie miał wpływ na postawy społeczne. Parlament jest po to, żeby spory się odbywały w tej sali, a nie na ulicy. Zostało to chyba przyjęte pozytywnie. Atmosfera inauguracyjnego posiedzenia była poważna
Marszałkiem seniorem był Aleksander Małachowski, który zresztą bardzo sympatycznie przekazał mi funkcję. Uchwalona wtedy rota ślubowania przewidywała, że każdy poseł jeżeli chce, może dodać „tak mi dopomóż Bóg”. Najmniej posłów uczyniło to właśnie w pierwszej kadencji: z Unii Demokratycznej prawie nikt, z SLD oczywiście nikt, z PSL część, z Partii Przyjaciół Piwa nikt, PC w dużej mierze, z KLD pojedynczy posłowie, tylko z ZChN – wszyscy. Czym późniejsza kadencja, tym takich posłów było więcej...
Powołanie rządu nie okazało się łatwe...
Wydawało się oczywiste, że wspomniana koalicja będzie podstawą dla stworzenia rządu. Ale to już nie było takie łatwe. Leszek Moczulski uzależnił udział KPN od tego, czy zostanie ministrem obrony. Wysunięty przez nas na premiera Jan Olszewski na to zgodzić się nie chciał. Niezależnie od ruchliwości Moczulskiego, miał wątpliwość, czy będzie odpowiednio poważne traktowanie tego kluczowego ministerstwa, więc poparcie KPN się załamało. Później podobnie było z KLD, tyle że zadecydowały nie względy personalne, ale rzeczowe. To była partia wyraźnie ideologicznie liberalna, a w kręgach Olszewskiego była raczej tendencja do spowolnienia prywatyzacji itd. Powstała sytuacja trudna, bo po odpadnięciu obu partii nie było w Sejmie większości. Unia Demokratyczna w ogóle odmawiała wejścia do rządu Olszewskiego. Uważała, że to ona ma tytuł do tworzenia gabinetu.
Powołaniu Olszewskiego na premiera wyraźnie przeciwny był też Wałęsa, co było dziwne, bo w okresie „Solidarności” Olszewski był bardzo prowałęsowski. Wałęsa w pierwszym momencie – to była jego kompetencja – desygnował na premiera Bronisława Geremka. On zrezygnował, gdy się okazało, że nie może stworzyć większości. Zaprosił mnie zresztą na rozmowę jako przewodniczącego ZChN. Powiedziałem mu, że nie wykluczamy współpracy, ale on jest taką czołową postacią, która w naszych szeregach nie byłaby do zaakceptowania. Oni to zresztą zrozumieli, wysuwając po przeszło pół roku na premiera panią Suchocką, której oblicze ideowe i polityczne było możliwe do zaakceptowania dla naszych kolegów i koleżanek.
W Sejmie było poruszenie, że Wałęsa nie akceptuje Olszewskiego. Kiedy po długich targach się zgodził, w ostatniej chwili, prowadząc obrady, dostałem pismo od prezydenta, że powołuje Olszewskiego na premiera. To było już w grudniu. O losie rządu zadecydował przewodniczący klubu PSL Waldemar Pawlak, mimo że Olszewski nie robił żadnych wątpliwości, że siły postpeerelowskie do tego rządu nie wejdą. PSL głosowało za wotum zaufania. Wtedy Stefan Niesiołowski wstał i ostentacyjnie uścisnął dłoń Pawlakowi.
A jak wyglądały obrady od strony parlamentarnych procedur i zwyczajów?
Na początku uczyliśmy się wszystkiego. W Sejmie okrągłostołowym nie uchwalono nawet regulaminu! W tym, który zastaliśmy, były instytucje Frontu Jedności Narodu... Dopiero po kilku miesiącach był pierwszy regulamin. Dużą rolę w jego ukształtowaniu odegrał wicemarszałek Zych, który jest prawnikiem i człowiekiem bardzo dokładnym. Braliśmy wzór z przedwojennego regulaminu z okresu przed zamachem majowym.
Zgodnie z tym regulaminem, marszałek i Prezydium miały minimalny zakres kompetencji. Istniało wtedy przekonanie, że na tym właśnie polega demokracja, że za wszystko odpowiada plenum Sejmu, a nie inne czynniki. Nazywałem to wtedy dziecięcą chorobą demokracji. Porządek obrad zależał od tego, co na pierwszym posiedzeniu uchwali sam Sejm. Zawsze prowadziłem te pierwsze posiedzenia, które trwały po dwie-trzy godziny. Nigdy nie można było z góry przesądzić, jakie sprawy będą przez Sejm rozpatrywane, bo w ostatniej chwili ktoś mógł coś dorzucić. Później troszeczkę to ograniczaliśmy, ale tylko troszeczkę.
Na początku nie było zasady, że wszystkie głosowania odbywają się w określonych okresach. Głosowano wtedy, kiedy zakończono rozpatrywanie konkretnej sprawy. Nieraz było tak, że jest głosowanie, a posłów nie ma, więc grupa, która się zmówi, mogła przegłosować, co chciała. Słynna była historia, której bohaterką była obecna rzecznik praw obywatelskich Irena Lipowicz, ówczesna posłanka Unii Demokratycznej. Miało dojść do głosowania w jakiejś ważnej sprawie, a posłów nie było, więc ona wyszła na mównicę i zaczęła mówić, kręcić wkoło, a w tym czasie dzwonkami zwoływano posłów. Mówiła tak długo, aż zjawiło się ich odpowiednio dużo. Potem dostała kwiaty...
W Konwencie Seniorów reprezentowane były wszystkie ugrupowania po dwie osoby, a na przykład Unia Polityki Realnej i tak zwane Małe Piwo, powstałe po rozłamie w Partii Przyjaciół Piwa, miały po trzech posłów... Kierowanie obradami takiego gremium to było coś niesamowitego. Obrady musiały odbywać się w dużej sali. Dopiero potem wprowadziliśmy rozróżnienie na kluby – powyżej piętnastu posłów, reprezentowane w Konwencie, i mniejsze koła – powyżej trzech posłów.
Z prof. Wiesławem Chrzanowskim, marszałkiem Sejmu I kadencji, rozmawiał Tomasz Wiścicki
Źródło: www.muzhp.pl