Do księgarń w Polsce trafia w środę książka niemieckiej dziennikarki Ruth Hoffmann "Dzieci Stasi". Dzieci funkcjonariuszy NRD-owskiej służby bezpieczeństwa były w pewnym sensie ofiarami systemu - twierdzi autorka, która opisała losy 12 osób.
PAP: Etatowi pracownicy Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa (MfS) stanowili pod koniec lat 80. armię liczącą ponad 90 tys. funkcjonariuszy. Przypuszczam, że większość z nich miała rodziny i dzieci. Pani przeprowadziła rozmowy z 20 osobami. W książce "Dzieci Stasi", która ukaże się 22 października w Polsce, opisała Pani losy 12 osób, których ojcowie byli pracownikami Stasi. Większość Pani bohaterów wcześniej czy później zbuntowała się przeciwko rodzicom, zdystansowała się od "Firmy", ponosząc poważne konsekwencje swoich decyzji. Na jakiej podstawie uważa Pani, że opisane w książce życiorysy są typowe dla karier dzieci pracowników resortu?
Ruth Hoffman: W Niemczech moja książka ukazała się w 2012 roku. Od tego czasu miałam okazję rozmawiać z wieloma innymi osobami o podobnych życiorysach. Gdy zaczynałam pracę nad książką, bardzo trudno było dotrzeć do tych ludzi. Później przetarłam ścieżki, niektórzy sami zgłosili się do mnie. Bogatsza o te doświadczenia twierdzę, że losy osób opisanych w książce były w dużej mierze typowe. Jestem skłonna bronić tezy, że wszyscy oni w pewnym stopniu cierpieli z powodu pracy ich ojców w aparacie bezpieczeństwa. I wszyscy wcześniej czy później weszli w konflikt z rodzicami.
PAP: Czy na prawdę uważa Pani ich za ofiary?
Ruth Hoffmann: Tak, w pewnym stopniu tak. Dzieci od urodzenia były związane z tym systemem na dobre i na złe. Ich ojcowie podjęli wcześniej świadomie decyzję; zdecydowali się na taką właśnie karierę - z przekonania lub z oportunizmu, natomiast dzieci nie miały wyboru.
Ruth Hoffmann: Jestem skłonna bronić tezy, że wszyscy oni w pewnym stopniu cierpieli z powodu pracy ich ojców w aparacie bezpieczeństwa. I wszyscy wcześniej czy później weszli w konflikt z rodzicami.
PAP: Co było dla nich najgorsze?
Ruth Hoffmann: Znajdowały się w specyficznej sytuacji, polegającej na tym, że ich dom rodzinny był miniaturą systemu. Dla tych dzieci rodzina nie była ostoją bezpieczeństwa, nie była miejscem, gdzie można się było schronić przed opresyjnym państwem. W NRD panowała swoista schizofrenia - co innego mówiło się w domu, a co innego w szkole. W domu dzieci mogły odreagować złe przeżycia szkolne, mogły się poskarżyć na nauczyciela czy funkcjonariusza FDJ. NRD-owskim standardem było podwójne życie.
PAP: A dzieci resortowe?
Ruth Hoffmann: Pozbawione były tego luksusu. Miały w domu system jeszcze bardziej pryncypialny niż w szkole. Jedna z moich bohaterek mówi: "Gdy chciałam mieć dobre stopnie, wystarczyło, że powtarzałam w szkole to, co na co dzień mówiono u mnie w domu".
PAP: Z opowiadań Pani bohaterów można wysnuć wniosek, że przemoc fizyczna była stałym elementem wychowania stosowanym przez pracowników Stasi.
Ruth Hoffmann: To prawda, kary cielesne były na porządku dziennym, choć nie można uogólniać, że bili wszyscy. Powszechny był też chłód, dystans do dzieci, brak czułości. Surowość była nagminna. Często słyszałam od moich rozmówców - "tak chciałam, żeby mnie (ojciec) przytulił, pocałował". Zamiast czułości był strach przed karą. To nie przypadek, że niektóre opisane przeze mnie osoby w nocy moczyły się.
PAP: Co było przyczyną takiego traktowania dzieci?
Ruth Hoffmann: Jeden z profesorów, który zajmuje się terapią takich osób, tłumaczył mi, że Stasi werbowała ludzi o określonych cechach charakteru, przydatnych do walki z wrogiem. Empatia i wrażliwość nie były cechami pomagającymi w przyjęciu do pracy w aparacie bezpieczeństwa. Preferowano twardość, odporność, zdolność do walki z wrogiem, a jeśli takim wrogiem stawało się własne dziecko, to tym gorzej dla niego.
PAP: Czy funkcjonariusze Stasi zawsze stawiali służbę systemowi ponad rodzinę? Czy spotkała Pani w prawdziwym życiu osobę, która - jak w filmie "Na podsłuchu" - przechodzi na stronę opozycji, wypowiada lojalność Stasi?
Ruth Hoffmann: Nie, bohater filmu "Na podsłuchu" to literacka fikcja. W "firmie" panowała korporacyjna solidarność. Za akt odwagi uchodziła już postawa, jaką przyjął ojciec Very Langsfeld, dysydentki związanej w latach 80. z enerdowskim ruchem pokojowym. Franz Langsfeld odmówił zerwania z córką, pomimo jej negatywnego stosunku do NRD, chociaż miał z tego powodu nieprzyjemności i musiał w końcu odejść na wcześniejszą emeryturę. Stanął po stronie córki jeszcze przed upadkiem muru.
Ruth Hoffmann: Na spotkaniach autorskich dostrzegam ogromną różnicę w odbiorze książki między ludźmi pochodzącym z byłej RFN a NRD. Na Zachodzie przeważa zdumienie, ciekawość, czasami niedowierzanie. Na Wschodzie dochodzi do zażartych dyskusji.
PAP: Co było najczęściej powodem buntu dzieci?
Ruth Hoffmann: Zaczynało się bardzo niewinnie, od drobnych spraw. To nie były konflikty światopoglądowe, polityczne, lecz najzwyklejsze sprawy, jakie codziennie powtarzają się tysiące razy na całym świecie. Długie lub kolorowe włosy, ekstrawaganckie ubranie, grono kumpli, narzeczony, czy też programy telewizyjne. W jednym z opisanych przypadków powodem konfliktu były żółte jeansy Lee - prezent od wujka z Zachodu. W kręgach władzy panowała psychoza, że wróg podkopie fundamenty NRD. Nawet muzyka z Zachodu uważana była za zagrożenie - w latach 60. zakazano big beatu. Reasumując - banalne konflikty nabierały w NRD dramatycznego znaczenia. Dopiero potem bunt przyjmował formy polityczne - antykomunizm czy decyzję o wyjeździe lub ucieczce na Zachód.
PAP: Czy Polska i Solidarność odgrywały jakąś rolę? W książce tylko jeden z bohaterów interesuje się Solidarnością, podczas gdy jego ojciec-ubek wymyśla na "polskich kontrrewolucjonistów". Nota bene - po upadku NRD, ten sam człowiek - już były funkcjonariusz - wiesza psy na na Żydach i Turkach.
Ruth Hoffmann: Polska była przedmiotem westchnień - wzorem, gdzie panowała wolność. Nie przypadkiem władze NRD zlikwidowały ruch bezwizowy do Polski. Do Czechosłowacji można było jeździć, a do Polski nie. W tym przypadku władze wiedziały co robią.
PAP: Jak odbierana jest Pani książka? W najpoważniejszych mediach ukazały się bardzo dobre recenzje. A jak reagują na nią negatywni bohaterowie - byli oficerowie Stasi?
Ruth Hoffmann: Reakcji brak, ignorują mnie. Dostała dwa czy trzy e-maile. Na spotkaniach autorskich dostrzegam ogromną różnicę w odbiorze książki między ludźmi pochodzącym z byłej RFN a NRD. Na Zachodzie przeważa zdumienie, ciekawość, czasami niedowierzanie. Na Wschodzie dochodzi do zażartych dyskusji. Zapamiętałam spotkanie w Neubrandenburgu - dawniej silnym ośrodku Stasi. Pojawiło się trochę dawnych towarzyszy, którzy wzięli mnie w obroty. Na Wschodzie domagają się grubej kreski i kwestionują prawo nas - ludzi z Zachodu (Hoffmann pochodzi z Hamburga) do poruszania takich tematów.
PAP: Czy dla bohaterów Pani książki wydarzenia sprzed 1989 roku to już historia? Czy przetrawili ból i gniew? Czy pogodzili się z przeszłością?
Ruth Hoffmann: Ależ skąd, wręcz przeciwnie, nadal żyją tamtymi sprawami, ciągle mocują się z nimi. Najgorsze jest dla nich milczenie rodziców, ich niechęć do refleksji. Z małymi wyjątkami nie chcą o tym rozmawiać. Nie są gotowi do kwestionowania przeszłości. Uważają, że mieli rację. To bardzo boli dzieci. Część rodziców już nie żyje - ich dzieci już nigdy nie usłyszą słowa przepraszam.
PAP: Jakich reakcji oczekuje Pani w Polsce?
Ruth Hoffmann: Wiem, że dyskusja o komunistycznej przeszłości i roli aparatu bezpieczeństwa mimo upływu czasu jest w Polsce nadal żywa. W zeszłym roku moja książka ukazała się w Holandii i przeszła tam niemal bez echa. Mam nadzieję, że w Polsce będzie większe zainteresowanie. Liczę na odzew. W Polsce ludzie dobrze wiedzą, czym był aparat bezpieczeństwa i jakie wyrządził szkody. A przecież problemy, które poruszam, mają wymiar uniwersalny. Każdy powinien sobie zadać pytanie: jak ja bym postąpił w takiej sytuacji?
PAP: Pani Hoffmann, dziękuję Pani za rozmowę.
Rozmawiał Jacek Lepiarz (PAP)
lep/ ls/